Читать книгу Piętno - Przemysław Piotrowski - Страница 4

Rozdział 1

Оглавление

Filip Trochan był mężczyzną przed czterdziestką, choć ludzie zwykle dawali mu kilka lat mniej. Nosił dobre garnitury i idealnie wyprasowane przez żonę koszule, oczywiście, gdy tylko opuścił swoją klinikę, w której był lubiany i szanowany nie tylko przez pacjentów, ale także pracowników, od pani sprzątającej po zatrudnionych lekarzy specjalistów. Często podróżował po Europie, jeździł na sympozja i pomimo wybitnych osiągnięć w podologii stawiał sobie coraz to nowe wyzwania i wciąż poprawiał własne umiejętności, w związku z czym ściana jego gabinetu wyglądała niczym mundur zasłużonego generała – z tą różnicą, że zamiast medali i odznaczeń zdobiły ją certyfikaty, dyplomy i atesty.

Lubił czasem usiąść w fotelu i wodzić wzrokiem po dowodach swoich niewątpliwych osiągnięć. Co prawda nie należał do osób z przesadnie wybujałym ego, tym bardziej nie wywyższał się w towarzystwie, mimo to czuł się człowiekiem sukcesu i przynajmniej przed samym sobą tego nie ukrywał. Miał cudowną rodzinę, wspierającą go żonę Annę oraz przepiękną pięcioletnią córeczkę o dźwięcznym imieniu Lena. Choć na co dzień tego nie okazywał, był dumny, że każdego dnia może wracać do domu z podniesioną głową, będąc pewnym, że niczego im nie zabraknie, nawet jeśli wymagało to od niego tylu wyrzeczeń.

Tego wieczoru też był zmęczony. Gdy odwiesił fartuch i sprawdził stan ostatnich pacjentów, postanowił, że przed wyjściem zajrzy jeszcze do skrzynki mailowej. Chwilę trwało, zanim przebił się przez rozrośnięty do gargantuicznych rozmiarów spam, którego w żaden sposób nie mógł się pozbyć, w końcu jednak wyłuskał interesujące go wiadomości. Dwa zaproszenia na sympozja do Sankt Petersburga i Dubaju, prywatna wiadomość od doktora Szymanowskiego z Centrum Medycznego ALDEMED dotycząca zmiany terminu spotkania oraz spersonalizowana, niecierpliwie wyczekiwana oferta z firmy Medicors, mająca na celu przedstawienie najnowocześniejszego sprzętu do chirurgii stopy, zwłaszcza zaś leczenia wrastających paznokci, co było wizytówką doktora nie tylko w kraju, ale i w Europie.

Przed opuszczeniem kliniki musiał odpisać przynajmniej doktorowi Szymanowskiemu. Był jednak tak zmęczony, że nie miał sił wchodzić z nadawcą w jakąkolwiek dyskusję, dlatego – dziękując w duchu, że od jakiegoś czasu są już na stopie prywatnej i nie musi udawać – wiadomość ograniczył do krótkiego „Tak, dzięki za informację, pozdrawiam, FT”. Chwilę potem zamknął laptopa i rozsiadł się w skórzanym fotelu. Postanowił, że zasługuje chociaż na dziesięć minut całkowitego spokoju, zwłaszcza że sekretarka już dawno opuściła biuro, a nikt inny – prócz sprzątaczki i żony oczywiście – nie miał prawa wejść do jego gabinetu bez uprzedniego umówienia się na konkretną godzinę. Dziesięć minut zamieniło się w blisko godzinę i gdyby nie pani Grocholska, która w każdy poniedziałek, środę i piątek przychodziła posprzątać biura, Filip Trochan zapewne spałby przynajmniej kolejne dwie.

Obudził go dźwięk otwieranych drzwi. Doktor zerwał się na widok starszej kobiety w ogromnych okularach, która bezceremonialnie wpakowała się do gabinetu z pokaźnych rozmiarów wózkiem.

– Dobry wieczór, pani Basiu – przywitał się, przecierając oczy.

– Dobry wieczór, panie doktorze – powiedziała i wymownie podparła się pod boki.

– Znów mnie pani przyłapała. – Trochan wstał i chwycił wiszącą na wieszaku marynarkę.

– To już trzeci raz w tym miesiącu, a mamy dopiero dziesiąty października, panie doktorze. Jak tak dalej pójdzie, to pana licho weźmie i taki będzie koniec.

– Ej tam, od razu licho. Pani zawsze taka czarnowidzka?

– Żadna tam czarnowidzka, tylko kobieta twardo stąpająca po ziemi. Jak mój świętej pamięci Gieniu tak się zaharowywał w tej pieruńskiej kopalni, to też niby mówił, że go licho nie weźmie. I co? Wzięło go szybciej, niż myślał i…

– Dobrze już, dobrze, pani Basiu. Obiecuję, że się poprawię.

– Od trzech lat doktor mi to gada. – Grocholska wymownie machnęła ręką. – A ja pana i tak przydybię. I tak w koło Macieju.

Trochan poprawił poluzowany krawat i już miał wyjść, gdy postawna kobieta w okularach przypominających oczy owada zatarasowała mu drogę.

– Ooo, tak, was młodych to zawsze trzeba pilnować na każdym kroku – rzekła, gdy naprostowała węzeł przy kołnierzyku. – Krawat to nie męski zwis, jak próbują go nazywać w tej pieruńskiej telewizji. I trzeba umieć go nosić.

– Co ja bym bez pani zrobił, pani Basiu? – Trochan uśmiechnął się i opuścił gabinet.

Ruszył do windy, która o tej porze zwykle była rzadko używana. Wcisnął guzik, w opuszczonym korytarzu rozległo się głośne „ping”, a z szybu dał się słyszeć stłumiony szept nowoczesnego mechanizmu. Chwilę później srebrne drzwi rozsunęły się i doktor wszedł do środka. Spojrzał odruchowo na zegarek Tag Heuer – prezent od żony na dziesięciolecie ślubu – za, bagatela, szesnaście tysięcy złotych i pomyślał, że jest szczęśliwym człowiekiem. Nawet jeśli zapieprza od rana do wieczora, to lubi to, co robi, i na nic mu nie brakuje. Nacisnął przycisk z symbolem „-1”, oznaczającym garaż, gdzie czekał na niego nowiutki srebrny SUV – Hyundai Santa Fe, którym pojedzie do rezydencji w podzielonogórskim Jędrzychowie. O tej porze ukochana żona pewnie układała do snu Lenkę, ponieważ dochodziła dziewiąta, która dla młodej była graniczną godziną. Po niej, nawet jeśli próbowała walczyć ze snem, szczypiąc się po rękach, zawsze przegrywała z kretesem.

Pomyślał, że miło by było spędzić romantyczny wieczór. Ostatnio rzadko bywał w domu, z żoną kochał się rzadziej niż kiedyś i choć ona, psycholog prowadząca własny gabinet, nigdy nie zdecydowała się poruszyć tego tematu, wyczuwał, że coś między nimi szwankuje. To była ta jedna, ledwo dostrzegalna rysa. Niby wszystko wyglądało w jak najlepszym porządku, ale gdzieś tam pod płaszczem miłości, wzajemnego szacunku i wieloletniego przyzwyczajenia krył się problem, do którego oboje nie chcieli się przyznać. Lekceważył go, tłumacząc się przed samym sobą przepracowaniem i brakiem czasu, ale z każdym kolejnym miesiącem dręczył go coraz bardziej. Czuł, że ktoś lub coś zasiało ziarenko, które w ich wzorowy i uporządkowany związek wprowadziło nutkę niepokoju, co gorsza, wykiełkowało i wypuściło pędy.

Dziś zabawię się w ogrodnika i wytnę niepożądane pędy, pomyślał, maszerując w kierunku samochodu. Zajadę po drodze po sushi, w Świecie Win (dawno tam nie byłem i mam nadzieję, że mają otwarte do dziesiątej) kupię drogie chilijskie wino (ona uwielbia chilijskie wina). Spędzimy romantyczny wieczór, a potem będziemy się dziko i namiętnie kochać przy rozpalonym kominku, wsłuchując się w trzask płonących polan. Gdy już ochłoniemy, znów napijemy się wina, a potem to powtórzymy. Jeszcze mocniej i intensywniej.

Te myśli wprowadziły go w jeszcze lepszy nastrój. Miał plan na dzisiejszy wieczór, dlatego przyspieszył kroku. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął kluczyki i wcisnął przycisk. Reflektory błysnęły, rozjaśniając na chwilę półmrok niewielkiego podziemnego garażu i oświetlając pobliską ścianę.

Trochan przystanął.

To był ułamek sekundy, ale dałby sobie uciąć palec, że ktoś stał w zacienionym rogu. W miejscu, gdzie nikt nigdy nie stanąłby ot tak. Poczuł się nieswojo, tym bardziej że zarys postaci był mu znajomy. Nie należał do cykorów, od lat trenował karate i choć nauczony pokory, zwykle schodził z drogi ewentualnym agresorom, na pewno nikomu tanio by skóry nie sprzedał.

Przez moment zawahał się, ale raz jeszcze wcisnął przycisk otwierający zamek w aucie. Światła znów zamigotały pomarańczowym blaskiem, ale tym razem postać już się nie pojawiła. Pomyślał, że to pewnie efekt zmęczenia, ale gwałtowny i bardzo nieprzyjemny dreszcz przypomniał mu, że nie może się dalej okłamywać. Znał tę postać. Prześladowała go od dzieciństwa, od najmłodszych lat. W snach, w ciemnych zakamarkach, nawet w lustrach, których nie lubił do dziś. Rosła, tężała i rozwijała się razem z nim, zawsze pojawiała się jednak jako cień, istota bez twarzy. Z czasem jej oblicze nabrało kształtów, ale do samego końca pozostało zamazane, przez co było jeszcze bardziej przerażające. Zwłaszcza gdy otwierało swoje przepastne czarne usta i wydawało ten ohydny, niemy krzyk, niczym bezimienny bohater słynnego obrazu Edvarda Muncha. Gdy inne dzieci bały się duchów i potworów, on zawsze bał się tego szkaradnego cienia.

Ostatni raz widział go wiele lat temu, chyba na jednej ze studenckich imprez. Kolega zaproponował mu skręta z „białą wdową”, wówczas podobno najlepszą na rynku marihuaną. To był pierwszy i ostatni raz, gdy zaaplikował sobie jakikolwiek narkotyk.

Dlaczego zobaczył go ponownie właśnie teraz? Nerwowo wcisnął przycisk po raz trzeci. I po raz trzeci światła rozjaśniły półmrok pomarańczowym blaskiem. Nikt nie stał w rogu, nikt się na niego nie czaił. Cień zniknął.

– Jesteś przemęczony, doktorze Trochan – mruknął pod nosem i ruszył w kierunku auta.

Gdy chwycił za klamkę, usłyszał z głębi parkingu jakiś dźwięk. Jakby niewielki stalowy element potoczył się po betonie i zatrzymał gdzieś w oddali. W niemal absolutnej ciszy metaliczny odgłos poniósł się upiornym echem.

Trochan puścił klamkę i poszedł na tył samochodu. Otworzył bagażnik i wyciągnął saperkę. Pomyślał, że właściwie mógłby po prostu wsiąść za kierownicę, włączyć silnik i pojechać po sushi i wino, a z samochodu zadzwonić na policję i zgłosić, że ktoś podejrzany kręci się po podziemnym parkingu kliniki. Pierwszy lepszy patrol zajechałby sprawdzić, co się dzieje, i ewentualnie zgarnąłby tego bezdomnego, złodzieja czy kimkolwiek był ten osobnik. Mimo to z saperką w ręku ruszył przed siebie. W głębi duszy doskonale wiedział, że to nie był ani bezdomny, ani złodziej. Przez krótki moment poczuł się silny i twardy, ale gdy metaliczny odgłos rozległ się w najciemniejszym zakamarku parkingu, zrozumiał, że był w błędzie. Na skroniach wystąpiły mu krople potu, a serce zamieniło się w młot pneumatyczny. Suchość w ustach, drżenie rąk, gardło ściśnięte jak w imadle.

Ostatni atak paniki miał dobrych kilkanaście lat temu, ale nie zapomniał tego obezwładniającego uczucia. Paraliżowało go w ułamku sekundy. Tak właśnie reagował, gdy wyczuwał jego obecność.

Cień wrócił.

– Kto tam? Proszę odpowiedzieć, bo mam się czym bronić…

Ton głosu zaskoczył nawet jego samego. Piszczał jak pięcioletnia dziewczynka, która właśnie straciła z oczu mamę w lunaparku. Jeśli chciał kogoś przestraszyć, to jego starania z pewnością odniosły odwrotny skutek.

Uznał, że wystarczy. Nie będzie dalej pajacować. Wycofał się i ruszył w kierunku pojazdu. Otworzył drzwi i usiadł za kierownicą, a saperkę położył na siedzeniu pasażera. Rozejrzał się po parkingu po raz ostatni, po czym włączył silnik. Reflektory rozbłysły silnym, jasnym światłem, ale choć podświadomie to sobie wyobraził, nie uchwyciły w swoim blasku zarysu żadnej złowrogiej postaci. Zamiast tego wnętrze pojazdu wypełniły rytmy jakiegoś nowego hitu w języku hiszpańskim, który wpadł mu w ucho kilka dni temu. Muzyka sprawiła, że poczuł się bezpieczniej. Przesunął gałkę zmiany biegów na „drive” i powoli ruszył do przodu. Gdy brama garażu uniosła się, a on opuszczał podziemny parking, pomyślał, że chyba przesadził. Przecież cień był tylko ucieleśnieniem jego obaw i lęków z dzieciństwa. Przynajmniej tak kiedyś tłumaczył to psychiatra.

Wtedy na kręgosłupie poczuł lodowate palce strachu. Odruchowo zamknął oczy i pomodlił się, aby w lusterku wstecznym znów nie ujrzeć tego, co mignęło mu przed chwilą w odbitym świetle ulicznych latarni.

Za plecami usłyszał dyszenie i poczuł ciepły oddech na karku.

Cień siedział tuż za nim.

Chwilę później doktor runął w otchłań ciemności.

Piętno

Подняться наверх