Читать книгу Otto Skorzeny. Pierwszy komandos Trzeciej Rzeszy - Przemysław Słowiński - Страница 7

Prolog
Operacja „Eiche”

Оглавление

Był czwartek, 26 lipca 1943 roku. Z Berlina, stolicy Wielkich Niemiec, których granice z woli Führera rozciągały się od Ukrainy po Atlantyk, leciał ponad postrzępionymi chmurami samotny w pustce powietrznego oceanu transportowy samolot Ju-52/3M. Zawieszony gdzieś w przestworzach, tonął w gęstej białej mgle, prześwietlonej złotem promieni zachodzącego słońca. To złoto załamywało się i lśniło na skrzydle, które wydawało się być wykonane nie z aluminium, lecz miedzi.

Wielki, trzysilnikowy samolot przypominał skrzydlatą stodołę z pordzewiałej blachy. Junkersy, wciągnięte w niemiecką machinę wojenną w charakterze jucznych koni, przewoziły żołnierzy i wyposażenie do i z odległych ziem, jakie zdążyli do tej pory zagarnąć naziści. Początkowo pełniły służbę jako samoloty pasażerskie i transportowe. Chrzest bojowy przeszły podczas hiszpańskiej wojny domowej, kiedy żołnierze generała Franco zrzucali z ich pokładów tysiące bomb na oddziały komunistów.

Jedynym pasażerem był wysoki, prawie dwumetrowy mężczyzna o suchej, ponurej twarzy bez uśmiechu i niebieskich zimnych oczach, przypominających strzelnicze otwory. Sylwetka i uroda tego potężnego człowieka zachęcały raczej do trzymania się od niego jak najdalej. Z jego ciała płynęła skondensowana siła i energia. Twarz miał tak pokiereszowaną, jakby zetknął się ze wszystkim prócz pachołka do uwiązywania liny holowniczej – od czubka brody aż po ucho, przez cały lewy policzek biegła paskudna blizna. Była to twarz, która niczego nie musiała się obawiać, ponieważ wszystko, co można by pomyśleć, już się jej przydarzyło. Ciemne, po wojskowemu krótko przycięte włosy nosił gładko przyczesane, ale fryzura ta miała swój styl i z pewnością nie była dziełem żadnego ze sztabowych fryzjerów.

Nazywał się Otto Skorzeny, liczył sobie trzydzieści pięć lat i miał stopień Hauptsturmführera[1] SS. Od 20 kwietnia 1943 roku był dowódcą Friedenthaler Jagdverbände (Batalionu Friedenthal), oddziału niemieckich komandosów.

Samolot leciał równo w spokojnym, wieczornym powietrzu. Chmury przetarły się na chwilę i Hauptsturmführer, odłożywszy na bok studiowane dokumenty, spojrzał na przesuwającą się w dole ziemię. Był to okręg Warty – Warthegau, który przed czterema laty przywróciła Niemcom ich niezwyciężona armia. Dla wielu niemieckich oficerów ta właśnie ziemia była ziemią ojczystą, skąd ich ojców wypędziła słowiańska przemoc.

Kilka godzin wcześniej, kiedy Skorzeny spożywał obiad w berlińskim hotelu „Eden”, otrzymał niespodziewane wezwanie do Kwatery Głównej wodza. Samolot miał czekać na niego o piątej na lotnisku Tempelhof.

– Niech Radl uda się do mojego pokoju, zabierze mundur i podrzuci mi go na lotnisko – zdążył tylko przekazać telefonicznie sekretarce dowódcy jednostki. – Czy wiadomo, kto mnie wzywa? – dodał jeszcze zaciekawiony.

– Podobno sam Führer chce się z panem widzieć.

– Führer? Ze mną? To chyba jakiś żart?

– Myślę, że to nie jest żart – odparła poważnym głosem sekretarka. – Oni tam, w Kwaterze Głównej, raczej nie zwykli żartować.

– Ale o co chodzi?

– Tego nie wiem, niczego więcej nie przekazano.

Junkers, którym leciał Skorzeny, został przerobiony na salonkę dla ważnych osobistości: nie zapomniano nawet o barku. Młody oficer wysączył dwa kieliszki koniaku, zastanawiając się, co też mogło być powodem tego nagłego wezwania, lecz nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Postanowił więc po prostu poczekać, licząc, że wszystkiego dowie się na miejscu.

*

Po trzech godzinach podróży samolot obniżył znacznie pułap, zataczając koło nad drzewami. Pasażer przysunął się bliżej okna, żeby przyjrzeć się uważniej wyłaniającemu się z gęstwiny lotnisku. W dole, obrzeżona półkolem sosnowego boru, połyskiwała tafla jeziora. Pomarańczowa kula słońca zawisła nad ścianą lasu, rozpalając na granatowym niebie krwistoczerwone płomienie. Męczący lot z Berlina do Wilczego Szańca w Rastenburgu (Kętrzynie) dobiegał właśnie końca.

– Hauptsturmführer Skorzeny? – stwierdził raczej niż zapytał stojący przy trapie sierżant, obrzucając uważnie wzrokiem potężną sylwetkę przybyłego.

– To ja.

Sierżant wyjął mu z ręki walizkę, wskazując jednocześnie na stojący obok samochód, ciemnowiśniowy „Mercedes” 170V Cabrio, wyposażony w czterocylindrowy silnik o pojemności 1697 cm3.

– Mam rozkaz natychmiast dostarczyć pana do Kwatery Głównej.

Skorzeny usadowił się na fotelu obok kierowcy i samochód ruszył. Silnik mruczał cicho, jak oswojony kot. Kilka minut później drogę zagrodził im pomalowany w biało-zielone pasy drewniany szlaban pierwszego posterunku. Obok wznosiła się wartownia zbudowana z grubych, nieociosanych bali. Sierżant zatrzymał samochód i udał się do środka budynku, aby załatwić odpowiednie formalności.

Wykorzystując okazję, Skorzeny przyjrzał się zabezpieczeniom. W cieniu gęstych koron drzew krzyżowały się świeżo usypane drogi i ścieżki. Wśród gęstwiny zieleni, tam, gdzie teren opadał stromo w stronę jeziora, jego fachowe oko wyłowiło zamaskowany starannie betonowy bunkier. Z otworów strzelniczych wychylały się groźnie lufy karabinów maszynowych. Jeżeli ktoś chciałby ominąć posterunek, natychmiast natrafiłby na zasieki, za którymi rozpościerało się pole minowe.

W ostatnim okresie ochrona Führera znacznie się wzmogła. Opowiadano sobie po cichu, że „Wolfschanze”[2] stał się ośrodkiem zainteresowania radzieckiego wywiadu. Podobno nawet znalazł się pewien śmiałek, który zdołał ujść uwagi patroli strefy zewnętrznej i przekroczyć pierwszy z trzech pasów zaporowych. Komendant ochrony, SS-brigadenführer Johann Rattenhuber, nazywany przez niektórych po prostu Rattenbube[3], zrobił wszystko, co tylko leżało w jego mocy, aby osłony Wilczego Szańca nie przestąpił nawet najsprytniejszy kot. Wzmocniono też kontrolę zarówno osób przybywających do głównej kwatery wodza, jak i opuszczających ją, ograniczając poza tym liczbę odwiedzających do niezbędnego minimum. Specjalnie przeszkoleni esesmani czuwali nad tym bacznie.

Trzy ochronne kręgi „Wolfschanze” były – prawdę mówiąc – trzema pasami śmierci. Każda żywa istota, której udało się w jakiś sposób dostać w strefę działania najbardziej wymyślnych sposobów zabijania, rozstawała się z życiem niemal natychmiast. Las otaczający Kwaterę Główną znany był z tego, że nie śpiewały w nim ptaki. Trzydzieści milionów marek, które kosztowała budowa Wilczego Szańca, poszło nie tylko na zbudowanie potężnych, ukrytych w głębi ziemi bunkrów, zdolnych przeciwstawić się najpotężniejszym nawet atakom lotniczym. Wiele pieniędzy pochłonęło zamaskowanie obiektu oraz najprzeróżniejsze środki bezpieczeństwa, mające na celu zagwarantowanie Hitlerowi długiego życia: tysiące przeróżnego rodzaju min, najnowocześniejsze karabiny maszynowe, rozsiane wszędzie fotokomórki i mikrofony rejestrujące każdy dźwięk i ruch…

Tak zwana IV (wewnętrzna) strefa bezpieczeństwa zajmowała obszar niespełna czterech kilometrów kwadratowych. Znajdowała się za wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego, tak dobrze zamaskowanym, że praktycznie było ono całkowicie niewidoczne od strony drogi. Wzdłuż ogrodzenia rozmieszczono bunkry, stanowiska artylerii przeciwlotniczej i gniazda karabinów maszynowych, a całą strefę otaczało pole minowe o szerokości od pięćdziesięciu do trzystu pięćdziesięciu metrów, z pięćdziesięcioma czterema tysiącami min. Patrole sprawdzały ogrodzenie oraz posterunki na terenie Kwatery Głównej. Wokoło pola minowego znajdowało się wiele betonowych stanowisk artyleryjskich zlokalizowanych w pobliżu skrzyżowań, z których można było skutecznie ostrzeliwać wiodące do Wilczego Szańca drogi.

Budynki Führerhauptquartier znajdowały się po obu stronach asfaltowej szosy, wiodącej z Kętrzyna do Augustowa. Sam las miał średnicę około dwóch kilometrów; ponieważ między kępami wysokich sosen było wiele polan, zaistniała konieczność rozwieszenia siatek maskowniczych nad niektórymi instalacjami kwatery, by ukryć bunkry przed wzrokiem nieprzyjacielskich lotników. Umieszczone wysoko na drzewach siatki kamuflujące tamowały dopływ światła słonecznego, pogłębiając tylko panującą tu mroczną i ponurą atmosferę. Na północ od wspomnianej szosy przebiegała linia kolejowa wiodąca do Augustowa i dalej na wschód. Na południe od lasu znajdowała się niewielka stacyjka Gierłoż, na której została ułożona bocznica, a same zabudowania stacyjne znacznie powiększono latem 1941 roku.

*

Skorzeny złożył podpis w rejestrze, który podsunął mu jeden z wartowników, i wrócił do auta. Dalej droga biegła przez brzozowy las, mijała przejazd kolejowy i prowadziła do drugiego szlabanu.

– Halt! – kolejny esesman uważnie sprawdził jego książeczkę wojskową i przepustkę.

– Kto pana wezwał?

– Führer – odpowiedział zgodnie z prawdą niedawny pasażer Junkersa.

Na twarzy wartownika pojawił się wyraz niedowierzania. Nie mówiąc ani słowa, cofnął się kilka kroków do budki wartowniczej i podniósł słuchawkę telefonu. Lufa jego automatu wciąż wymierzona była w obydwu gości. Wrócił po chwili, znacznie uspokojony.

Zapewne po drugiej stronie kabla ktoś wyjaśnił mu, na czyj rozkaz Skorzeny pojawił się w Wilczym Szańcu, ponieważ urzędową arogancję zastąpił dużo przyjaźniejszy ton.

– Jest pan oczekiwany w Nowej Herbaciarni, herr hauptmann – oddając dokumenty, wartownik zasalutował regulaminowo i trzasnął kopytami. – Rudi, dźwigaj belkę! – krzyknął w stronę stojącego przy szlabanie kolegi.

Zapadał już zmrok, kiedy samochód zatrzymał się przy Herbaciarni, dwuskrzydłowym pawilonie wykonanym z sosnowych bali. Wielki przedpokój wyłożony był puszystym, tłumiącym kroki wełnianym dywanem. Skorzeny zajął miejsce w jednym z kilkunastu stojących tam wygodnych skórzanych foteli. Trzydziestopięcioletni wojskowy czuł się w tym dostępnym tylko dla wybrańców miejscu trochę nieswojo. Miły dla oczu widok komfortowo urządzonego wnętrza nie zmniejszał bynajmniej wciąż dręczącego go niepokoju. Dobrze wiedział, że Wilczy Szaniec jest najlepiej strzeżoną siedzibą najwyższego dowództwa. Stąd Hitler i jego generałowie próbowali zapanować nad losami wojny. Dla Skorzenego było to miejsce najświętsze ze świętych.

Za chwilę pojawił się kolejny esesman. Typowy płowowłosy Niemiec, którego nie sposób rozpoznać w tłumie. Może z wyjątkiem oczu… Miał je jasne i tak świdrujące, że przeszyłyby osłonę wojennego okrętu.

– Hauptsturmführer Skosheny?

Znany z opanowania i zimnej krwi dowódca Friedenthaler Jagdverbände zareagował gwałtownie, co nieczęsto mu się zdarzało.

– Nie, nie nazywam się Skosheny. To chyba nie takie trudne wymówić prawidłowo moje nazwisko. Wystarczy podzielić: Skor-ce-ny. I tyle[4].

Wyjątkowo nie lubił tych lalusiów ze sztabu, którzy przez wiele lat służby w SS nie odważyli się pojechać na front, uważając, że to zbyt niebezpieczne.

– Przepraszam – bąknął esesman. – Proszę za mną – pokazał w kierunku znajdujących się po drugiej stronie poczekalni tylnych drzwi. – Zaprowadzę pana do Führera.

Wyszli na zewnątrz i po kilkudziesięciu metrach dotarli do innego budynku. Oczekujący tam adiutant wprowadził gości do dużego pokoju, pośrodku którego stał olbrzymi stół zawalony mapami. Na ścianie wisiał obraz Albrechta Dürera Bukiet fiołków, oprawiony w lśniącą ramę. Ta subtelna martwa natura najsłynniejszego niemieckiego twórcy okresu Renesansu, ulubionego artysty Hitlera, była jednym z licznych zagrabionych dzieł sztuki, którymi ozdobiono Wilczy Szaniec, i wyjątkowo nie pasowała do mrocznej atmosfery Kwatery Głównej. Wszystkie okna zasłonięte były ciężkimi, nieprzepuszczającymi światła storami, a wokół znajdującego się po prawej stronie monumentalnego kominka ustawiono kilka wygodnych krzeseł.

Otworzyły się drzwi w drugim końcu pokoju i do pomieszczenia wszedł wódz.

Ubrany był w pozbawioną dystynkcji szarą kurtkę mundurową, białą koszulę i czarny krawat. W lewej klapie miał wpięte dwa medale, które zdobył podczas I wojny – Krzyż Żelazny i Verwundetenabzeichen (Order Za Rany). Postąpiwszy kilka kroków, podniósł ramię w charakterystycznym powitaniu, tak dobrze znanym ze zdjęć i filmowych kronik.

Otto widział go do tej pory trzykrotnie, ale zawsze z daleka. W 1936 roku mógł go oglądać na trybunie honorowej podczas berlińskich Igrzysk Olimpijskich, kiedy to czarnoskóry sprinter Jesse Owens zakpił sobie z rasowych teorii Führera, zdobywając cztery złote medale. Dwa lata później, tkwiąc na rusztowaniu obok kilku robotników, Skorzeny patrzył na tryumfalny wjazd Hitlera do Wiednia po anschlussie Austrii. I wreszcie po raz trzeci widział go w roku 1941 na froncie wschodnim, kiedy stojąc na zaimprowizowanym podwyższeniu, w otoczeniu sztabu generalnego i wyższych dowódców Leibstandarte, wódz dziękował swoim żołnierzom za wykazane męstwo.

„Od niezrozumiałego strachu ugięły się pode mną nogi – wspominał w swoich pamiętnikach. – Za kilka chwil po raz pierwszy w życiu miałem znaleźć się w obecności Adolfa Hitlera, Führera Wielkich Niemiec i wodza naczelnego niemieckiej armii!”.

Hitler starzał się z każdym dniem. Był coraz bardziej przygarbiony; zniknęła gdzieś bezpowrotnie jego dawna dziarskość, którą starał się imponować otoczeniu. Przydługa kurtka jeszcze bardziej kurczyła nieforemną postać. Spoglądał na swego gościa nieruchomym wzrokiem, jakby oślepłym. Na pozbawione wyrazu, uciekające w tył czoło spadał legendarny kosmyk tłustych włosów. Oblicze Führera było szarobiałe, nalane, niczym ulepione z rzadkiej, porowatej substancji. Co uderzało szczególnie niemiło, to widoczne już z daleka worki pod oczyma, odskakujące ustawicznie przy najmniejszym ruchu mięśni twarzy.

Dopiero we wrześniu nękani przez zabójcze mazurskie komary mieszkańcy Wilczego Szańca mogli wreszcie trochę odetchnąć. Jesień była czasem odpoczynku od insektów i wilgotnego upału, przed którym można było schronić się tylko w zimnych ścianach gigantycznych bunkrów. Teraz jednak, pod koniec lata, Hitler był podłamany i rozdrażniony, nie komarami jednak, ale rozwijającą się na frontach niekorzystną sytuacją.

Rok 1943 przyniósł Niemcom klęskę pod Stalingradem i utratę całej 6. Armii. Straty wojsk Osi w rejonie Wołgi, Donu i Stalingradu wyniosły około półtora miliona ludzi, trzy i pół tysiąca czołgów i trzy tysiące samolotów. Ponad sto czterdzieści tysięcy żołnierzy poległo, reszta dostała się do niewoli, w tym dwudziestu czterech generałów, z feldmarszałkiem Friedrichem von Paulusem na czele. Linia frontu przesunęła się na zachód o dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Strategiczne, ale także psychologiczne znaczenie bitwy stalingradzkiej było olbrzymie. Morale narodu niemieckiego zaczęło się od tego czasu załamywać. Pawłograd, Diemiańsk, Rżew… Sowieci wydawali się co kilka godzin wyzwalać kolejne nowe miasto.

Straty w ludziach i sprzęcie rosły bardzo szybko, a przedłużająca się wojna z Rosją Sowiecką pochłaniała olbrzymie zasoby III Rzeszy. Zdecydowana większość niemieckich armii tkwiła na froncie o długości około półtora tysiąca kilometrów, rozciągającym się od Leningradu na północy po Rostów na południu. Wehrmacht znajdował się w swoistym impasie strategicznym i najwyższe dowództwo niemieckie zdawało sobie sprawę, że Rosjanie będą dalej coraz potężniej nacierać. Ponadto wojska na wschodzie zostały znacznie osłabione, ponieważ w pierwszych miesiącach 1943 roku część jednostek trzeba było przerzucić do Tunezji, by wspomóc wycofujące się resztki Afrika Korps.

W maju 1943 roku wojska angielsko-amerykańskie pokonały Włochów i Niemców w północnej Afryce. Sytuacja pod Kurskiem[5] również nie napawała optymizmem. 10 lipca Hitler otrzymał wiadomość, iż poprzedniego dnia wojska alianckie (jednostki brytyjskiej 8. Armii i amerykańskiej 7. Armii) wylądowały na Sycylii (operacja „Husky”). Żołnierze sił sprzymierzonych szybko opanowali wyspę, przymierzając się do kolejnej wielkiej ofensywy, której celem miał być Rzym. A nie dalej jak wczoraj we Włoszech doszło do zamachu stanu, w wyniku którego od władzy odsunięty został i uprowadzony w nieznane miejsce jeden z najwierniejszych sojuszników Adolfa, Benito Mussolini… Ogniste piekło, w jakie Niemcy wtrącili świat niemal cztery lata wcześniej, pożerało stopniowo III Rzeszę.

Adiutant, Sturmbannführer Otto Günsche, przedstawił gościa Führerowi. Skorzeny wyprężył się na baczność, trzaskając głośno obcasami. Rachityczny, chudy i niezbyt sprawny fizycznie wódz uwielbiał umięśnionych herosów, których sławili w swoich obrazach niemieccy malarze i filmowcy, tacy chociażby jak jego ulubiona artystka, Leni Riefenstahl. Skorzeny pasował do tego wizerunku jak tunika do Nessosa. Wysoki, barczysty, nieokrzesany, a jednak sprytny, i przede wszystkim oddany jak ulubiony owczarek niemiecki Hitlera, Blondie. Adolf zabierał tego psa ze sobą wszędzie, nawet do kwater położonych w pobliżu frontu: do Kętrzyna, Połtawy czy Winnicy. Karmił Blondie najlepszymi kąskami, a nawet znajdował czas na codzienną tresurę. Nic dziwnego, że pies reagował na każde jego słowo i każde polecenie.

– Zna pan Włochy? – Hitler od razu przeszedł do rzeczy. Mówił cicho, oszczędzając głos.

– Byłem tam dwukrotnie, Mein Führer. Na motocyklu. Ale nie dalej niż w Neapolu.

– Jakie ma pan zdanie o tym kraju?

Pytanie o było nie było sojusznika Niemiec zabrzmiało dość zaskakująco, a jego ogólność nakazywała raczej zachowanie ostrożności.

– Jako Austriak nigdy nie wybaczę im zagarnięcia południowego Tyrolu – uśmiechnął się Skorzeny[6].

„Grofaz”[7], jak ironicznie nazywali go wojskowi opozycjoniści, również się uśmiechnął, po czym oparł się swoim zwyczajem obiema rękami o zawalony mapami stół.

– Chciałbym panu powierzyć bardzo ważną misję, Otto – powiedział powoli i z namaszczeniem. – Jak pan już zapewne słyszał, Benito Mussolini, mój oddany przyjaciel i współpracownik, został wczoraj aresztowany przez tych zdradzieckich Włochów. Nie możemy zostawić bez pomocy człowieka, który jest wcieleniem starożytnej wielkości Rzymu. Rozumie pan?

– Ja, Mein Führer.

– Powołany właśnie do życia nowy włoski rząd z pewnością opuści naszą koalicję. Nie możemy do tego dopuścić. To mogłoby mieć zgubny wpływ na przebieg działań na Półwyspie Apenińskim. Nie możemy sobie pozwolić na utratę Rzymu. Gdyby do tego doszło, to byłaby katastrofa. Nasz śródziemnomorski partner musi pomóc nam bronić południowego frontu. Gdyby Włosi nagle otworzyli bramy przed wrogiem, wojska amerykańskie i brytyjskie mogłyby pospieszyć w górę półwyspu i zaatakować Rzeszę, która w tej chwili angażuje większość swoich sił w walkę z gigantyczną armią sowiecką na wschodzie. Rozumie pan?

– Ja, Mein Führer.

– Trzeba szybko wyciągnąć Mussoliniego z łap tych zdrajców, zanim oddadzą go aliantom. Tę misję chcę powierzyć właśnie panu, Otto. Jeśli zdoła pan tego dokonać, awans pana nie minie.

Skorzeny słuchał słów wodza jak urzeczony. Przejęty zaufaniem Führera, gotów był ruszyć do akcji choćby natychmiast.

– I jeszcze jedno, chyba najważniejsze – kontynuował Hitler. – Wszystko musi pozostać w najgłębszej tajemnicy. Oprócz pana i mnie o naszych planach wiedzą tylko cztery osoby. I tak ma pozostać. Zostanie pan oddelegowany do Luftwaffe, pod komendę generała Kurta Studenta. Od niego otrzyma pan dalsze instrukcje.

*

Tak naprawdę to, co zdarzyło się w stolicy Włoch, nie powinno być dla Hitlera niespodzianką. Rzymski rezydent SD Wilhelm Hoettl raportował stamtąd już w kwietniu 1943 roku, że opozycja przeciwko rządom Mussoliniego narasta z siłą lawiny.

W miarę, jak szala zwycięstwa w straszliwej wojnie zaczęła się powoli przechylać na stronę aliantów, włoskie społeczeństwo miało coraz bardziej dość tej wojny. Dość ponoszonych ofiar, dość przelanej krwi, dość nędzy i upokorzeń. Od miesięcy ich wojska ponosiły właściwie tylko straty. 13 maja w Tunezji skapitulowała włoska 1. Armia, dowodzona przez gen. płk. Giovanniego Messe. Tym samym zakończyły się ostatecznie ciężkie i krwawe walki w Afryce Północnej.

Jednocześnie miasta włoskie były celem coraz częstszych ataków alianckiego lotnictwa bombowego. W Rzymie nastroje społeczne uległy szczególnie gwałtownemu pogorszeniu 19 lipca, po nalocie amerykańskiego lotnictwa, którego bomby spustoszyły dzielnice Tiburtino, Prenestino, Nomentana i San Lorenzo, zabijając około 1500 cywilnych osób. Szczególnie ciężkie było lato 1943 roku pod apenińskim niebem. To, co się pod nim działo, do reszty rozwiało mit o niezwyciężonym pochodzie faszyzmu i potędze Osi Berlin – Rzym. Społeczeństwo nie dawało się już dłużej nabierać na komunikaty o konieczności ciągłego wycofywania się na „z góry upatrzone pozycje”. Burzyło się już nie tylko chłopstwo, urzędnicy czy prości robotnicy, ale również przemysłowcy, arystokracja i bankierzy.

Jeszcze tak niedawno Mussolini był ich mężem opatrznościowym, człowiekiem, który miał uchronić Italię przed komunistycznymi wywrotowcami. Poza tym faszyzm zapewniał też możliwość robienia dobrych interesów. Ale teraz wszystko się odwróciło. Rozum i kupiecki instynkt nakazywały jedyne w tej sytuacji rozsądne wyjście: ratować skórę przed rachunkiem, jaki szykował się przedstawić im doprowadzony do rozpaczy naród mający dość faszyzmu, dość cierpień, a przede wszystkim dość samobójczej wojny, która ostatnio nie przynosiła mu niczego innego oprócz coraz większych strat. Powoli stawało się jasne, że dalsze utrzymywanie faszystowskiej dyktatury i sojuszu z hitlerowskimi Niemcami może tylko zamienić Italię w pustynię i jedno wielkie cmentarzysko gruzu. Niewielu miało ochotę podążać wraz z duce prosto do grobu.

Mussolini nie był durniem. Też to dostrzegał. Już pod koniec 1942 roku jego otoczenie zauważyło znaczną zmianę w jego zachowaniu i wyglądzie. Duce zawsze szczycił się swoją inteligencją i znakomitą pamięcią. Nagle jednak wszystko zostało wywrócone do góry nogami. Mussolini jakby raptownie postarzał się o kilka lat, na jego twarzy malował się wysiłek spowodowany prowadzeniem długotrwałej ciężkiej wojny, a jego umysł nie był już tak przenikliwy jak kiedyś. Nawet Galeazzo Ciano, mąż Eddy Mussolini, ukochanej córki dyktatora, został odseparowany od teścia, choć do tej pory współdecydował wraz z nim o losach państwa. I choć Mussolini wciąż próbował sprawiać wrażenie człowieka obeznanego znakomicie ze wszystkimi aspektami spraw politycznych i wojskowych, jak dawniej wtrącał się do wszystkiego i jak dawniej wymagał bezwzględnego posłuszeństwa od podwładnych, ci coraz częściej po prostu go oszukiwali. W rezultacie coraz bardziej tracił kontakt z realnym światem.

Nic więc w tym dziwnego, że tuż pod bokiem duce, dosłownie kilka metrów od Pallazzo Venezia – jego rzymskiej rezydencji, rodziły się spiski, zmowy i bunty. Najwyżsi dowódcy wojskowi i wielu ministrów rządu Mussoliniego uważało, że wojna jest już przegrana i że najmądrzejsze, co można zrobić w tej sytuacji, to nie dopuścić, aby ta wojna toczyła się dalej na Półwyspie Apenińskim. Groźba zniszczenia całego kraju oraz zabytków jego wspaniałej historii była aż nadto realna.

Na terytorium Włoch działały jednocześnie agentury dwóch niemieckich wywiadów: wojskowego (Abwehry), podlegającego Wilhelmowi Canarisowi, i wywiadu SS – Sicherheitstdienst (SD), kierowanego przez Heinricha Himmlera. Obydwie te organizacje, zwalczające się wzajemnie i nienawistne sobie, zgodne były jednak co do tego, że Włochom nie należy ufać.

19 lipca Hitler otrzymał od Himmlera raport wywiadowczy, w którym przewidywano, iż w najbliższej przyszłości może dojść do zamachu stanu, uwięzienia Mussoliniego i utworzenia nowego rządu, na którego czele miałby stanąć marszałek Pietro Badoglio. Hitler nie uwierzył. Nawet wtedy, kiedy z Rzymu przyszła informacja o projekcie zwołania po raz pierwszy od wielu lat Wielkiej Rady Faszystowskiej, zbagatelizował wydarzenie, mówiąc:

– To spotkanie nie przyniesie żadnych rezultatów. Pogadają tylko, pokrzyczą, jak to Włosi, i rozjadą się do domów.

Jak do tej pory Wielka Rada rzeczywiście była jedynie gromadą posłusznych potakiwaczy na usługach duce.

Tymczasem sprawy potoczyły się zgoła inaczej…

*

Naciskany, żeby pozbył się Mussoliniego, król Wiktor Emanuel III początkowo zdecydowanie odmawiał. Odejście duce mogłoby wtrącić cały kraj w potworny chaos, którego bardzo się obawiał. Jeszcze bardziej bał się tego, do czego zdolni byliby broniący Sycylii Niemcy i ich stacjonująca pięćdziesiąt kilometrów od Rzymu pancerna dywizja M. Ostatecznie jednak podjął tę decyzję podczas narady odbytej 19 lipca w małym miasteczku Feltre koło Wenecji. Wzięli w niej udział również niemieccy i włoscy szefowie sztabów generalnych, Adolf Hitler oraz sam Benito Mussolini.

– Musicie zmobilizować społeczeństwo! – wrzeszczał Hitler. – Musicie wzmocnić obronę i zastosować wszelkie dostępne środki, które mogą zatrzymać aliantów! Bądźcie pewni, że Niemcy wam w tym pomogą.

Nie podał jednak żadnych szczegółów dotyczących rzeczy najważniejszej, a mianowicie rozmiarów pomocy, jakiej Rzesza mogłaby udzielić swoim sojusznikom. Mussolini do końca siedział cicho, jak mysz pod miotłą, nie zająknąwszy się ani słowem na temat tego, w jak opłakanym stanie znajdują się włoskie wojska. Nie raczył również wspomnieć, na jakie konkretnie wsparcie liczy. Dopiero później, pożegnawszy już Adolfa, który z lotniska Treviso odleciał do siebie, duce wyjaśnił towarzyszącemu mu generałowi Vittorio Ambrosio:

– Nie widziałem najmniejszej potrzeby mówienia tego Hitlerowi. Wystarczy, że przyrzekł solennie dać wszystko, czego nam potrzeba. I tego właśnie będziemy się domagali. Oczywiście, nasze żądania muszą mieścić się w granicach rozsądku…

Parę minut potem, siedzący już w samochodzie generał Ambrosio mruknął do swego adiutanta:

– Duce chyba kompletnie oszalał! Ten człowiek jest po prostu obłąkany!

Wielka Rada Faszystowska, główny kolegialny organ doradczy Narodowej Partii, zebrała się w sobotę 24 lipca 1943 roku o godzinie 17.00 w Palazzo Venezia. Panował nieznośny upał, na niebie nie było widać ani jednej chmurki, termometry wskazywały prawie 40 stopni w cieniu. O tej porze dnia i roku w mieście zawsze bywało ogromnie gorąco. Stolica zaczynała więdnąć w blasku śródziemnomorskiego słońca. Każdy kamień nagrzany był tak silnie, że gdy się go nieopatrznie dotknęło gołą ręką, natychmiast wyskakiwały bąble. Na ulicach i bulwarach świeciło pustkami. Story większości kawiarni, traktierni i barów espresso zasunięte były na głucho. Rolety w oknach domów mieszkalnych opuszczono.

Prawie wszystkie szyby oklejone były paskami z gazet. Według instrukcji wydanych przez organizację obrony przeciwlotniczej (UNPA) miało to zabezpieczyć je przed skutkami wybuchów bombowych. Byli nawet tacy, którzy w to wierzyli – do czasu, gdy bomby padały gdzie indziej, daleko na północ i na południe od Rzymu. Ale wtorkowy nalot, pierwszy wielki nalot samolotów alianckich na „Wieczne Miasto”, otworzył im oczy. Kiedy pierwsza fala amerykańskich Liberatorów zrzuciła bomby na dzielnicę San Lorenzo, szyby powypadały w całej okolicy.

Zgodnie ze starym obyczajem Wielka Rada rozpoczęła zebranie od uroczystego apelu, który przeprowadził jej sekretarz Carlo Scorza. Starsi panowie w czarnych mundurach, obwieszonych frędzlami, szlifami i akselbantami, spróbowali na chwilę wciągnąć wystające spod pasa brzuchy. Stanęli na baczność jak za dawnych czasów, gdy jako członkowie pierwszych Drużyn Szturmowych szykowali się do wielkiego marszu na Rzym. Dziś jednak nikt nie rozczulał się wspomnieniami. Ceremoniał skrócono do minimum. Zebrani zajęli miejsca; było ich – łącznie z Mussolinim – dokładnie trzydziestu. Za uchylonym oknem widać było żałośnie obwisłe gałęzie drzew zwarzone upałem.

W sali konferencyjnej zapadła cisza, przecinana tylko monotonnym szumem zainstalowanego na suficie wentylatora, którego praca zdawała się jednak psu na budę. Pomieszczenie przypominało wnętrze rozpalonego pieca hutniczego, tak rozgrzane były ściany budynku w słonecznym żarze. Gęste, gorące powietrze z trudem dawało się wciągać do płuc. Była to jednak cisza przed burzą. Wszyscy członkowie Wielkiej Rady patrzyli na człowieka, który przez ostatnich dwadzieścia lat przewodził im, stojąc na czele całego ruchu. Człowieka, który decydował dosłownie o wszystkim, co działo się w Italii.

Benito Mussolini również milczał. Wyglądał bardzo źle, cerę miał ziemistą, policzki wychudłe. Krawat przy czarnej koszuli zwisał niedbale. W jego oczach za nic nie można było dopatrzyć się dawnego blasku. Być może wspominał przechwałki Hitlera, który powiedział przed rokiem, że jeśli ktokolwiek zrzuci bomby na Rzym, jego flota powietrzna zrówna z ziemią miasto nieprzyjaciela.

Wreszcie jako pierwszy zabrał głos główny inicjator dzisiejszego spotkania, hrabia Dino Grandi di Mordano, dawny ulubieniec duce. Mówił o tym, o czym i tak wiedzieli już wszyscy. O złej sytuacji na froncie, o ślepym zaułku, w jakim znalazła się partia faszystowska i całe Włochy. Zaczął swoje wystąpienie głosem bardzo niepewnym, raz po raz zerkając, jak na jego słowa zareaguje Mussolini. Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami, przerywając co chwila w oczekiwaniu poparcia ze strony pozostałych członków Rady. Jednak w miarę mówienia jego głos potężniał, nabierając z czasem siły wodospadu.

– Pan, duce, wprowadził nas w tę niszczycielską wojnę wbrew honorowi, uczuciom i interesom narodu. W czasie pierwszej wojny światowej poświęciliśmy sześćset tysięcy zabitych dla ocalenia ojczyzny. Dziś znowu mamy Niemców w naszym domu, a włoskie matki wołają: Mussolini zabił naszych synów! […]. Narzucił pan Włochom dyktaturę, zniszczył pan bojowego ducha naszych sił zbrojnych […]. Przez całe lata, wybierając jednego z kilku kandydatów na ważne stanowisko, nieodmiennie wskazywał pan najgorszego.

Jeszcze niedawno taka jawna krytyka byłaby w obecności dyktatora niemożliwa. Nie napotykając sprzeciwu, Grandi rozpalał się coraz bardziej. Z charakterystyczną afektacją mówił o konieczności utworzenia we Włoszech „silnego frontu wewnętrznego”:

– Moim zdaniem – teraz już prawie krzyczał – nasz najjaśniejszy król, Wiktor Emanuel III musi wystąpić teraz na plan pierwszy i przejąć całą odpowiedzialność za losy ojczyzny i za armię!

Gdy skończył, znów zapadła cisza. Znów oczy wszystkich uczestników narady skierowały się na duce.

Mussolini siedział nieporuszony, tak jakby wszystko, co do tej pory tutaj się działo, nie obchodziło go w najmniejszym stopniu. A przecież każde zdanie wypowiedziane przez Grandiego to był cios wymierzony w prestiż wodza narodu…

Potem głos zabrał Galeazzo Ciano, były już wówczas minister spraw zagranicznych. Mówił o stosunkach niemiecko-włoskich, przytoczył przykłady dwulicowej polityki Hitlera wobec duce.

– W naszych stosunkach z Niemcami w żadnym momencie nie byliśmy zdrajcami, we wszystkich przypadkach zdradzili nas Niemcy! – Całe ciało lśniło mu od potu, jakby ktoś oblał go wiadrem wody.

Hrabia Ciano mówił bez ogródek o podrzędnej, upokarzającej roli, które zmuszone są odgrywać Włochy u boku swego hitlerowskiego „brata” i „przyjaciela”. Nie szczędził też gorzkich słów temu, który wbrew jego radom, zaleceniom i błaganiom zdecydował się przed trzema laty na przystąpienie do wojny. Wojny, która przybrała teraz tak nieszczęśliwy dla Włoch i dla faszyzmu obrót.

Kończąc swe wywody, Ciano poparł wniosek Grandiego o przekazanie królowi pełnej władzy nad wojskiem:

– Uważam, że jest to jedyne wyjście, które nam pozostało, jeśli chcemy uratować jeszcze coś niecoś przed ostateczną klęską – powiedział.

Głos zabierali kolejno pozostali członkowie Rady. Nikt nie dbał już o jakikolwiek porządek. Mówili jeden przez drugiego, przekrzykując się wzajemnie, ale ich słowa jakby roztapiały się w gorącym powietrzu i zdawały się nie docierać do Mussoliniego. Ludzie z cienia zwrócili swoje sztylety przeciwko współczesnemu Cezarowi, ale duce poczuł jedynie ukłucia: irytujące, lecz nie zabójcze.

Posiedzenie Wielkiej Rady było bardzo burzliwe i przeciągnęło się do późnej nocy. Spiskowcy wyrażali swoje pretensje bardzo otwarcie; nic dziwnego, że kilku z nich, żeby zabezpieczyć się przed aresztowaniem, włożyło do teczek pistolety i ręczne granaty. Duce, którego nazwisko padało tu raz po raz, ciągle milczał. Nie odezwał się nawet wtedy, gdy głos zabrali ci, na których liczył najbardziej. Najbliżsi, zdawało się, przyjaciele i współpracownicy. Ludzie, których wyciągnął kiedyś z błota, zapewnił im najwyższe w kraju dostojeństwa i zaszczyty. Ludzie, którzy tylekroć przy różnych okazjach przysięgali mu dozgonną wdzięczność, Carlo Scorza, Roberto Farinacci… Ludzie, którzy jeszcze wczoraj na jedno jego skinienie gotowi byli skakać w ogień, siedzieli teraz zimni, obojętni i wrodzy. W obliczu klęski i niepowodzeń drżeli już tylko i jedynie o własną skórę. Od dawna znękany i przygnębiony duce, udręczony silnym bólem żołądka, biernie wysłuchiwał coraz głośniejszego chóru niezadowolonych, nie czyniąc najmniejszego ruchu, by uciszyć odstępców.

*

Mówiąc szczerze, sam był sobie w ogromnym stopniu winien. Zlekceważył wszelkie ostrzeżenia. Na decydujące o jego losach posiedzenie przybył, nie wyobrażając sobie ani przez chwilę, jaki będzie ono miało przebieg. Wygłosił wcześniej długie przemówienie, pełne maksym, cytatów i epigramatów, przeświadczony, że jak zawsze ujarzmi nim słuchaczy. Szybko jednak zorientował się, że belcanto przestało ich urzekać. Tak więc pokonany i znużony przedłużającymi się obradami, zgodził się wreszcie, by poddano pod głosowanie wniosek przewodniczącego Rady Dino Grandiego, przewidujący przywrócenie królowi władzy konstytucyjnej nad krajem i wzywający go do objęcia dowodzenia siłami zbrojnymi.

Wynik tego głosowania wprawił go w osłupienie. Dziewiętnastu członków Wielkiej Rady Faszystowskiej głosowało za odwołaniem wodza, tylko siedmiu było przeciw. W niedzielę 25 lipca o trzeciej nad ranem Mussolini został pozbawiony urzędu. Dwudziestoletni nimb, cała legenda wytworzona wokół jego osoby, wszystko prysło teraz jak mydlana bańka. W fotelu, za stołem konferencyjnym, siedział już tylko cień dawnego duce. Był śmiertelnie zmęczony i gotów na wszystko, byleby tylko ten upokarzający spektakl nareszcie się skończył.

W końcu, oparłszy zaciśnięte pięści o stół, dyktator podniósł się ciężko.

– Podjęliście decyzję o daleko idących skutkach – powiedział gorzko. – Kryzys rządowy, spowodowany akurat w tym momencie, nie jest chyba najlepszym wyjściem z trudnej sytuacji. Zabiliście faszyzm!

Pozostało mu jednak jeszcze jedno wyjście – audiencja u króla. Nie mieściło mu się w głowie, że „mały król”, jak sam pogardliwie nazywał Wiktora Emanuela III, zdobędzie się na jakiś samodzielny krok wymierzony bezpośrednio przeciwko niemu. Wręcz przeciwnie. Sam nosił się z zamiarem ukarania zdrajców, jak nazywał tych, którzy odważyli się wystąpić z atakiem na niego i na jego politykę.

Na uzgodnioną audiencję do Villa Savoia przybył punktualnie co do minuty o godzinie 17.00. Mierzący sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu król już na niego czekał. Miał na sobie mundur marszałkowski ze wszystkimi orderami. Jego drobna twarz zdradzała silne zdenerwowanie. Mała, wypielęgnowana dłoń, którą podał gościowi przy powitaniu, drżała wyraźnie.

– Drogi duce – odezwał się trochę niepewnym głosem. – Muszę panu powiedzieć, że sytuacja jest niezwykle trudna. Tak dalej nie może być. Włochy są rozdarte. Morale wojska zagrożone. Żołnierze po prostu nie chcą się bić. Strzelcy alpejscy śpiewają, że nie chcą walczyć za Mussoliniego: Abbasso Mussolini, assasino degli alpini (Precz z Mussolinim, mordercą strzelców alpejskich) – zacytował refren piosenki śpiewanej przez niedobitków z frontu wschodniego.

Dyktator wzruszył tylko ramionami.

– Wotum nieufności Wielkiej Rady… – kontynuował Wiktor Emanuel. – Dziewiętnaście głosów za wnioskiem Grandiego… Zapewne nie ma pan już złudzeń na temat uczuć, jakimi obecnie darzą pana Włosi? Nie może pan już liczyć na nikogo, prócz mnie…

– No właśnie – ożywił się Benito. – Wielka Rada jest tylko ciałem doradczym i nie ma prawa podejmować takich decyzji. W tej sytuacji…

– Nic podobnego – przerwał mu stanowczo król. – Wielka Rada jest organem państwa ratyfikowanym przez dwie izby włoskiego parlamentu i dlatego każdy, podkreślam, każdy jej akt jest wiążący.

– Wobec tego według Waszej Wysokości muszę zrezygnować? – zapytał Mussolini z wyraźnym wysiłkiem.

– W tej sytuacji, drogi duce, doszedłem do wniosku, że najodpowiedniejszym człowiekiem, zdolnym do objęcia władzy wykonawczej, będzie… marszałek Pietro Badoglio. Utworzy on gabinet złożony z urzędników, aby zapewnić funkcjonowanie administracji państwowej i kontynuowanie wojny.

Po tych słowach Mussolini pochylił się, jakby otrzymał cios w piersi. Dźwięk tego nazwiska musiał mu dopiec do żywego. W roku 1940, kiedy Włochy przeżyły największe dotychczas upokorzenie podczas tej wojny, dyktator osobiście zwolnił Badoglia z kierowania Comando Supremo (Najwyższym Dowództwem). A teraz król oznajmiał mu, że to właśnie ten stary nieudacznik ma stanąć na czele nowego rządu…[8].

– A więc to już koniec… – jęknął płaczliwie. – I co się stanie ze mną? I z moją rodziną?

– Nie potrzebuje pan żywić najmniejszych obaw o swoje osobiste bezpieczeństwo – zapewnił go król. – Sam zadbam o to, aby zapewniono panu należytą ochronę.

Rozmowa Mussoliniego z królem trwała zaledwie dwadzieścia minut. O 17.20 Wiktor Emanuel odprowadził swego gościa do drzwi. Według relacji członków straży pałacowej „mały król” po tej ciężkiej rozmowie zdawał się być jeszcze mniejszy i bardziej drobny.

*

Gdy zamknęły się drzwi i Mussolini schodził zamyślony po schodach rezydencji, podszedł do niego kapitan karabinierów.

– Ekscelencjo, Jego Królewska Mość wydał mi rozkaz, abym panu towarzyszył dla ochrony przed tłumem.

– Nie widzę potrzeby – mruknął duce z wyraźnym niezadowoleniem. – Ale jak chcecie, to możecie ze mną jechać.

Chciał skierować się do swojego samochodu, oczekującego przy bramie, ale kapitan zastąpił mu drogę, wskazując na stojącą obok wojskową sanitarkę.

– Przepraszam bardzo, ale musi pan wsiąść tutaj.

Mussolini spojrzał na swojego sekretarza, Nicolę de Cesare, który czekał nań w limuzynie, i zawahał się przez chwilę.

„Kto wie, czy w tym właśnie niepozornym pojeździe rzeczywiście nie będę bezpieczniejszy” – pomyślał. – „Ostatecznie mój wóz jest w Rzymie zbyt znany, a taka popularność jest obecnie zupełnie niepożądana. Przecież król zapewnił mi ochronę… Może to i lepiej…”.

Wzruszył ramionami i wsiadł do sanitarki. W tej samej chwili wskoczyło za nim do środka dwóch ubranych po cywilnemu agentów, trzech karabinierów oraz opiekujący się nim oficer. Ktoś zatrzasnął drzwiczki i ambulans szybko odjechał.

Nad miastem w szaleńczym pędzie mknęły chmury, jakby uciekały przed pogonią. Niektóre ich strzępki przelatywały tak nisko, że prawie zahaczały o drzewa chylące się w tę samą stronę, i wyglądało to tak, jak gdyby ktoś zamiatał nimi niebo. Deszcz chłostał ściany stojących wzdłuż ulicy domów, które z szarych stawały się czarne.

Deszcz przestał padać, gdy pół godziny później ambulans zatrzymał się u wejścia do koszar oddziału karabinierów, stacjonującego na Zatybrzu przy Via Quentino Sella. Przed bramą stali żołnierze w szyku bojowym, z bagnetami na karabinach.

Oficer poprowadził Mussoliniego do dyżurki. Tutaj dopiero po zachowaniu się karabinierów Benito Mussolini wywnioskował wreszcie, na czym ma polegać owa „osobista opieka” króla. Stąd wieczorem przetransportowano go do gmachu szkoły kadetów policji przy Via Legnano, gdzie przebywał do wieczora 27 lipca.

Około północy, po wielu godzinach nerwowego oczekiwania, wręczono mu odręczne pismo marszałka Badoglia, który w krótkich słowach zakomunikował, iż duce znajduje się w „areszcie ochronnym, zarządzonym w trosce o jego osobiste bezpieczeństwo, wobec poważnych meldunków o przygotowywanym na życie dyktatora zamachu”.

Wczesnym rankiem na ulicach Rzymu i innych włoskich miast pojawiły się pospiesznie wydrukowane plakaty z odezwą:

Włosi! W doniosłej godzinie, ciążącej na losach ojczyzny, obejmuję naczelne dowództwo nad wszystkimi rodzajami broni. Niechaj każdy zajmuje stanowisko, jakie wyznacza mu obowiązek, wiara i walka […]. Niechaj każdy z Włochów pochyli głowę w obliczu głębokich ran, zadanych świętej ziemi ojczystej. Polegając na dzielności swych sił zbrojnych oraz na zdecydowanej woli wszystkich obywateli, Włochy wkraczają na drogę ponownego odrodzenia. Włosi! Bardziej niż kiedykolwiek łączy mnie dzisiaj z wami niewzruszona wiara w nieśmiertelność ojczyzny.

Wiktor Emanuel III

Tuż obok widniało pierwsze orędzie nowo mianowanego szefa rządu, marszałka Pietra Badoglio:

[…] Z rozkazu króla przejmuję nad krajem rządy o charakterze wojskowym, wraz ze wszystkimi pełnomocnictwami. […] Mimo że Włochy otrzymały ciężkie ciosy, dotrzymają wierności danemu słowu, albowiem są czujnym strażnikiem tysiącletniej tradycji […] Wojna trwa nadal! […].

*

I wojna trwała nadal…

Meldunek o aresztowaniu Mussoliniego przekazał Führerowi 25 lipca o godzinie 21.30 niemiecki ambasador w Rzymie, Rudolf Rahn.

– Duce ustąpił! – Hitler wykrzyknął w największym oburzeniu do stojącego obok feldmarszałka Wilhelma Keitla, szefa Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu (Oberkommando der Wehrmacht – OKW). – Rządy w Rzymie objął ten łajdak Badoglio, najgorszy z naszych wrogów!

Upadek Mussoliniego wywołał w niemieckiej Kwaterze Głównej prawdziwy wstrząs. Duce był jedynym człowiekiem we Włoszech, któremu Hitler mógł ufać, przywódcą związanym przez los z Führerem na dobre i na złe. Adolf natychmiast wezwał na konferencję pozostałych przywódców Rzeszy. Przybyli: Goebbels, Göring, Himmler i Heinz Guderian – Generalny Inspektor Wojsk Pancernych, szef sztabu Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych. Albert Speer znajdował się już na miejscu; Joachim von Ribbentrop, dochodzący do siebie po zapaleniu płuc, był osłabiony i blady. Z grupą swoich podwładnych przybył admirał Karl Dönitz, naczelny dowódca Kriegsmarine.

– Bez wątpienia w swojej wiarołomności ogłoszą, że pozostaną wobec nas lojalni, ale to jest zdrada – stwierdził. – Oczywiście nie pozostaną lojalni. W każdym razie ten, jak on tam się nazywa… Badoglio, powiedział wprost, że wojna będzie kontynuowana, ale to nic nie znaczy. Musi tak mówić. My podejmiemy tę samą grę: wszystko ma być gotowe do błyskawicznego uderzenia w tę całą klikę i wyrzucenia ich! Jutro rano wyślę kogoś, aby przekazał dowódcy 3. Dywizji rozkaz wejścia do Rzymu, aresztowania króla, całej bandy oszustów, następcy tronu, schwytania tych wszystkich szumowin, zwłaszcza Badoglia i jego gangu. Zobaczycie, oni pękną jak przekłuty balon i w ciągu dwóch lub trzech dni będzie całkiem inna sytuacja!

Dwie godziny później, w czasie narady o północy, Hitler wydał następne instrukcje:

– Rzym musi być okupowany! Nikt nie może opuścić Rzymu, a wtedy wejdzie tam 3. Dywizja Grenadierów Pancernych.

– Czy Watykan zostanie otoczony, a bramy tego państwa zablokowane? – zapytał nieśmiało Walter Hewel, przedstawiciel ministra spraw zagranicznych w kwaterze Hitlera.

– To nie ma znaczenia – odpowiedział Führer. – Ja wkroczę wprost do Watykanu. Sądzicie, że się go obawiam? Watykan przekształcił się w gniazdo szpiegów i w centrum propagandy wymierzonej przeciwko narodowemu socjalizmowi. Cały dyplomatyczny korpus się tam schroni. Nie popuszczę im. Jeżeli wszyscy tam się znajdą, my wyjmiemy stamtąd wiele świń – mówił o Żydach, którym Watykan dał schronienie. – Potem powiemy, że przepraszamy. Łatwo możemy to zrobić[9].

– A co z papieżem?

– W zależności od rozwoju sytuacji militarnej i politycznej polecę umieścić go w Niemczech lub Liechtensteinie.

Hitler słynął z tego, że w sytuacjach kryzysowych potrafił działać niezwykle szybko, a przy tym często brutalnie i przebiegle. Jeżeli coś postanowił, to przestawały dla niego istnieć jakiekolwiek bariery moralne czy prawne. Po prostu dążył do wytyczonego celu, z wdziękiem i rozmachem taranu. Dzięki temu zwykle wyprzedzał przynajmniej o krok swoich przeciwników. Był dużo bardziej skuteczny niż oni, i właśnie dzięki temu wygrywał. Przynajmniej przez jakiś czas.

Tym razem także głęboko wierzył w możliwość zażegnania włoskiego kryzysu. Ba! Przekonany był nawet, że z całego zamieszania wyciągnie jeszcze korzyści. Nieprzypadkowo w czasie nocnej narady wspomniał o możliwości zajęcia Watykanu. Aresztowanie duce, konszachty włoskiego rządu z aliantami, możliwość inwazji wojsk wroga na Półwysep Apeniński – wszystko to stwarzało mu doskonały pretekst do uwięzienia papieża i przejęcia watykańskich skarbów.

Przez kilka następnych dni Hitler odbył serię narad z udziałem co najmniej trzydziestu osób; wszyscy byli stłoczeni w jednym dusznym pomieszczeniu. W czasie tych długotrwałych debat podjęto ważne decyzje dotyczące Osi. Na jedno Führer kładł przez cały czas zdecydowany nacisk:

– Mussolini musi z powrotem znaleźć się na czele rządu.

Prawie nikt z jego najbliższych współpracowników nie miał pojęcia, że w tajemnicy podjął już stosowne kroki, aby do tego doprowadzić.

Panowanie nad sobą odzyskiwał dopiero w obecności swoich sekretarek i prywatnie pozwolił sobie na parę gorzkich komentarzy dotyczących obalenia duce.

– Mussolini jest znacznie słabszy, niż sądziłem – powiedział cicho pewnego razu. – Osobiście go popierałem, a jednak upadł. Ale na Włochów nigdy nie mogliśmy liczyć. Straciliśmy przez nich więcej prestiżu i ponieśliśmy więcej klęsk, niż przysporzyli nam sukcesów.

Fakt, że w końcu doszło we Włoszech do oczekiwanego przez niego już od dawna kryzysu, zdawał się raczej przynosić mu ulgę niż przygnębiać. W tym trudnym dla siebie czasie był w stanie chłodno kalkulować, prezentując nie tylko determinację i energię – konieczne dla opanowania kryzysu – ale też taktyczną maestrię. To właśnie, w połączeniu z opieszałością Brytyjczyków i Amerykanów, którzy nie zdołali wykorzystać dogodnej okazji, umożliwiło w końcu Niemcom opanowanie sytuacji na południowej flance.

Nowy rząd Włoch oficjalnie kontynuował wojnę z aliantami, jednocześnie jednak rozpoczął z nimi tajne negocjacje. Hitler nie ufał aktualnemu premierowi i wprowadził na terytorium Italii dużą jednostkę niemiecką pod pretekstem walk z inwazją. 8 września 1943 roku rząd Badoglio ogłosił zawieszenie broni z aliantami, ale nie wypowiedział wojny Niemcom, pozostawiając armię bez rozkazów. Premier i rodzina królewska przemieścili się do regionów kontrolowanych przez aliantów.

Wiadomość o podpisaniu przez Włochy zawieszenia broni znów spadła na Hitlera niespodziewanie. Był właśnie na Zaporożu, na Ukrainie, zajęty wydarzeniami na południowym odcinku frontu wschodniego, i tuż przed nadejściem wspomnianej wiadomości powrócił do swej Kwatery Głównej. Jego wściekłość nie miała granic. Z chwilą kapitulacji Włoch „miękkie podbrzusze” III Rzeszy zostałoby całkowicie pozbawione obrony. Włosi aż do ostatniej chwili zachowali pozory, toteż udało im się całkowicie zaskoczyć Niemców; starczyło im tylko tyle czasu, ile trzeba było na wysłanie umówionego hasła marszałkowi Albertowi Kesselringowi, zwanemu przez aliantów „Uśmiechniętym Albertem”, który dowodził w południowych Włoszech, bo komunikacja prawie natychmiast została przerwana i wiadomości rozchodziły się bardzo skąpo.

W szary, wilgotny poranek do Kętrzyna przyjechał wezwany tam przez Hitlera Heinrich Himmler. Führer był zgorzkniały, oburzony na Włochów, że zdołali go tak podstępnie podejść. „Duce przejdzie do historii jako ostatni Rzymianin – pisał Joseph Goebbels, niemiecki minister propagandy i oświecenia publicznego, członek ścisłego kierownictwa partii narodowosocjalistycznej, a późnej w ostatnich dniach życia kanclerz Rzeszy. – Ale za jego spiżową postacią naród Cyganów osiągnął stan rozkładu”.

Goebbels wszystkimi siłami starał się namówić Hitlera do wygłoszenia przemówienia przez radio. Po raz ostatni Adolf przemawiał w marcu, z okazji Dnia Pamięci Poległych Bohaterów. Tak źle odczytał jednak przy tym swój tekst, że wywarł jak najgorsze wrażenie na słuchaczach. Od chwili aresztowania Mussoliniego nie chciał występować publicznie, toteż Goebbelsowi tylko z najwyższym trudem udało się przełamać jego opór.

Mowa nie zawierała niczego specjalnie ciekawego. Hitler w podniosłych słowach mówił o Mussolinim, nazywając go „największym synem włoskiej ziemi od czasu upadku Rzymu” i podkreślił lojalny do niego stosunek: „Nie nauczyłem się zmieniać własnych poglądów stosownie do okoliczności lub po prostu, by się ich zaprzeć”. Oświadczył również, że zdrada Włochów będzie powodem narodowego wstydu dla ich przyszłych pokoleń, ale nie wpłynie w żaden sposób na wynik wojny:

– Od miesięcy we Włoszech walczyły już tylko niemieckie wojska. Będziemy teraz walczyli dalej, wolni od uciążliwego balastu […]. W tych gigantycznych zmaganiach względy taktyczne mogą nas zmusić czasem do niewielkiego odstąpienia na jakimś froncie, ale nigdy nie wpłynie to na przełamanie stalowego pierścienia chroniącego Rzeszę.

Mowa ta została nadana 10 września wieczorem i poprzedził ją specjalny biuletyn oznajmiający o uderzającym sukcesie Niemców we Włoszech. Hitler zdołał tam podnieść liczebność sił niemieckich do szesnastu dywizji, które przystąpiły teraz do rozbrajania znacznie liczniejszych wojsk włoskich oraz do zajmowania kluczowych pozycji, łącznie z Rzymem, nie napotykając przy tym poważniejszego oporu. Król i Badoglio uciekli ze stolicy, chroniąc się pod skrzydła aliantów. W ciągu paru godzin Niemcy zdołali opanować większą część Półwyspu Apenińskiego.

*

Skorzeny wrócił tymczasem do holu Nowej Herbaciarni w stanie wielkiego poruszenia. Zapalił papierosa, łapczywie wciągając pierwszy haust dymu. Po chwili pojawił się Otto Günsche, zawiadamiając, że generał Student już na niego czeka.

Generaloberst Kurt Arthur Benno Student, jowialny oficer, którego umiejętności i odwaga były już w Wehrmachcie legendą, urodził się 12 maja 1890 roku w Birkholz w Brandenburgii. W czasie I wojny światowej był asem niemieckiego lotnictwa myśliwskiego, z łączną liczbą sześciu powietrznych zwycięstw. 1 lipca 1938 roku już jako generał major otrzymał zadanie rozbudowania utworzonego trzy lata wcześniej Batalionu Spadochronowego „Hermann Göring” w 7. Dywizję Lotniczą. 10 maja 1940 roku został zrzucony wraz z żołnierzami 7. Dywizji w okolicach Rotterdamu. 14 maja odniósł ciężką ranę kolana, kiedy spadochroniarze zostali omyłkowo ostrzelani przez straż przednią jednostki pancernej Waffen-SS. W 1941 roku opracował plan zdobycia Krety przez wojska powietrznodesantowe. Podczas ataku dowodził osobiście XI korpusem lotniczym (7. Dywizja Spadochronowa i 5. Dywizja Górska). Kreta została zajęta, ale straty spadochroniarzy były tak duże, że wydano zakaz przeprowadzania dużych operacji powietrznodesantowych. Pomimo tego zakazu Student – za zgodą Oberkommando der Wehrmacht (OKW) – Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu oraz samego Adolfa Hitlera, opracował plan desantu na Maltę, który jednak nie został zrealizowany. W 1943 roku powierzono mu dowództwo niemieckich jednostek spadochronowych we Włoszech[10].

Skorzeny wszedł do małego biura i przywitał się z generałem, pod którego dowództwo został oddany i któremu powierzono dowodzenie całą operacją. Uznał, że Student wygląda całkiem przyjaźnie, chociaż jego czoło również przecinała głęboka blizna, pamiątka po trafieniu przez snajpera w 1940 roku.

Ledwo obaj panowie zdążyli wymienić słowa powitania, w drzwiach pojawił się kolejny gość. Tym razem nie miał na sobie munduru, co zdarzało mu się nadzwyczaj rzadko. Ubrany był w tweedowy garnitur, białą koszulę i czarny krawat. Srebrne binokle nadawały mu wygląd mało sympatycznego dyrektora szkoły.

Reichsführer Heinrich Himmler. Ongiś hodowca kurczaków, był obecnie budzącym powszechną grozę dowódcą SS i najpotężniejszym człowiekiem III Rzeszy. Nigdy nie gardził luksusem, jednakże ponad wszystko na świecie, ponad pałace i świecidełka, perskie dywany i szelest banknotów, kochał władzę. Jej poświęcał myśli i marzenia, dla niej wzniósł ołtarz w głębi swego bezlitosnego serca. Nie było takiej zbrodni, przed którą by się cofnął w uporczywym dążeniu do ugruntowania swej potęgi.

Niezwykły dowód jego ciemnej duszy, a raczej szaleństwa opisał najstarszy syn Martina Bormanna – Martin Adolf. Dla swojej sekretarki i kochanki, Hedwig Potthast, Himmler kupił dom w pobliżu Berchtesgaden, gdzie – ze względu na bliskość rezydencji Hitlera – swoje wille postawili również Martin Bormann i Hermann Göring. Pewnego dnia syn Bormanna wraz z matką, Gerdą Buch (córką sędziego najwyższego sądu partyjnego Waltera Bucha), i młodszą siostrą złożyli wizytę pani Potthast. Gospodyni zaprowadziła ich na piętro i otworzyła drzwi dużego pokoju.

„Weszliśmy tam – wspominał Martin Adolf Bormann. – Nie rozumieliśmy, co to za sprzęty znajdują się w pokoju, dopóki nam nie wyjaśniła całkiem naukowo. Były to krzesła i stoły zrobione z części ludzkiego ciała. Stało tam krzesło. Siedzenie zrobiono z ludzkiej miednicy, nogi były ludzkimi nogami i opierały się na ludzkich stopach. Z dużej sterty podobnych książek [Hedwig Potthast] podniosła książkę Mein Kampf i pokazała nam okładkę pokrytą ludzką skórą. Wyjaśniła, że więźniowie w Dachau, którzy robili te książki, używali skóry z pleców”.

Pani Bormann, równie wstrząśnięta jak dzieciaki, pospiesznie wyprowadziła je z domu. Od tej pory Bormannowie już nigdy nie składali wizyt pani Potthast. Marin Adolf Bormann − w akcie sprzeciwu wobec zbrodniczej działalności ojca – został katolickim księdzem i misjonarzem. W 1953 roku otrzymał święcenia kapłańskie i pełnił swoją posługę przez wiele lat w zakonie Misjonarzy Najświętszego Serca Jezusowego w belgijskim Kongu[11].

„Widziałem go przy tej okazji po raz pierwszy z bliska – wspominał szefa SS i Gestapo Otto Skorzeny. – Muszę powiedzieć, że nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia. Miał wiotki uścisk dłoni i uciekające za binoklami spojrzenie”.

Nikt jednak nie mógł odebrać Himmlerowi zasługi uczynienia z SS największej siły w III Rzeszy. Stanął na czele tej formacji w 1929 roku, kiedy liczyła sobie niespełna trzystu członków. Trzy lata później, zanim jeszcze narodowi socjaliści dorwali się do władzy, miał już pod swoimi rozkazami ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi, a ich liczba ciągle wzrastała. Potem SS opanowało całe Niemcy. Honorowe tytuły otrzymywali najważniejsi politycy i najwybitniejsi naukowcy. Siłę organizacji uzupełniły fanatyczne, świetnie uzbrojone i znakomicie wyszkolone oddziały Waffen-SS, które w szczytowym okresie osiągnęły stan blisko miliona żołnierzy. Potęga policyjna i militarna SS szła w parze z jej siłą gospodarczą. W administrowanych przez Schutzstaffel obozach koncentracyjnych siedemset tysięcy więźniów wynajmowano niemieckim koncernom, zarabiając krocie na ich niewolniczej pracy.

– Siadajcie panowie – rzekł zaskakująco łagodnym głosem Himmler, kiedy obaj oficerowie wyprężyli się na jego widok w postawie zasadniczej.

Patrząc ostrym wzrokiem zza szkieł charakterystycznego pince-nez, przedstawił krótko własną analizę sytuacji.

– Przy najbliższej okazji Badoglio zdradzi Oś i zawrze odrębny pokój z aliantami – zawyrokował nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Część Włochów pozostała wierna Hitlerowi, ale większość z nich to zwykli zdrajcy.

Coraz bardziej podniecony, wymieniał po kolei wszystkie włoskie przewinienia, zasypując rozmówców nazwiskami i datami. Podawał kolejne nazwiska włoskich polityków i dowódców, oceniając jednocześnie, do jakiego stopnia można im ufać. W pewnym momencie zauważył, że Skorzeny robi notatki.

– Czy pan stracił rozum?! – wrzasnął. – Nie słyszał pan, że wszystko, co mówię, jest ściśle tajne?! – Głos miał wysoki jak u kastrata i nieco przyduszony, jakby usiłował mówić pod silny wiatr.

Otto pośpiesznie schował notes i ołówek.

– Proszę to natychmiast podrzeć i spalić – zażądał Reichsführer. – Kiedy podniósł wzrok, zza srebrnych binokli patrzyła zimna i pozbawiona uczuć twarz. – Proszę polegać tylko i wyłącznie na własnej pamięci. Chyba ma pan wystarczająco dobrą pamięć, Hauptsturmführer?

– Jawohl! – przyświadczył Otto.

– To dobrze. – Himmler zdjął binokle, wskazującym palcem potarł lekko grzbiet nosa, po czym starannie założył je z powrotem. Było w tym geście coś nieskończenie złowieszczego. – Ja też – dorzucił niespodziewanie.

Zabrzmiało to dwuznacznie i groźnie jednocześnie.

– Odstępstwo Włoch jest pewne – ciągnął dalej. – Jedyne pytanie brzmi: kiedy do tego dojdzie?

Wyczerpawszy temat, wdał się w dłuższą dyskusję ze Studentem. Skorzeny spojrzał na zegarek. Dochodziła 23.00, postanowił więc zadzwonić do swojego biura do Berlina i powiadomić podwładnych, że jeszcze jakiś czas będzie nieobecny.

Czekając na połączenie, stanął na korytarzu i zapalił papierosa. W tym momencie pojawił się tam również Himmler.

– Nie do wiary! – wrzasnął. – Nie ma pan dość siły woli, żeby rzucić palenie? Wciąż te śmierdzące niedopałki! Widzę, że nie jest pan człowiekiem, jakiego nam trzeba do wykonania tak trudnej misji.

Nim Skorzeny zdążył odpowiedzieć, Reichsführer zniknął.

„Nieźle się zaczyna” – pomyślał komandos, gasząc papierosa na obcasie. Zastanawiał się, czy już został zwolniony.

*

Zaraz po przybyciu do Włoch Hauptsturmführer Skorzeny zameldował się u głównodowodzącego wojsk niemieckich Alberta Kesselringa, który rozlokował się wraz ze swym sztabem we Frascati. Tam też poczęły zbiegać się wszelkie nici akcji przygotowującej porwanie.

Obaj panowie S, Student i Skorzeny, byli doświadczonymi żołnierzami i obaj dobrze wiedzieli, iż w przypadku powodzenia operacji „Eiche” (Dąb) – bo taki nadano jej kryptonim – zaszczyty i wyróżnienia, jakie otrzymają, będą ogromne. Kiedy był zadowolony, Hitler potrafił naprawdę szczodrze się odpłacić. Skorzeny szybko zorientował się, że wielka akcja wymyka mu się z rąk, a dowódca spadochroniarzy zamierza przeprowadzić ją tylko przy pomocy swoich ludzi, wyznaczając esesmanowi rolę ochroniarza uwolnionego Mussoliniego. Późnym wieczorem zadzwonił więc do Berlina, do swojego zastępcy Karla Radla.

– Mamy rozkaz wyruszyć jutro rano – rzucił do słuchawki. – Na razie nie mogę dodać nic więcej, muszę to wszystko jeszcze przemyśleć. Powiem ci tylko jedno, że tej nocy nie będziecie spokojnie spali. Przygotuj transport, gdybyśmy mieli zabrać nasz ekwipunek. Wybierz pięćdziesięciu ludzi, tylko najlepszych, którzy znają włoski. Przekaż mi, których oficerów masz zamiar wybrać, a ja powiem ci o moim wyborze. Wszystko musi być gotowe na piątą rano.

Celem Skorzenego było postawienia Kurta Studenta przed faktem dokonanym. Liczył przy tym na to, że generał nie odważy się przeciwstawić człowiekowi wykonującemu rozkaz samego Führera. I rzeczywiście, Student – choć niechętnie – ale jednak wyraził zgodę na udział w akcji jego ludzi. Drużyna Skorzenego wylądowała więc 28 lipca na lotnisku w Pratica di Mare, na południowy zachód od Rzymu.

Komandosi byli gotowi do akcji w każdej chwili, tylko… ciągle nikt nie wiedział, gdzie przebywa Mussolini. Niemiecki wywiad stawał dosłownie na głowie, lecz przez dłuższy czas bez żadnych konkretnych efektów. Pragnąc zdobyć dla Hitlera za wszelką cenę potrzebne informacje, nazistowscy tropiciele zaczęli szukać pomocy nawet u… mediów, jasnowidzów, astrologów i innych znawców nadprzyrodzonych mocy. „Zdaje się, że to sam Himmler chętnie odwoływał się do takich «mędrców» – pisał Otto Skorzeny. – Pewne jest jednak, że we Włoszech ani fusy od kawy, ani tarot, ani kryształowe kule w niczym nam nie pomogły”.

Himmler zawsze czuł respekt do sił nadprzyrodzonych. Od marca 1944 roku korzystał z usług niemieckiego jasnowidza Wilhelma Theodora Heinricha Wulffa, autora autobiografii wydanej pod tytułem Zodiak i swastyka, którego umiejętnie podsunął mu szef wywiadu SD Walter Schellenberg. Wulffowi udało się uzyskać przemożny wpływ na szefa Gestapo, w którym astrologia zawsze budziła zabobonny lęk i respekt. Schellenberg nakazał wcześniej Wulffowi, aby w horoskopach zawsze starał się podkreślać jego znaczenie w powodzeniu różnych projektów szefa SS.Wulff często opracowywał przepowiednie dla Himmlera i zrobił na nim tak duże wrażenie, że ten konsultował z jasnowidzem każdą niemalże decyzję.

Zanim jeszcze Wulff został przedstawiony Himmlerowi, ułożył nadzwyczaj trafny horoskop dla Schellenberga. Przewidział również, że 20 lipca 1944 roku życie Hitlera znajdzie się w niebezpieczeństwie. [Chodziło o zamach Clausa von Stauffenberga – opisany w rozdziale V]. Przepowiednia Wulffa głosiła, że Führer odejdzie z tego świata przed 7 maja 1945 roku, co także okazało się prawdą. Podejrzewa się jednak, że astrolog po fakcie dodawał sobie powagi i koloryzował własną biografię. Ostatnie zdanie Zodiaku i swastyki brzmi: „Narodowy socjalizm został zmiażdżony i zniknął z historii. Astrologia natomiast… pozostała”.

W samym Rzymie aż huczało od plotek na temat losów duce. Niektórzy informatorzy donosili, że Mussolini został zamknięty w szwajcarskim szpitalu dla umysłowo chorych. Inni zapewniali, że popełnił samobójstwo. Niemcy nie mieli innego wyboru, jak sprawdzać każdą ze sprzecznych wersji wydarzeń, marnując pieniądze i przede wszystkim niezwykle cenny czas. „Z całą pewnością udało nam się tylko ustalić, że po południu 25 lipca duce został wezwany do króla – napisał Skorzeny. – Od tego momentu nikt go więcej nie widział”.

Ze źródeł nieco bardziej wiarygodnych napływały wciąż nowe, często jednak sprzeczne ze sobą informacje. A to widziano Mussoliniego na wyspie Ponza, później w Santa Maddalena niedaleko Sardynii, w cieśninie Bonifacio. Wbrew pozorom obie wiadomości były prawdziwe, ponieważ dyktatora często przewożono w różne miejsca. Włosi słusznie podejrzewali, że ich dotychczasowi koalicjanci mogą wpaść na pomysł odbicia duce. Choć na pierwszy rzut oka podobna operacja nie mogła mieć racji bytu, byli tacy, którzy twierdzili inaczej. Wybrali zatem najprostsze z możliwych rozwiązań – nieustannie zmieniali miejsce uwięzienia, przenosząc Mussoliniego z miejsca na miejsce w taki sposób, aby nikt nie wykrył, gdzie obecnie się znajduje. Pierwszy tydzień aresztu dyktator spędził na wyspie Ponza, następnie przeniesiono go na wyspę La Maddalena, do domu o nazwie Villa Kern.

Przebrany za rybaka Skorzeny wybrał się do portu La Maddalena w towarzystwie mówiącego perfekcyjnie po włosku porucznika Wargera. Będący abstynentem porucznik ruszył w kurs po miejscowych barach (czegóż nie robi się dla sprawy), Skorzeny zaś na łodzi motorowej opłynął wyspę, aby zapoznać się z ogólną sytuacją.

Rajd Wargera po knajpach przyniósł mu fatalne samopoczucie, ale okazał się opłacalny. W pijackiej rozmowie z miejscowym handlarzem, który dostarczał warzywa i owoce do Villa Kern, niemiecki oficer uzyskał wiadomość, że Mussolini przebywa tam z całą pewnością. Plan odbicia mógł wejść w fazę realizacji.

Stwierdziwszy, że budynek jest pilnie strzeżony przez oddziały naziemne i artylerię przeciwlotniczą, Skorzeny zdecydował się powrócić na ląd Heinklem 111, aby jak najszybciej sprowadzić na wyspę oddział swoich spadochroniarzy. Była środa 18 sierpnia 1943 roku. Siedział w samolocie pochłonięty własnymi myślami, kiedy nagle usłyszał okrzyk:

– Achtung! Dwa samoloty od tyłu! – A po chwili: – To angielskie myśliwce!

Błyskawicznie rzucił się do najbliższego karabinu maszynowego. Pilot zanurkował. Wtem lewy silnik przestał pracować i Heinkel runął w dół z prędkością siedmiuset kilometrów na godzinę. Nie było szansy na skok ze spadochronem.

– Trzymać się! – ktoś krzyczał ochryple i bombowiec z hukiem uderzył w wodę.

Skorzeny poczuł, jak pękają mu żebra. Cały świat wypełniła głęboka czerń, zmieszana z krwistą czerwienią. A potem cisza. Wszystko zamarło bez ruchu. Nawet krew. Stracił przytomność.

Szczęście jednak go nie opuściło. Po jakimś czasie, trudno powiedzieć po jakim, bo mogła to być zarówno jedna sekunda, jak i wieczność, odzyskał świadomość, stwierdzając, że pilot zdołał napompować łódkę ratunkową, a on sam jest w stanie utrzymać się na powierzchni. Kwadrans później uratował ich włoski okręt. Marynarze pożyczyli im suche ubrania i wysadzili na Sardynii.

Okazało się, że Skorzeny ma złamane trzy żebra, nie miał jednak czasu na zajmowanie się swoim zdrowiem. Zabandażował pospiesznie kontuzjowane miejsce i skierował się do najbliższej niemieckiej jednostki. Następnego dnia powrócił do Rzymu.

*

Tymczasem z Kwatery Głównej nadeszła wiadomość, że miejsce pobytu Mussoliniego ustalili ludzie Wilhelma Canarisa, szefa Abwehry. Zgodnie z tymi informacjami duce miał być przetrzymywany na Elbie, w jednym z dawnych więzień Napoleona. Skorzeny nie krył irytacji, nie ufał Canarisowi, czując, że stary admirał rozmyślnie wprowadza Hitlera w błąd.

Zapewne zresztą miał rację z tym rozmyślnym wprowadzaniem. Jak się później okazało, Canaris był zdecydowanym przeciwnikiem polityki Adolfa Hitlera i współzałożycielem oraz wieloletnim członkiem antyhitlerowskiej organizacji Schwarze Kapelle – Czarna Orkiestra. Poza tym był monarchistą i zadeklarowanym antykomunistą. Skupił wokół siebie wielu najwyższych rangą niemieckich oficerów przekonanych, że polityka nazistów doprowadzi Niemcy do zguby. Bezskutecznie usiłował nawiązać kontakt z rządem brytyjskim, co uważał za niezbędny warunek dokonania zamachu stanu i obalenia Hitlera. Po wybuchu wojny przeciwdziałał wielu planom Hitlera i wielokrotnie świadomie przekazywał mu fałszywe informacje.

„Miałem okazję […] poznać jego dwulicowy charakter – napisał po latach Skorzeny w książce Nieznana wojna. Moje operacje specjalne. – Było w nim równocześnie coś z meduzy, którą można bez widocznego rezultatu przebić palcem, jak i z wymykającego się śliskiego węgorza. Zapytuję dotąd sam siebie: po co Canaris miał na biurku portret Hitlera? Przecież oblicza Roosevelta, Churchilla lub Stalina byłyby bardziej adekwatne”.

Korzystając z protekcji generała Studenta, Skorzeny zdołał uzyskać ponowną audiencję u Hitlera, podczas której przedstawił dowody co do przetrzymywania Mussoliniego jednak na La Maddalena. W Wilczym Szańcu znalazł się w tej samej sali, w której kilka tygodni wcześniej Führer wydał mu rozkaz odnalezienia i porwania jego włoskiego przyjaciela. Tym razem przy stole obecni byli również najwyżsi dygnitarze Rzeszy. Po prawej stronie Hitlera feldmarszałek Wilhelm Keitel i generał pułkownik Alfred Jodl, z lewej strony minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop, Heinrich Himmler, Kurt Student, a dalej wielki admirał Karl Dönitz i marszalek Hermann Göring.

– Wierzę panu, Hauptsturmführer – po wysłuchaniu raportu Hitler ujął w spontanicznym geście rękę Skorzenego. – Ma pan całkowitą rację. Odwołuję atak na Elbę. Czy przygotował pan już plan ataku na La Maddalenę?

– Oczywiście, Mein Führer.

– Proszę go przedstawić.

Skorzeny w możliwie zwięzłych słowach przedstawił główne założenia planu, zaaprobowanego wcześniej przez generała Studenta.

– Operacja nosi kryptonim „Alarich”. Zgodnie z poczynionymi przeze mnie osobiście spostrzeżeniami willi „Weber”, w której przebywa Mussolini, strzeże w dzień i w nocy około stu pięćdziesięciu karabinierów i policjantów. W przeddzień rozpoczęcia akcji niemiecki okręt złoży kurtuazyjną wizytę na La Maddalena. W tym samym czasie mała flotylla szybkich łodzi motorowych, R-bootów, wpłynie do portu i zacumuje tam na noc. Każdy ścigacz wyposażony będzie w dwie torpedy i dwa działka 20 mm. Następnego dnia o świcie wyspę otoczą trałowce wiozące na pokładzie moich ludzi oraz kompanię żołnierzy Waffen-SS z Brigade Korsika, którą mi podporządkowano.

– Skąd pan weźmie te trałowce? – zapytał Keitel.

– Z położonej naprzeciw wyspy bazy w Palau. Pod osłoną dział niemieckich okrętów uderzymy na Villa Kern. Baterie artylerii przeciwlotniczej z Korsyki i Sardynii zapewnią nam ochronę przed samolotami, chociaż specjalna grupa otrzymała już rozkaz unieszkodliwienia stacjonujących na La Maddalena dwóch włoskich myśliwców.

– Mówi pan o stu pięćdziesięciu policjantach i żołnierzach, Skorzeny – zauważył Jodl. – Czy nie zapomniał pan o koszarach Regia Marina, w których stacjonuje około dwustu włoskich podchorążych?

– Nie zapomniałem, Herr General. Przed rozpoczęciem akcji linia telefoniczna łącząca willę z koszarami zostanie przecięta. Zanim zdążą się połapać o co chodzi i zorganizować ewentualną pomoc, ani nas, ani duce już tam nie będzie

– To bardzo śmiały plan – zauważył Hitler. – Pytanie, czy aby nie za bardzo śmiały. Jakie, według pana, ma szanse powodzenia?

– Jeżeli wykonamy wszystko odpowiednio szybko, a przekonany jestem, że jesteśmy w stanie to zrobić, to powinno się obyć bez większych strat z naszej strony. Włoscy strażnicy będą tak przestraszeni samym widokiem nacierających, że bez wątpienia uznają wszelki opór za beznadziejny.

Hitler wyraził zgodę na realizację planu, na koniec jednak przestrzegł jeszcze Skorzenego.

– Musi pan wiedzieć jedno, Hauptsturmführer. Jeśli się panu nie uda, być może będę się musiał pana wyprzeć. Rozumie pan, nominalnie Włochy są wciąż naszym sprzymierzeńcem. Ze względu na rację stanu będę zmuszony utrzymywać, że działał pan bez rozkazu, że oszukał pan nas wszystkich, i że kierowała panem nadgorliwość oraz źle pojęta ambicja.

– Rozumiem, Mein Führer.

– I nie będzie miał pan szansy na rehabilitację…

– To również jest dla mnie oczywiste.

– Ale panu się uda, prawda, Skorzeny?

Jeżeli mnie zawiedziesz – mówiły oczy Hitlera – będziesz zgubiony. Jeżeli zrobisz wszystko, jak należy, będziesz moim towarzyszem i będziesz mógł uczestniczyć w moim łupie.

„Kiedy to mówił, był tak pewny siebie, że aż mnie tą pewnością zaraził – wspominał Skorzeny w swoich pamiętnikach. – Wiele słyszałem o hipnotycznych zdolnościach Adolfa Hitlera. Tamtego dnia doświadczyłem ich na sobie”.

Do ataku na Villa Kern nigdy jednak nie doszło. Kilka dni później, kiedy wszystko było już dopięte niemalże na ostatni guzik, Skorzeny i Warger popłynęli jeszcze raz na wyspę w przebraniu cywilnych żeglarzy. Kręcąc się w pobliżu miejsca przetrzymywania Mussoliniego, natknęli się na jednego ze strażników. Z początku Włoch nie dawał się wciągnąć w rozmowę, lecz kiedy Skorzeny wspomniał (a Warger przetłumaczył), że wiedzą, iż duce nie żyje, strażnik nie wytrzymał.

– Opowiadacie bzdury, panowie. Sam go niedawno widziałem.

– Ha, ha – zaśmiał się Skorzeny. – Niedawno, to znaczy kiedy? Wtedy mógł jeszcze żyć.

– Niedawno, to znaczy dzisiaj rano – wyjaśnił Włoch, po czym dodał: – Widziałem go, jak wsiadał do białego hydroplanu, którym odleciał.

Obu Niemcom szczęki opadły na brodę. Miny mieli takie jak święci, którzy właśnie przed chwilą dowiedzieli się, że zabrakło dla nich miejsca w niebie.

– Herr Feldmarschall, niestety znowu nic z tego – zameldował Skorzeny parę godzin później Kesselringowi.

Kesselring przygryzł wargi. Właśnie przed chwilą odebrał telefon z Kwatery Głównej od Führera. Adolf Hitler bardzo się niecierpliwił. Dłuższe pozostawanie Mussoliniego „w miejscu odosobnienia” osłabiało jego osobisty autorytet.

– Musi pan uczynić wszystko, aby duce odzyskał jak najszybciej wolność – polecił przed odlotem Skorzenemu.

Informatorzy donosili wprawdzie o kolejnych miejscach pobytu Mussoliniego, wieści docierały jednak spóźnione, więc żołnierze Studenta i Skorzenego nie byli w stanie przygotować się do akcji, zanim więzień po raz kolejny nie zmienił miejsca pobytu. Ale ślad stawał się coraz wyraźniejszy. W chaosie towarzyszącym zmianie władzy nie było trudno o znalezienie pośród włoskich policjantów wielu zwolenników faszyzmu. Żeby zachęcić ich do wzmożonej pracy, wywiad SS przeznaczył na ten cel pięćdziesiąt tysięcy fałszywych funtów szterlingów, o których będzie jeszcze mowa.

Wreszcie na początku września niemiecki nasłuch radiowy odnotował wzmożoną pracę włoskiej radiostacji w rejonie Gran Sasso. To mogło świadczyć, że właśnie tam Włosi przetrzymywali aresztowanego dyktatora. Dodatkowe informacje, które napłynęły od wywiadu, zdawały się ten fakt potwierdzać. Mussolini więziony był najprawdopodobniej w hotelu „Albergo-Rifugio” znajdującym się na terenie ośrodka narciarskiego „Campo Imperatore”, 120 kilometrów na północny wschód od Rzymu.

*

Miejsce wybrano wprost idealnie. Gran Sasso d’Italia jest najwyższym masywem Apeninów, o maksymalnej wysokości 2912 metrów n.p.m. (Corno Grande). Hotel usytuowany był na stromym zboczu góry, na poziomie 2112 metrów. Wybudowano go w roku 1938, w ramach programu rozwoju kultury fizycznej włoskiej młodzieży faszystowskiej. Dostęp do niego zapewniała jedynie kolejka linowa z pobliskiej doliny. Dolna stacja wyciągu, Fonte Cerreto, znajdowała się na wysokości 1120 metrów.

Mussolini otrzymał wygodny apartament nr 201, ulokowany na drugim piętrze kompleksu. Nie bez ironii określił go jako „najwyższe więzienie świata”. Znał je dobrze, gdyż parę lat temu osobiście dokonał otwarcia tego nowoczesnego obiektu wysokogórskiej turystyki.

Pilnujące go oddziały dowodzone przez generała Giuseppe Gueli, liczące około dwustu żołnierzy, wystawiły dziesięć posterunków przy wejściach i wokół hotelu oraz obsadziły dolną stację kolejki. Rygor więzienia zaostrzono, gdy do Gran Sasso dotarła informacja o kapitulacji Włoch. Zgromadzone wcześniej siły wzmocniono czterdziestoma trzema karabinierami porucznika Alberto Faioli i dosłano jeszcze około czterdziestu – pięćdziesięciu ludzi z różnych oddziałów. Przy drzwiach apartamentu Mussoliniego ustawiono wartę, przed hotelem pojawiły się karabiny maszynowe. Ustanowiono też łączność z pobliskim lotniskiem Aquila i przygotowano cztery muły, umożliwiające w razie potrzeby wywiezienie jeńca w głąb masywu górskiego.

Zupełnie odcięty od świata były dyktator nie miał do dyspozycji ani książek, ani gazet, poza paroma starymi numerami „Lavoro Italiano”, pozostawionymi tu przez kogoś na stole. Studiując z nudów te gazety, znalazł w nich parę niezwykle ważnych dla niego – chociaż niespecjalnie podnoszących na duchu – wiadomości.

Rzym. 16.08.1943. Agencja „Stefani” donosi:

Rząd włoski podjął uchwałę ogłoszenia Rzymu, stanowiącego centrum katolickiego świata, miastem otwartym […]. Na nowych pozycjach frontu sycylijskiego wojska włoskie i niemieckie stawiają zacięty opór i powstrzymują napór nieprzyjaciela. […]. Ubiegłej nocy samoloty nieprzyjacielskie zrzuciły na Mediolan bomby zapalające i burzące. Powstało wiele pożarów. Baterie obrony przeciwlotniczej zniszczyły trzy samoloty wroga […].

I wreszcie znalazł wiadomość najważniejszą, datowaną dnia 6 września 1943 roku:

Po gwałtownym przygotowaniu artyleryjskim, przeprowadzonym przez liczne baterie, ustawione na wybrzeżu sycylijskim, i przy wsparciu ognia floty wojennej oraz przeważającego liczebnie lotnictwa, brytyjsko-amerykańskim siłom zbrojnym udało się wczoraj utworzyć kilka przyczółków lądowych na najbardziej na południe wysuniętym cyplu Kalabrii […].

A więc – inwazja! Dla więźnia hotelu „Campo Imperatore” była to wiadomość straszna. Teraz pozostawała mu już tylko nadzieja, że Hitler go nie opuści, że przyjdzie mu z pomocą jak niegdyś, kiedy duce ugrzązł w Grecji. Na razie spędzał czas grywając w karty z Guelim i Faiolą. Mógł też spacerować w pobliżu hotelu. Pewnego dnia spotkał niespodziewanie pasterza owiec.

– Ekscelencjo – powiedział mu wieśniak. – Niemcy są już pod bramami Rzymu. Jeżeli rząd jeszcze nie uciekł, uczyni to niedługo. My wszyscy jesteśmy nadal faszystami. Nikt nas w wiosce nie ruszał. Zamknięto tylko lokale partyjne. Ciągle mówią o tobie. Jedni, że uciekłeś do Hiszpanii, inni, że cię zabito lub że umarłeś w czasie operacji w jednym ze szpitali rzymskich. Mówią także, że cię rozstrzelano w Forte Boccea. Sądzę, że Niemcy cię uwolnią, gdy dowiedzą się, gdzie się znajdujesz. Teraz wracam z moimi owcami w doliny i powiem Niemcom, gdzie cię trzymają. Będę szybko wśród nich, bo owce będą odtransportowane koleją. Gdy powiem żonie, że cię widziałem, pomyśli, że zwariowałem. Podoficer nadchodzi. Do szczęśliwego zobaczenia.

Jeszcze w pierwszych dniach sierpnia duce wysłał list do żony:

Droga Rachelo, byłaś godna człowieka innego niż ja. Przyczyniałem ci zawsze goryczy i zmartwień. Proszę cię, przyślij mi cieplejsze odzienie, ponieważ mam tylko to, w którym udałem się na dwór królewski. Także buty, które mam, są już zbyt zniszczone i cieszyłbym się, gdybym miał parę o mocniejszych podeszwach. Powiedz Romano i Annie Marii, by nie martwili się szkołą: mają czas, by nadrobić, co stracą. Powiedz też Vittorio, by zgłosił się do dowódcy niemieckiej 14. Armii, generalobersta Eberharda von Mackensena, prosząc o przyjęcie do Luftwaffe. Ściskam cię i wszystkich naszych drogich – Twój Benito.

Gdy przyszła wiadomość o upadku Rzymu, Mussolini zaobserwował „dziwną atmosferę niepewności i oczekiwania”, jaka zapanowała na Gran Sasso. Wiadomość o ucieczce króla i Badoglia pogorszyła jeszcze nastroje ludzi pilnujących duce. 11 września 1943 roku w Radiu Berlin więzień usłyszał niepokojącą wiadomość: „Sztab aliantów wydał oficjalny komunikat, że warunki rozejmu obejmują oddanie Mussoliniego aliantom”. Mussolini poprzysiągł sobie wtedy, iż nigdy nie pozwoli oddać się w ręce aliantów. Próbował ponoć nawet podciąć sobie żyły żyletką. Po tym incydencie porucznik Faiola kazał usunąć wszystkie ostre przedmioty z pokoju aresztanta.

Faktycznie wśród warunków zawieszenia broni znalazł się artykuł 29 o treści następującej: „Benito Mussolini, jego główni, faszystowscy współpracownicy oraz wszystkie osoby podejrzane o popełnienie zbrodni wojennych lub analogicznych wykroczeń, których nazwiska znajdą się na liście podanej przez Narody Zjednoczone, zostaną niezwłocznie zatrzymani i wydani Narodom Zjednoczonym”.

Jak wspominał później sam Mussolini, komendant karabinierów Faiola obiecał mu wtedy ze łzami w oczach:

– Na godzinę, zanim się to stanie, będzie pan ostrzeżony i dana panu będzie wszelka możliwość ucieczki. Przysięgam na życie mojego jedynego syna.

*

Chociaż tarcia między Skorzenym a spadochroniarzami miały się okazać trwalsze niż sama wojna, generał Student i esesman nadal pracowali razem. Początkowo nie wiedzieli, jak przyjrzeć się hotelowi na Gran Sasso, nie wzbudzając niepokoju strażników. Jakiekolwiek podejrzenia mogły przecież doprowadzić do ponownego przeniesienia Mussoliniego, a wtedy mogliby już tylko rwać sobie włosy na głowie z rozpaczy. W końcu wpadli na pomysł. Kto konkretnie wpadł – nie wiadomo, już bowiem po wojnie każdy z osobna twierdził, że pomysł wyszedł od niego.

Mówiącemu płynnie po włosku oficerowi sanitarnemu ze sztabu Studenta o nazwisku Leo Krutoff zlecono odbycie pielgrzymki na Gran Sasso w celu zorientowania się, czy „Campo Imperatore” nadaje się na miejsce rekonwalescencji dla chorych żołnierzy niemieckich. Powiedziano mu, żeby dokładnie przyjrzał się rozkładowi budynku i zanotował wszystkie ważne szczegóły. (Oczywiście Krutoff nie miał zielonego pojęcia, co naprawdę kryje się za jego misją). Wyruszył tam samochodem 8 września.

Chcąc dokonać rozpoznania, Skorzeny i Radl przelecieli tego samego dnia bombowcem na wysokości pięciu tysięcy metrów nad Gran Sasso. Pilot wiedział tylko, że chcieli przelecieć nad Rimini, Ankoną i Pescarą oraz wrócić tą samą trasą, prowadzącą nad Abruzzami i Gran Sasso aż do Ravenny. Ich Heinkel He 111 wyposażony był w kamerę z potężnymi obiektywami, pozwalającą na robienie zdjęć z dużej odległości, wystarczająco dokładnych, żeby można było rozpoznać potem wszystkie obiekty znajdujące się na szczycie góry.

Tuż przed celem okazało się jednak, że kamera jest zepsuta. Być może przyczyną awarii sprzętu była panująca w samolocie zbyt niska temperatura. Powodzenie całej akcji wywiadowczej stanęło pod wielkim znakiem zapytania. Na szczęście Skorzeny miał ze sobą również zwykły, amatorski aparat fotograficzny, którym udało mu się zrobić potrzebne zdjęcia, po wypchnięciu okienka w podłodze kadłuba. Wpadający do środka lodowaty wicher powodował, że skostniałe z zimna dłonie odmawiały mu posłuszeństwa. Temperatura na zewnątrz wynosiła minus 25 stopni Celsjusza, a samolot pędził na wysokości pięciu tysięcy metrów z szybkością trzystu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Przy okazji przeżyli dodatkowe chwile grozy, gdy w niewielkiej odległości pojawiła się eskadra wrogich myśliwców.

„Nie uwierzyłbym, że może być tak zimno, a wiatr może być aż tak kąśliwy – wspominał po latach Skorzeny. – Przesunąłem klatkę piersiową przez otwór, a Radl trzymał mnie za nogi […]. Szare i brązowe skały, ogromne nagie urwiska, kilka lodowców, a potem przelecieliśmy nad naszym celem, hotelem. Budynek był wielki, nawet widziany z tej wysokości. Zrobiłem pierwsze zdjęcie, potem, trzymając lewą ręką bardzo ciężki aparat, przekręciłem korbę, żeby przesunąć kliszę. Dopiero w tej chwili zdałem sobie sprawę, że dłonie mi zesztywniały”.

Podczas lotu powrotnego miejsce Skorzenego zajął Radl, który wykonał jeszcze kilka dodatkowych zdjęć.

Hauptsturmführer przyglądał się górze z ogromnym sceptycyzmem. Sforsowanie urwistych ścian przez komandosów graniczyło z nieprawdopodobieństwem. Poza tym podczas wielogodzinnej wspinaczki po nagich skałach intruzów mógłby dostrzec każdy wartownik, który nie byłby ślepy. Spadochrony? Też niewykonalne. Skok musiałby nastąpić z wysokości sześćdziesięciu metrów, na teren wielkości boiska piłkarskiego. Raczej niewielu śmiałków przeżyłoby taką zabawę. W pewnej chwili, patrząc przez obiektyw aparatu, Skorzeny dostrzegł w pobliżu budynku niewielką łąkę, łagodnie opadającą w stronę skalnej krawędzi. To była jedyna szansa! Na takim płachetku ziemi, z trudem, bo z trudem, ale mogłoby wylądować kilka szybowców….

Zaaferowany odkryciem esesman nie zauważył jednak, że łąka kończy się na urwistej grani. „Wyglądało to jak zeskok z wielkiej skoczni narciarskiej” – opisał później to miejsce. Wobec skalistego podłoża szacowano możliwe straty na 80%!

*

Chmury, które od świtu krążyły nad bazą Pratica di Mare, zostały rozdarte tu i ówdzie przez zimne i niepewne słońce. Kilka ciężarówek pełnych żołnierzy w zielonoszarych mundurach, dowodzonych przez majora Morsa, wyruszyło stamtąd około godziny 4.00 nad ranem. Ich zadaniem było zajęcie pobliskiego lotniska Aquila oraz prowadzącej do „Campo Imperatore” kolejki górskiej, która umożliwiała bezpieczny powrót żołnierzy Skorzenego i Studenta. Liczący sobie zaledwie 32 lata Otto Harald Mors był już jednak bardzo wytrawnym oficerem. Dowodził oddziałami powietrznymi podczas niemieckiej inwazji na Holandię oraz zwycięskim, choć niezwykle kosztownym uderzeniem na Kretę.

Dziewięć szybowców DFS 230 w wersji CI, umożliwiającej wylądowanie na bardzo krótkim odcinku trójkątnej polany, którymi dowodził Oberleutnant Georg Freiherr von Berlepsch, wystartowało z lotniska Pratica di Mare o godzinie 13.00. Wszystkie należały do 12. eskadry 1. pułku szybowcowego porucznika Willego Heidenreicha. Każdy szybowiec niósł na pokładzie – oprócz pilota – dziewięciu komandosów.

Zgodnie z planem miało ich być dwanaście, lecz tuż przed planowanym startem lotnisko Pratica di Mare zostało zbombardowane przez alianckie lotnictwo. Bombardowanie nie wyrządziło wprawdzie szkód niemieckim samolotom ani szybowcom, ale bomby zryły pas startowy i nie było już czasu, aby wypełnić betonem leje. Dwa szybowce wpadły w nie podczas startu, zmuszone w ten sposób do wyczepienia lin holujących i przerwania operacji. Kolejny wyczepił się już w powietrzu, na skutek samoczynnego zadziałania spustu zamka.

Szybowce podzielono na trzy sekcje. Dwa miały zabezpieczyć strefę lądowania, cztery wiozły grupę przeznaczoną do szturmu na hotel, a żołnierze pozostałych sześciu mieli otoczyć hotel i odciąć dopływ ewentualnych posiłków od strony stacji kolejki linowej.

Spadochroniarze generała Kurta Studenta lecieli w szybowcach grupy pierwszej i trzeciej, zaś esesmani Skorzenego – drugiej. Tego rodzaju szyk uformowany został na rozkaz generała, Student pragnął bowiem, aby to jego żołnierze wylądowali wcześniej i żeby to oni uwolnili Musoliniego. Nie przewidział jednak, że Skorzeny i tym razem go przechytrzy.

Pierwszy szybowiec holowany był przez samolot marki Junkers 52/3m. Jego pilot, kapitan Horst Langguth, z wielką obawą patrzył na wznoszące się wokół lotniska góry. Maszyna nabierała wysokości bardzo powoli i pilot obawiał się roztrzaskania o skały. Zdecydował się więc zatoczyć kilka kręgów, dopóki nie wzbije się na bezpieczny pułap. Wprawdzie z powodu obowiązującej ciszy radiowej nie mógł przekazać tej informacji pozostałym kolegom, ale przekonany był, że ci, doświadczeni lotnicy, sami zorientują się, iż tak właśnie należy czynić. W tym momencie ze zdumieniem spostrzegł jednak, że lecący za nim samolot, holujący szybowiec z komandosami Skorzenego, kieruje się najkrótszą drogą w stronę zdradliwych gór. W ten sposób głodny sławy i zaszczytów Otto, ryzykując życiem, postanowił ubiec ludzi Studenta.

– Lądowanie awaryjne, jak najbliżej hotelu! – krzyknął do pilota, porucznika Elimara Meyer-Wehnera, któremu w tej sytuacji nie pozostał na myślenie nawet ułamek sekundy.

Instynktownie przechylił samolot na prawe skrzydło, gwałtownie opadając w kierunku łąki, która zdawała się nie być większa od pocztowego znaczka. Tuż przed dotknięciem ziemi wypuścił spadochrony hamujące szybowiec. Gwałtowny wstrząs rzucił wszystkich na bok. Podskakując na nierównościach gruntu, szybowiec przez kilkanaście sekund przesuwał się coraz bliżej i bliżej przepaści, aż wreszcie, dosłownie kilka metrów przed końcem urwiska, przechylił się na skrzydło i zamarł.

Udało im się wylądować na tyłach hotelu, jakieś piętnaście metrów od prawego narożnika budynku. Chroniący dotychczas głowy w ramionach przed uderzeniem komandosi zerwali się z biegnącej przez środek szybowca drewnianej ławki i wyskoczyli na zewnątrz. Po kilkunastu krokach padli na ziemię, spodziewając się ulewy ognia, lecz od strony budynku nie padł ani jeden strzał. Wymierzając lufy automatów w kierunku wroga, zajęli się osłanianiem lądowania pozostałych szybowców. Pionowe skały nagiego łańcucha gór przypominały kły potwora czającego się, by dopaść swe ofiary i wciągnąć je w paszczę głębokiej doliny.

– Herr Hauptsturmführer – do Skorzenego podbiegł radiotelegrafista.

– Co jest?

– Major Mors melduje, że jego żołnierze opanowali stację kolejki i kierują się na szczyt.

Nie czekając na wydostanie się z lądujących szybowców spadochroniarzy Studenta, uzbrojeni w pistolety maszynowe MP 40 komandosi Skorzenego ruszyli biegiem w stronę hotelu „Albergo-Rifugio”, wrzeszcząc przy tym co sił w płucach:

– Mani in alto! (Ręce do góry!).

– Alarm! – krzyknął zaskoczony wartownik, ale nikt nie zareagował. Przerażeni niespodziewanym atakiem karabinierzy stali przed wejściem do budynku z opuszczoną bronią, nie mając pojęcia, czy strzelać, czy zastosować się do wezwania i podnieść ręce do góry. Ktoś jednak zaczął w końcu strzelać. W wyniku krótkiej, lecz gwałtownej wymiany ognia jeden włoski policjant zginął, a dwóch żołnierzy Skorzenego odniosło rany.

Strzegący Mussoliniego karabinierzy zobaczyli ze zdziwieniem na czele biegnących w ich kierunku ludzi wysokiego Włocha w generalskim mundurze. Swój czy obcy? Porucznik Faiola nie wiedział, co robić.

– Niech pan się natychmiast schowa – krzyknął tylko do duce, który zaciekawiony hałasem wychylił się ze swego okna.

Ale duce ani myślał usłuchać. Wychylił się jeszcze bardziej.

– Żołnierze! Co wy robicie? – zawołał do stojących na dole karabinierów, z których kilku ustawiło karabiny maszynowe i wyraźnie szykowało się do obrony. – Do kogo chcecie strzelać? Czy nie widzicie, że tam jest włoski generał?

Dopiero później okazało się, że grupie niemieckich żołnierzy towarzyszył namówiony przez Skorzenego włoski generał Fernando Soletti z Korpusu Policji Metropolitalnej, który miał pośredniczyć pomiędzy napastnikami a obroną. Na widok środka transportu przewidzianego do operacji zaczął trząść się ze strachu jak osika i zrobił się równie zielony jak jego mundur.

– Nie chcę brać w tym udziału! – krzyczał. – To samobójstwo!

Załadowano go na pokład pod groźbą użycia broni. Próbował się nawet zastrzelić, zanim wsiadł do szybowca, ale udało się go obezwładnić. To, w jakiej misji ma wziąć udział i jak ma ona przebiegać, powiedziano mu dopiero w dniu operacji. Oczywiście był jedynym członkiem zespołu, który nigdy nie leciał wcześniej szybowcem.

Należałoby w tym miejscu nadmienić, że obawy miał nie tylko biedny Włoch. Karl Radl przyznał później, iż oczekując w kolejce na odlot, sam ledwo panował nad pęcherzem. Nietrudno zrozumieć powody ich obaw. „Dla niewtajemniczonych konstrukcja DFS 230 nie przedstawiała się solidnie – pisze Greg Annussek w książce Jak Hitler uratował Mussoliniego. – Zbudowany głównie ze stalowych rur w otulinie z materiału samolot wydawał się kruchą łupiną. Choć mierzył 11 metrów, a rozpiętość skrzydeł wynosiła ponad 21 metrów, pusty samolot ważył niecałą tonę. Lekka konstrukcja sprawiała, że DSF 230 był wyjątkowo mało odporny na ogień nieprzyjaciela. Przed zestrzeleniem miały go chronić karabiny maszynowe, jednak tym razem Niemcy zamierzali ich użyć dopiero w razie najwyższej konieczności. Waga maksymalnie załadowanych szybowców przygotowanych do akcji musiała się zbliżać do granicy tolerancji, która wynosiła niewiele ponad 2300 kilogramów. We wnętrzu nie zostało dużo wolnego miejsca. Niemcy stłoczyli się na biegnącej środkiem ławie, upychając sprzęt, gdzie tylko się dało. Po starcie szybowce miały odrzucić koła (dwukołowe wózki), żeby lądować na pojedynczych płozach przymocowanych do podwozia. Podczas przygotowań do misji Niemcy owinęli płozy drutem kolczastym, co powinno zwiększyć tarcie podczas lądowania. Do spowolnienia lotu można było również wykorzystać spadochron zamocowany na ogonie”.

*

W każdym razie numer z włoskim generałem okazał się całkiem udany. Karabinierzy byli wyraźnie zdezorientowani. Ten moment niepewności i zamieszanie zdecydowały chyba o wszystkim. Dopadnięcie oniemiałych Włochów zabrało napastnikom kilkanaście sekund. Zabrali im broń i kazali położyć się na podłodze. Któryś z komandosów wysadził kilkoma silnymi kopniakami drzwi z futryny i cała grupa wpadła do holu. Pierwszym człowiekiem, którego tam zobaczyli, był trzęsący się ze strachu radiotelegrafista, wykonujący jakieś manipulacje przy nadajniku. Skorzeny wykopał spod niego krzesło, w wyniku czego Włoch z ogłupiałą miną wylądował na podłodze. Wypuszczona z automatu krótka seria rozbiła nadajnik w drzazgi.

Tymczasem na polance lądowały kolejne szybowce. Jeden z nich, posadzony przez pilota zbyt gwałtownie na ziemi, uległ całkowitemu rozbiciu, nikt jednak przy tym nie zginął.

Wrzaski generała Solettiego pogłębiały jeszcze panujące zamieszanie. W normalnej sytuacji z ukrytych w solidnym budynku stanowisk ogniowych można było wystrzelać lądujących spadochroniarzy jak kaczki. Ale nikt nie zdecydował się na otwarcie ognia.

Niebo po północnej stronie gór było szaroczarne i skłębione. Tutaj, w samym sercu Gran Sasso, przypominało oko Cyklopa zasnute mleczną kataraktą. Nie czekając na innych, Skorzeny pobiegł w kierunku wejścia do hotelu, które według jego oceny znajdowało się za rogiem budynku. Tam natrafił jednak na piętrzący się przed nim, wysoki na kilka metrów mur tarasu. Jeden z komandosów, SS-Scharführer[12] Otto Himmel, pochylił się i oparł rękami o ścianę. Skorzeny wskoczył mu na plecy, dzięki czemu zdołał dosięgnąć balustrady. Podciągnąwszy się na rękach, przełożył nogę na drugą stronę i po chwili stał już na tarasie, gotowy do dalszej akcji. Na jego szczęście Włosi byli zbyt zaskoczeni, by podjąć jakąkolwiek próbę obrony. Nikt nie pojawił się w szeroko otwartych drzwiach. Wokół panowała głucha cisza, zakłócona jedynie dobiegającymi z oddali komendami dowódców lądujących spadochroniarzy.

W ślad za swoim dowódcą na taras dotarło tą samą drogą paru innych spadochroniarzy. W tym momencie w otwartych drzwiach pojawiła się grupa włoskich żołnierzy. Zapachniało masakrą. Wystarczyła jednak krótka puszczona przez któregoś z niemieckich komandosów w powietrze seria, by wszyscy rozpierzchli się w popłochu. Otto pobiegł w kierunku wiodących na piętro krętych schodów. Przedarł się przez rojący się od spanikowanych Włochów ciemny korytarz, docierając na koniec do pokoju, w którym przebywał uwięziony dyktator.

– Hauptsturmführer Otto Skorzeny – zameldował się, trzaskając głośno obcasami. – Przysłał mnie po pana osobiście sam Führer. Duce, jest pan wolny.

Mussolini ścisnął mu wylewnie dłoń. Dawno już nikt nie stał przed nim na baczność i nie meldował się tak sprężyście.

– Przewidziałem to – powiedział. – Ani przez chwilę nie zwątpiłem, że mój przyjaciel Adolf uczyni wszystko, aby mnie wydostać. Dziękuję panu, kapitanie Skorzeny, jak i pana towarzyszom, którzy podjęli to ryzyko.

„Był nieogolony i wyglądał na chorego – wspominał później spotkanie z dyktatorem major Mors. – Mówił, że cieszy się, że wyzwolili go Niemcy, nie Anglicy. Powiedział też, żebyśmy nikogo nie rozstrzeliwali”.

Zaskoczenie było całkowite, sytuacja została błyskawicznie opanowana. Cała akcja rozegrała się w trakcie niecałych czterech minut. (Nawiasem mówiąc, Skorzeny chcąc zrobić z siebie bohatera, przedstawił później niektóre wypadki o wiele bardziej dramatycznie, opisując śmierć kolegów i podając całą masę innych bzdur). O pomyślnym przebiegu akcji pierwszy poinformował Hitlera Reichsführer SS Heinrich Himmler, który główną zasługę uwolnienia Mussoliniego przypisał Skorzenemu i jego żołnierzom, pomijając milczeniem wysiłek spadochroniarzy generała Studenta.

*

Mussolini został wprawdzie uwolniony, ale nie był to bynajmniej koniec „zabawy”. Pozostał jeszcze odwrót, który mógł się okazać dużo trudniejszy niż sam atak. Oczywiście przed rozpoczęciem akcji Student i Skorzeny opracowali kilka wariantów ucieczki. Dokładnie mówiąc: trzy.

Pierwszy, przy całkowitym powodzeniu – również zadania, które miał wykonać major Mors – zakładał, że z uwolnionym dyktatorem wszyscy zjadą na dół kolejką. Stamtąd skierują się w stronę pobliskiego lotniska w Aquila de Abruzzi, które wcześniej zostanie zajęte i utrzymane do momentu, aż wylądują tam trzy samoloty He 111. Pierwszy miał wziąć na pokład duce, dwa pozostałe zaś, krążąc w powietrzu, osłaniałyby odwrót i utrzymywały wojska włoskie w odpowiedniej odległości od pasa startowego.

Kolejkę udało się zdobyć, o lotnisku nic nie było wiadomo, ponieważ radiooperator Skorzenego, pomimo wielu prób, nie zdołał nawiązać kontaktu z ludźmi, którzy mieli je opanować. Wobec takiego rozwoju wypadków jedna droga odwrotu została odcięta.

Zgodnie z wariantem drugim, na polu przy dolnej stacji kolejki linowej miał wylądować niewielki samolot Fieseler Fi 156 Storch i zabrać Mussoliniego. To rozwiązanie wydawało się najbezpieczniejsze, ale w praktyce również okazało się niemożliwe do wykonania. Jeszcze na górze, rozmawiając przez telefon z żołnierzami obsadzającymi dolną stację, Skorzeny dowiedział się, że samolot wprawdzie wylądował, lecz uszkodził przy tym podwozie w sposób uniemożliwiający ponowny start. Kolejna z branych pod uwagę opcji została stracona. Pozostał więc wariant trzeci i ostatni, ten najbardziej ryzykowny…

Nad miejscem akcji krążył drugi Fieseler Storch. Za jego sterami siedział kapitan Heinrich Gerlach, osobisty pilot generała Studenta. Jakimś cudem udało mu się posadzić maszynę na kawałku zasłanej szybowcami niewielkiej łączki. Lądowanie „pod górkę” odbyło się na dystansie zaledwie trzydziestu metrów! Teraz jednak trzeba było jeszcze stamtąd odlecieć. Kapitan Gerlach był prawdziwym asem lotnictwa, lecz postawione przed nim zadanie wydawało się niewykonalne. Dodatkowy problem stanowiła długość wyboistej powierzchni, przymusowo zamienionej na pas startowy. Lądowisko stromo opadało w przepaść, a droga startu była bardzo krótka.

– Co robimy? – spytał z wyraźnym niepokojem w głosie Skorzeny.

Pilot rozejrzał się uważnie po okolicy.

– Jeżeli uprzątniecie stąd to całe gówno, to spróbuję wystartować – powiedział z flegmą.

– Jakie są szanse na to, że start się uda i że się nie rozwalimy?

– Pół na pół.

– Dobra – zdecydował błyskawicznie Hauptsturmführer. – Zresztą i tak nie mamy innego wyjścia. Otto! – zawołał głośno w stronę Scharführera Himmela. – Bierz swoich ludzi i tych wszystkich włoskich śmierdzieli i zabierajcie się za sprzątanie.

Z pomocą Włochów, wciąż drżących o własne życie, w ciągu niecałej godziny oczyszczono teren z kamieni i wraków celem bezpiecznego startu obciążonego samolotu.

Nie mając właściwie innego wyboru, Gerlach zaczął się przygotowywać do odlotu. Mussolini zajął miejsce za nim. Ubrany po cywilnemu, w kapeluszu wciśniętym głęboko na oczy sprawiał wrażenie drobnego urzędnika albo wiejskiego nauczyciela. Wrażenie to pogłębiała skórzana teczka, trzymana w zaciśniętych dłoniach na kolanach. (Do tej teczki wrócimy jeszcze w dalszej części niniejszej opowieści).

Kiedy pilot zwolnił już hamulce, ku jego nieopisanemu zdziwieniu, do samolotu wgramolił się jeszcze dodatkowy „bagaż” w postaci olbrzymiego Skorzenego. Jego sto kilogramów żywej wagi zwiększyło do maksimum i tak już wielkie ryzyko, Fieseler Storch był w zasadzie małą awionetką, mającą oprócz miejsca dla pilota tylko jeden fotel. Dowódca komandosów nie miał najmniejszego zamiaru zrezygnować z osobistego przekazania uwolnionego dyktatora Führerowi. Doskonale bowiem zdawał sobie sprawę, że albo poleci z Mussolinim i wszelkie zaszczyty związane z udaną akcją przypadną jemu, albo też straci je na rzecz generała Studenta.

„Rozważyłem każdy aspekt tej sprawy najbardziej starannie i w pełni zdawałem sobie sprawę z wielkiej odpowiedzialności, jaką niosło dołączenie do pozostałych dwóch – wspominał w pamiętniku. – Ale jak mógłbym wytłumaczyć, że pozwoliłem duce wylecieć samotnie z Gerlachem? Gdyby wydarzyło się nieszczęście, wszystko, co by mi pozostało, to kula z mojego własnego rewolweru; Adolf Hitler nigdy by mi nie wybaczył takiego zakończenia całego przedsięwzięcia. Jeśli nie było innej możliwości dostarczenia duce bezpiecznie do Rzymu, to lepiej było dzielić z nim niebezpieczeństwo, nawet jeżeli moja obecność je zwiększała. Gdyby się nie udało, spotkałby nas ten sam los”.

– Niech pan wysiądzie – zaprotestował energicznie pilot.

– Ani mi się śni – warknął krótko Skorzeny.

– Nie uda nam się wystartować z dodatkowym obciążeniem.

– Uda.

– Ja jestem dowódcą tego samolotu, Hauptsturmführer, i twierdzę, że to zbyt duże ryzyko – nie ustępował Gerlach.

– A ja otrzymałem rozkaz od samego Führera, który kazał mi osobiście odeskortować Mussoliniego.

Powołanie się przez komandosa na najwyższy autorytet ucięło dalszą dyskusję. Tuż po godzinie 15.00 dwunastu żołnierzy przytrzymało samolot, chcąc uzyskać efekt katapulty, a pilot zwiększył obroty silnika do maksymalnych, po czym na dany ręką znak uwolniona maszyna szybko rozpędziła się na stromym zboczu o długości zaledwie osiemdziesięciu metrów. Storch przetoczył się przez całą długość pochyłej łąki, szybko zbliżając się do przepaści. Zbyt szybko. Nie zdążył jeszcze nabrać dostatecznej prędkości, która umożliwiłaby mu wzbicie się w powietrze. Silnik ryczał na pełnych obrotach, wydając przeraźliwe jęki, jakby potępieni otwarli właśnie wrota piekieł i zaczęli wychodzić na zewnątrz.

Pas startowy skończył się i samolot zaczął gwałtownie opadać. Skorzeny mógłby przysiąc, że poczuł w nozdrzach zapach świeżo rozkopanej ziemi, zupełnie jak na cmentarzu. Mussolini zamknął oczy, drżąc na całym ciele. Strach rozdarł mu umysł i spłynął niżej. Wnętrzności zamieniły się w wodę, lodowaty pot sączył się wszystkimi porami. Wydawało się przez chwilę, że śmierć zacisnęła na nich swą kościstą dłoń.

Po kilku sekundach jednak, które zdawały się trwać wieki, jakiś zbawienny podmuch wiatru czy też prąd powietrza uniósł samolot w górę. Nie na długo. Po chwili maszyna opadła o parę metrów, a lewe koło uderzyło o skałę. Dziób pochylił się gwałtownie i wydawało się, że samolot jak ptak z przetrąconym skrzydłem zwali się w przepaść.

I rzeczywiście się zwalił. Był to jednak dowód stalowych nerwów i mistrzowskiego opanowania sztuki pilotażu przez kapitana Gerlacha. Świadomie pozwolił maszynie pikować, żeby uzyskać prędkość niezbędną do lotu. Po kilku sekundach, które wydawały się trwać wieczność, był już w stanie ją uzyskać. Kolejny, szczęśliwy prąd powietrza wywindował ich na bezpieczny pułap.

„Słychać było jeszcze jakieś krzyki, widać było machające dłonie, a potem otoczyła nas cisza – wspominał ten start Benito Mussolini. – Kiedy otworzyłem oczy, Gerlach panował nad maszyną i powoli ustawiał ją w poziomie”.

„Nie mogłem się powstrzymać i położyłem rękę na ramieniu duce, który był równie blady, jak Gerlach i ja” – opowiadał z kolei Skorzeny.

Na ziemi z ust Niemców i karabinierów wydobył się gromki okrzyk „Hurra!”. Żołnierze machali z radości czapkami.

Lecąc na wysokości trzydziestu metrów na południowy wschód doliną Avezzano, około godziny 17.00 dotarli do lotniska Pratica di Mare, gdzie przeżyli jeszcze jeden moment grozy, lądując z uszkodzonym podwoziem. Tam pasażerowie przesiedli się do transportowego Heinkla He 111, którym udali się do Wiednia. Ich samolot wylądował na lotnisku Aspern około godziny 23.00.

– Teraz naprawdę możemy uznać misję za zakończoną – powiedział z ulgą Skorzeny, kładąc dłoń na ramieniu Mussoliniego.

Tymczasem wieczorem jednostka atakująca hotel, po wymontowaniu cennych instrumentów i wyposażenia radiowego, zniszczyła wszystkie szybowce materiałami wybuchowymi, zabrała rannych z rozbitego szybowca i zjechała na dół kolejką górską. Podstawionymi samochodami wszyscy wrócili na lotnisko wyjściowe.

W całej akcji nie chodziło tylko o uratowanie samego duce, lecz także jego żony, donny Racheli Mussolini, oraz dwojga najmłodszych dzieci dyktatora, szesnastoletniego Romano i czternastoletniej Anny Marii. Od 26 lipca do 2 sierpnia donnę Rachelę dokładnie strzeżono w Rzymie, w willi książąt Torlonia, którą w 1930 roku oddali do dyspozycji duce. Dom był otoczony przez trzystu żołnierzy i samochody pancerne. Potem przeniesiono ją wraz z dziećmi do aresztu domowego w należącym do dyktatora zamku Rocca delle Caminate w Romanii.

„Trochę się o nią niepokoiłem – wspominał Skorzeny – tym bardziej że domu strzegli karabinierzy. Akcja przedstawicieli «ludowej sprawiedliwości» (grup rewolucyjnych) była zawsze możliwa, a karabinierzy nie stawialiby im prawdopodobnie większego oporu. Wiedziałem, że donna Rachela była niezwykle odważna, a ponadto bardzo lubiana w swoich stronach. Powiedziała mi jednak później w Monachium, że kiedy dowiedziała się o zabiciu starego i wiernego towarzysza męża, Ettore Mutiego, bała się o dzieci. Udało mi się przekazać jej wiadomość; mieli wychodzić z domu tylko w razie koniecznej potrzeby i całkowicie nam zaufać. Byli swego rodzaju zakładnikami rządu Badoglia”.

Tego samego dnia, 12 września 1943 roku, równolegle z akcją porwania duce z Gran Sasso grupa esesmanów dowodzona przez SS-Untersturmführera Hansa Mandela uwolniła też jego żonę oraz ich dwoje najmłodszych dzieci. Dyktatura Benito Mussoliniego została uratowana. Jak się później okazało – tylko na krótko.

W swoim dzienniku Skorzeny zanotował, jakie znaczenie miała dla niego akcja w Gran Sasso:

„Grecki filozof Tales dziękował bogom za to, że uczynili go człowiekiem, a nie zwierzęciem, mężczyzną, a nie kobietą, Grekiem, a nie barbarzyńcą. Ja dziękuję bogom, że oszczędzili mi farsy procesu w Madison Square Garden w Nowym Jorku, od którego wolałbym po stokroć, żeby mnie po prostu powieszono w londyńskim Tower”.

Przeprowadzona w wysokich górach z wykorzystaniem szybowców desantowych akcja zaskakuje do dnia dzisiejszego swoją śmiałością i działa na wyobraźnię, przypominając momentami scenariusz filmu sensacyjnego. Operacja „Eiche” przyciąga jednak uwagę nie tylko ze względu na swój przebieg, ale przede wszystkim z powodu jej dalekosiężnych skutków. Gdyby spadochroniarze i esesmani nie uwolnili duce, to z pewnością na kontrolowanym przez wojska niemieckie obszarze środkowych i północnych Włoch nie powstałoby nowe państwo faszystowskie, Włoska Republika Socjalna, ze wszystkimi tego tragicznymi konsekwencjami, prześladowaniami, terrorem i wreszcie bratobójczymi walkami pomiędzy Włochami.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Przypisy

1 Hauptsturmführer – w Trzeciej Rzeszy stopień paramilitarny w Sturmabteilung (SA) i w Schutzstaffel (SS), odpowiadający stopniowi Hauptmanna (kapitana) w Wehrmachcie.

2 Budowę Wilczego Szańca, osiem kilometrów od Kętrzyna, Hitler rozpoczął w 1940 roku. To właśnie stąd przez 800 dni dowodził Rzeszą. W zamaskowanym miasteczku w lesie mieściło się dwieście budynków, schrony, baraki, dwa lotniska, dworzec kolejowy, wodociągi, ciepłownia, a nawet kino, sauna, herbaciarnia i stołówka. Wilczy Szaniec miał skomplikowany system bezpieczeństwa wewnętrznego, kilkukondygnacyjne podziemia i tunele, które łączyły się z sąsiednimi bunkrami. Cały teren zajmował około dwustu pięćdziesięciu hektarów i obejmował trzy koncentrycznie położone strefy bezpieczeństwa. W roku 1944 mieszkało tu ponad 2 tys. osób. Sekretarka Führera, Christa Schroeder, napisała o „Wolfschanze” między innymi: „Bunkry są rozrzucone po lesie, pogrupowane według rodzaju zadań […]. Nasz bunkier sypialny ma rozmiary przedziału kolejowego i jest bardzo wygodny, wyłożony piękną boazerią z jasnego drzewa […]. Ponieważ przeszkadzał nam hałas wentylatora […], postanowiłyśmy wyłączyć go na noc, wskutek czego […] następnego dnia jesteśmy bardzo ociężałe. Mimo to wszystko byłoby pięknie, gdyby nie straszna plaga komarów […]. Mężczyźni, dzięki swoim wysokim oficerkom i grubym mundurom, są przed nimi zabezpieczeni lepiej od nas. Ich jedynym wrażliwym miejscem na ukłucia jest kark. Z tego powodu niektórzy przez cały dzień chodzą w moskitierze. Gdy tylko zjawia się jakiś komar, zaczyna się polowanie […]. Szef [Hitler] powiadał, że [polowanie na komary] powinno się pozostawić Luftwaffe. Podobno na miejsce tych małych komarów mają się z końcem czerwca pokazać inne, dużo bardziej dokuczliwe. Boże, zlituj się nad nami!… Wewnątrz jest prawie zimno […] las chroni przed upałem; dostrzega się to dopiero po wyjściu z niego na drogę, gdzie ukrop natychmiast dopada człowieka”.

3 Ratte znaczy po niemiecku szczur. Połączenie słów Ratte i Bube odpowiada określeniu „szczurzy łotrzyk”.

4 Niemcy zazwyczaj wymawiali jego nazwisko Skorceny lub Szkorceny, gdyż właściwa wymowa, trudna dla nich, brzmiała: Skożeny. Jedną z niewielu osób, która potrafiła poprawnie wymówić austriackie nazwisko Skorzenego, był sam Adolf Hitler, który również pochodził z Austrii.

5 Chociaż właściwie operacja na południowej flance występu kurskiego zaczęła się dopiero 3 sierpnia 1943 roku, to poprzedzające ją walki rozpoczęły się już 16 lipca. Po fiasku ataku na Prochorowkę niemieckie oddziały rozpoczęły odwrót pod osłoną artylerii. Następnego dnia niektórym oddziałom sowieckim udało się posunąć 5–6 kilometrów do przodu. Kolejnego dnia dołączyły do nich oddziały 6. Armii Gwardii oraz 1. Armii Pancernej, ale bez wsparcia piechoty czołgi posuwały się bardzo powoli i do 18 lipca front przesunął się zaledwie o 2–3 kilometry. Dopiero 20 lipca pięć sowieckich armii wolno ruszyło do boju, zajmując 5–7 km terenu. Ofensywa nabrała tempa i 22 lipca wojska frontów Woroneskiego i Stepowego przerwały niemieckie linie, osiągając do końca następnego dnia pozycje z 5 lipca.

6 Ta zwięzła odpowiedź była prawdopodobnie zamierzonym efektem dramatycznym; miała przypominać o tradycyjnej wrogości między Austrią i Włochami, która dodatkowo pogłębiła się po I wojnie światowej. Austria, która poniosła w tym konflikcie klęskę, musiała w 1919 roku oddać Włochom dużą część swojego terytorium. Południowy Tyrol, czyli Alto Adige (Adyga) w terminologii włoskiej, był domem około 200 tys. niemieckojęzycznych obywateli austriackich.

7 Słowo Grofaz było skrótem od Gröster Feldherr aller Zeiten – największy wódz wszystkich czasów – tak określał Hitlera jego aparat propagandowy.

8 Siedemdziesięciodwuletni Pietro Badoglio miał za sobą długą, choć nie zawsze chwalebną, karierę wojskową, lecz brakowało mu zdecydowanie politycznego doświadczenia. Stojąc na czele Comando Supremo, poprowadził Włochów w 1936 roku do brutalnego triumfu w Etiopii, w związku z czym został okrzyknięty narodowym bohaterem. Z równym powodzeniem jednak – jak zauważali mu niechętni – oddawał się w epoce faszystowskiej gromadzeniu pieniędzy. Skompromitował się w roku 1940, kiedy to włoska inwazja na malutką Grecję zakończyła się kompletną klęską. Zawiedziony i rozgoryczony Mussolini odebrał mu wtedy stanowisko głównodowodzącego armii. Od tego momentu Badoglio spędzał czas głównie na drzemkach, grze w karty i piciu szampana, przyglądając się z boku upadkowi Włoch. Choć ambitny i dążący do samodzielnej władzy, był jednak posłuszny królowi i rzadko podejmował jakiekolwiek działania bez jego aprobaty.

9 Plan porwania i ewentualnego zgładzenia papieża Piusa XII oraz splądrowania Watykanu, uknuty przez Adolfa Hitlera, istniał naprawdę. Akcja miała zostać przeprowadzona jesienią 1943 roku, a zaszczyt jej realizacji miał przypaść wywiadowi SS (SD-Ausland, inaczej Amt. VI RSHA) oraz wyznaczonemu przez Himmlera SS-Obergruppenführerowi Karlowi Wolffowi, szefowi osobistego sztabu Reichsführera (Persönliches Stab des RFSS). Sprawa była traktowana przez Hitlera priorytetowo i mało brakowało, żeby doszła do skutku. Po aresztowaniu duce Führer doszedł do przekonania, że ten wielki zawód, jaki go spotkał, musiał być wynikiem brudnych machinacji Watykanu. Watykan miał w tej kwestii współpracować z włoskim dworem królewskim, gdyż tylko te dwie siły mogły – zdaniem Hitlera – skorzystać na upadku Mussoliniego. Podejrzewał również, że za murami Watykanu ukrywają się Żydzi. Szefowi SD we Włoszech, dr. Wilhelmowi Harsterowi, Wolff wydał rozkaz wyłowienia spośród żołnierzy wywodzących się z południowego Tyrolu tych znających język włoski. Do przeprowadzenia operacji zamierzał wydzielić około 2 tys. żołnierzy Waffen-SS, którzy mieli szczelnie otoczyć Watykan oraz zablokować ewentualne stare przejścia podziemne do innych części Rzymu. Celem operacji było bowiem również wyłapanie ukrywających się tam różnych osób, szpiegów, dezerterów i Żydów. Nie przewidywano walki w samych murach Państwa Kościelnego, zamierzano jedynie wystosować ultimatum i w razie niepodporządkowania się – wziąć ukrywających się głodem. Wydzielona grupa specjalna miała pojmać samego Piusa XII, opanować rozgłośnię watykańską oraz aresztować wiele osobistości, których nazwiska umieszczono na specjalnej liście, między innymi kardynałów, patriarchę Wenecji Adeodato Giovanniego Piazzę i arcybiskupa Mediolanu Alfreda Ildefonsa Schustera. Dodatkowo liczące 30–50 ludzi grupy, złożone z ekspertów, miały się zająć watykańskim skarbcem i archiwaliami. Oceniano, że trzeba będzie przetransportować do Rzeszy około pół miliona tomów różnych księgozbiorów, 60 tys. obrazów i 7 tys. inkunabułów, czyli książek wydrukowanych (lub wykaligrafowanych) przed rokiem 1500. Hitler miał w tym dodatkowy cel – miał to być przyczynek do ideologicznej rozprawy z chrześcijaństwem (poprzez odszukanie domniemanych dowodów potwierdzających ukrywanie prawd historycznych przez papieży, wspierających tezę o negatywnym wpływie Kościoła na „cywilizację germańską” oraz poprzez pokazanie światu legendarnych bogactw Watykanu).

Wolff czterokrotnie przylatywał do Rastenburga (Kętrzyna), aby zdać Hitlerowi dokładne sprawozdania ze stanu przygotowań. W połowie grudnia 1943 roku mógł już zameldować o pełnej gotowości do rozpoczęcia akcji. Jednocześnie jednak wszelkimi siłami starał się odwieść Führera od jego zamiarów. Podkreślał, że papież wielokrotnie wspominał o toczącej się śmiertelnej walce z hydrą komunizmu, która w przeciwnym wypadku zalałaby już Europę. Dowodził, iż według ocen SD po upadku Mussoliniego zaledwie 5–10% Włochów popiera faszyzm, „a ludność patrzy na nas jak na niepożądanych zwolenników kontynuowania wojny”, zaś „jedynym niekwestionowanym autorytetem pozostaje dla nich Kościół katolicki”. „Bez pomocy Kościoła, który apeluje do ludności o zachowanie spokoju – twierdził – byłoby mi trudno utrzymać w szachu 200 tys. komunistycznych partyzantów. Uprowadzenie papieża zrujnowałoby całą tę koncepcję, odbiłoby się też negatywnie na postawie niemieckich katolików, tak w Rzeszy, jak i na froncie”. Wolff obawiał się nie tylko gwałtownej reakcji Włochów na takie posunięcie, chodziło mu też o własną reputację. Choć najwyraźniej nie przejmował się zbytnio tym, że jego nazwisko będzie kojarzone z deportacją i śmiercią milionów Żydów, przerażała go perspektywa, że potomność wiązać go będzie z uprowadzeniem – a być może także zamordowaniem – papieża. Siła tych argumentów dotarła w końcu do Hitlera, który po głębszej analizie doszedł do wniosku, że korzyści z takiej akcji byłyby dość niepewne, a uderzenie w gruncie rzeczy wzmocniłoby tylko Kościół. „Nie będę z nich robił męczenników – powiedział któregoś razu w Wilczym Szańcu. – Uczynię ich śmiesznymi i budzącymi wstręt”.

Przeciwni planom porwania niemieccy dygnitarze w Rzymie ostrzegli papieża, że albo będzie milczał, albo, krytykując politykę Hitlera – przypieczętuje swój los. 13 września, trzy dni po inwazji na Rzym, niemieccy żołnierze w pełnym rynsztunku bojowym, uzbrojeni w działa przeciwczołgowe i pistolety maszynowe, wyskoczyli nagle z wojskowych ciężarówek i rozstawili się na placu św. Piotra wzdłuż granic Państwa Watykańskiego. Zaledwie parę godzin przed przybyciem żołnierzy tajny raport wstępny SSdonosił z entuzjazmem: „Z zadowoleniem przyjęto wiadomość, że niemieckie wojska zajęły się ochroną Państwa Watykańskiego i że pod kontrolą osobistych strażników Adolfa Hitlera Watykan przestanie odtąd służyć jako centrum szpiegostwa”. Autor raportu podsumował rzecz następująco: „Teraz papież jest bliższy Himmlera niż Himmel [nieba]”. A kilka dni później berlińskie radio zapowiedziało, że podjęte zostaną „surowe środki, jeśli papież nie zaakceptuje polityki Hitlera oraz włoskiego faszyzmu”. Przejęto wszystkie składy żywności, obcinając o połowę watykańskie racje, przesyłki pocztowe z Watykanu zostały wstrzymane, a linie telefoniczne łączące miasto z Rzymem znalazły się na podsłuchu – wszystko to w tym samym czasie, gdy Ernstowi von Weizsäckerowi, wysokiemu i siwowłosemu Ambasadorowi Rzeszy przy Watykanie, polecono zapewnić Stolicę Apostolską, że Niemcy będą „chronić Watykan przed walkami”.

Sprzeczne sygnały z Berlina najwyraźniej zdezorientowały Watykan. Podczas gdy surowe środki ostrzegały papieża, że jeśli zaprotestuje publicznie podczas obławy na rzymskich Żydów, on oraz Watykan znajdą się w prawdziwym niebezpieczeństwie, zapewnienia, że nic mu nie grozi, zachęcały go do większej śmiałości. Tymczasem prezydent Roosevelt, oświadczając 1 października, że „marsz aliantów na północ jest swoistą krucjatą, mającą na celu oswobodzenie Rzymu, Watykanu oraz papieża”, wzbudził wśród nazistowskich przywódców obawę przed możliwą akcją ratunkową sprzymierzonych. Trzy dni później Ribbentrop zadepeszował do Weizsäckera: „Jako że Roosevelt nabrał przekonania, iż papież jest więźniem, a Watykan został odcięty od świata, i zarazem usiłuje obarczyć nas odpowiedzialnością za wszelkie zniszczenia Rzymu oraz Watykanu, jakie mogą powstać od chwili obecnej, wskazane byłoby jasno dać do zrozumienia, że Niemcy postanowiły uszanować Państwo Watykańskie pod każdym względem […]. W związku z tym proszę, by wystarał się pan o audiencję u papieża, aby w dobitnych słowach zwrócić jego uwagę na złośliwą kampanię Weizsäckera i naszych przeciwników. Przy tej okazji może pan wygłosić następujące oświadczenie: «Wiadome jest kurii, że odkąd tylko niemieckie wojska wkroczyły do Rzymu, wroga propaganda, posługując się najróżniejszymi wymysłami, usiłuje ukazać Watykan jako ofiarę niemieckiej przemocy. Zachowanie niemieckich żołnierzy wyraźnie zadało już kłam tym twierdzeniom. Mimo to kalumnie ciskane na Niemcy przez naszych przeciwników nie milkną. Ostatnio na przykład dołączył do nich prezydent Stanów Zjednoczonych (Roosevelt). W związku z tym rząd Rzeszy zapewnia, że Niemcy szanują w całej pełni suwerenność i integralność Państwa Watykańskiego i że zachowanie obecnych w Rzymie żołnierzy i oficerów niemieckich sił zbrojnych jest zgodne z tą postawą. Rząd Rzeszy wyraziłby zadowolenie, gdyby kuria ze swej strony opublikowała rzetelny opis sytuacji i w ten sposób przyczyniła się do rozpowszechnienia prawdy. Może pan też powiadomić papieża, że rząd Rzeszy byłby szczególnie wdzięczny, gdyby sprostowanie to wyszło z ust samego Ojca Świętego»”. Jednocześnie Ribbentrop upoważnił Weizsäckera do przekazania kardynałowi Luigiemu Maglione następującej deklaracji: „Strona niemiecka zapewnia raz jeszcze, że suwerenność i integralność terytorialna Watykanu zostanie uszanowana i że niemieckie wojska w Rzymie będą zachowywać się stosownie do tego. Strona niemiecka obiecuje także, że dołoży wszelkich starań, by Państwo Watykańskie pozostało poza zasięgiem działań zbrojnych”.

Poprzez Ambasadora Rzeszy przy Watykanie Wolff nawiązał tymczasem bezpośredni kontakt z Piusem XII. Do spotkania, mającego charakter ściśle tajny, doszło 10 maja 1944 roku. Było to już po pierwszych negocjacjach Obergruppenführera z aliantami na temat kapitulacji wojsk niemieckich we Włoszech oraz po nawiązaniu przez niego w Szwajcarii kontaktu z Allenem Dullesem, szefem amerykańskiego wywiadu (OSS) w Europie. Szczegółowa treść rozmów do dzisiaj pozostaje tajemnicą. Z pewnością jednak dowódca Waffen-SS we Włoszech doszedł do wniosku, że wojna jest już przegrana i nie warto się narażać na potępienie, zarówno ziemskie, jak i wieczne.

W wielu źródłach historycznych (czy też raczej pseudohistorycznych) podawana jest informacja, że porwania papieża miał dokonać Otto Skorzeny. Nie ma w tym ani odrobiny prawdy. Operacja ta mylona jest z planem „Alarich”, przygotowywanym przez Niemców w maju 1943 roku na wypadek opuszczenia przez Włochy koalicji hitlerowskiej. Przewidywano opanowanie Włoch i terytoriów przez nie okupowanych oraz między innymi rozbrojenie wojsk włoskich, zablokowanie w portach włoskiej floty, przejęcie wszystkich samolotów oraz ewakuację niektórych wysp (między innymi Sardynii i Korsyki). Po obaleniu i aresztowaniu Mussoliniego przez króla Wiktora Emanuela III plan został przemianowany na „Achse”. Podobnie jak w akcji „Eiche”, kierowniczą rolę miał odegrać generał Kurt Student. Oddział Skorzenego natomiast miał się zająć aresztowaniem królewskiego syna, księcia Umberto (przyszłego Umberto II), i jego rodziny. Operacja „Alarich” – „Achse” nigdy nie wyszła poza fazę wstępnego planowania. Przedstawiciele monarchistycznego rządu włoskiego, zawierając 3 września potajemny rozejm z Amerykanami i Anglikami, przypuszczali, że będą mieli czas ewakuować się do 9 września. Wiadomość o kapitulacji podano 8 września po południu w Radiu-Algier. Rząd włoski schronił się w budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a następnie w koszarach karabinierów. Przerażony Badoglio pierwszy opuścił Rzym 9 września o trzeciej nad ranem. Król, jego świta i większość generałów podążyli jego śladem godzinę później.

10 Kurt Student we wrześniu 1944 roku, już w stopniu generała pułkownika, uczestniczył w likwidacji alianckiego desantu pod Arnhem w Holandii (operacja „Market-Garden”). Od 29 kwietnia 1945 roku zarządzał niemieckimi wojskami broniącymi Meklemburgii. W maju 1947 roku stanął przed brytyjskim sądem wojskowym oskarżony o zbrodnie wojenne. Został skazany na 5 lat więzienia. Po zwolnieniu w 1948 roku z powodów zdrowotnych poświęcił się pisaniu książek na tematy wojskowe. W roku 1952 wybrano go prezesem Związku Niemieckich Spadochroniarzy. Zmarł 1 lipca w 1978 roku w Lemgo.

11 W 1969 roku Martin Adolf Bormann uległ wypadkowi, w którego następstwie powracał do zdrowia pod opieką siostry Corduli, która później zrezygnowała ze stanu zakonnego. Stali się parą i wzięli ślub w 1971 roku. Bormann został nauczycielem teologii i przeszedł na emeryturę w 1992 roku. Zmarł 11 marca 2013 roku.

12 Scharführer – podoficerski stopień paramilitarny w SS i SA, który w SS odpowiadał stopniowi Unterfeldfebla (plutonowego) w Wehrmachcie, w SA zaś Unteroffiziera (kaprala). Na patkach Scharführera znajdowała się jedna gwiazdka z belką, natomiast pagon był obwiedziony białym pasem. Ranga SS-Scharführera była równoważna w SA z Oberscharführerem.

Otto Skorzeny. Pierwszy komandos Trzeciej Rzeszy

Подняться наверх