Читать книгу Caryca Moskiewskie gody - Przemysław Słowiński - Страница 5
przedmowa
ОглавлениеDawno, dawno temu dokonaliśmy czegoś, co nie udało się nikomu w dziejach – zdobyliśmy Moskwę. Polska załoga przez kilka lat zajmowała Kreml, a królewicza Władysława IV wybrano na cara przy aprobacie bojarów1. Próba powtórzenia tego wyczynu nie udała się nawet doborowym armiom hitlerowskim w 1941 roku, chociaż były blisko. W roku 1812 Napoleon zajął wprawdzie miasto, ale już po miesiącu zmuszony był opuścić stolicę Rosji, i to w dużym pośpiechu. Tymczasem klęska Rosjan pod Kłuszynem w 1610 roku i zajęcie Moskwy przez hetmana Stanisława Żółkiewskiego oraz pojmanie cara i złożenie przez niego rok później hołdu polskiemu władcy, mogą się mierzyć swoją rangą jedynie z takimi wydarzeniami w naszej historii, jak zwycięstwo pod Grunwaldem w 1410 roku, wiktoria wiedeńska w roku 1683 czy bitwa warszawska w 1920, która uchroniła Europę od zalania jej przez bolszewicką zarazę.
Każdy naród potrzebuje tego rodzaju potwierdzeń swojej siły i żywotności, ale w świadomości Polaków Kłuszyna, zajęcia Moskwy i hołdu ruskiego po prostu nie ma. Nie ma w podręcznikach szkolnych, nie ma w encyklopediach. A Marynę Mniszchównę i jej barwne dzieje polski czytelnik może poznać z wydanej u nas książki, której autorem jest… Wiaczesław Kozlakow. Wprawdzie samo nazwisko nie świadczy jeszcze o niczym, vide Antoni Gołubiew, autor wielotomowego dzieła Bolesław Chrobry… Ale spieszę donieść, że oryginalny tytuł wspomnianej pracy Kozlakowa brzmi: Marina Mniszych, a z języka rosyjskiego przełożyła ją pięknie pani Alicja Wołodźko-Butkiewicz (wydał Państwowy Instytut Wydawniczy w Warszawie, roku Pańskiego 2011).
O kłuszyńskiej wiktorii Stanisława Żółkiewskiego, na trzystu osiemdziesięciu stronach tego dzieła przeczytać możemy jedynie, co następuje: „Gdy hetman Żółkiewski zwyciężył w bitwie pod Kłuszynem, przyszła kolej i na inne miasta, kontrolowane do tej pory przez kałuskiego samozwańca”. To wszystko. A o czołobitnym hołdzie cara Wasyla Szujskiego, złożonym Zygmuntowi III, w ogóle nic nie możemy przeczytać. Trudno się dziwić Rosjaninowi, że niechętnie wspomina lanie, jakie zebrali jego przodkowie. Ale naszym…?
Kto ciekawy, dowiedzieć się czegoś o tych sprawach może na przykład z chętnie do dziś wznawianych dzieł profesora zwyczajnego Akademii Świętokrzyskiej w Kielcach, Jaremy Maciszewskiego, w latach 1975–1981 kierownika Wydziału Nauki i Oświaty Komitetu Centralnego PZPR, od 1976 do 1986 zastępcy członka KC, a potem pełnego członka KC, aż do rozwiązania „Zjednoczonej” w roku 1990. „Wyjątkowo wrednego typa, zaprzedanego komunie” – jak określił go na swoim blogu Janusz Korwin-Mikke.
Większość współczesnych autorów, do PZPR z powodu jej rozwiązania – zapewne – już nienależących, również traktuje trudne i skomplikowane epizody polsko-rosyjskiej historii, jakby pobierała pensję z „Moskowskich Wriemieni”. Inni milczą tchórzliwie, robiąc ze strachu w gacie, „bo przecież Rosjanie są silniejsi”…
Zapewne z powodu ukazania się książki, którą właśnie Państwo czytacie, Wołodia Putin odpali w kierunku naszego kraju kilka rakiet SS-20…
W roku 2011 minęło równo czterysta lat od złożenia tak zwanego hołdu ruskiego.
29 października 1611 roku w Sali Senatorskiej Zamku Królewskiego w Warszawie, gdzie na uroczystej sesji zebrały się wspólnie Sejm i Senat, car Wasyl IV Szujski wraz z braćmi: Iwanem i Dymitrem, ukorzyli się przed Majestatem Rzeczypospolitej.
W trakcie całej ceremonii na podłodze przed zwycięskim hetmanem, królem i obecnymi dostojnikami Rzeczypospolitej leżały zdobyte na Kremlu rosyjskie sztandary, w tym najważniejszy – carski, ze złowieszczym czarnym dwugłowym orłem.
Wydarzenie to było następstwem stoczonej 4 lipca 1610 roku bitwy pod Kłuszynem, gdzie dowodzona przez hetmana Stanisława Żółkiewskiego jazda polska, licząca niespełna siedem tysięcy ludzi, starła na proch trzydziestopięciotysięczną, rosyjsko-szwedzką armię kniazia Szujskiego. Wojska polskie zdobyły Moskwę i po dziewięćdziesięciu siedmiu latach odbiły Smoleńsk, a car Wasyl IV wraz z rodziną zostali przywiezieni do Warszawy jako jeńcy. Było to starcie dwóch ówczesnych potęg, dwóch odmiennych światów, dwóch różnych kultur: katolickiej Rzeczypospolitej, gdzie często wolność jednostki ważniejsza była niż racja stanu, i prawosławnej (choć podszytej mocno bizantyjsko-azjatyckimi wpływami) Rosji, w której racja stanu była panem życia i śmierci jednostki.
Całą scenerię hołdu ruskiego przedstawił pięknie na obrazie, a w zasadzie na szkicu malarskim do właściwego dzieła, wykonanym tuż przed śmiercią, w roku 1892, mistrz Matejko. Od roku 1954 obrazu Hołd carów Szujskich nie można jednak oglądać. Ukryty skrzętnie przed oczami zwiedzających, spoczywa w podziemiach Muzeum Narodowego we Wrocławiu, opatrzony przez jakiegoś idiotę plakietką z napisem: „Nie eksponować, ze względu na niskie walory artystyczne”.
„Hołd ruski i data 29 października 1611 roku nie istnieją nie tylko w podręcznikach, encyklopediach, książkach, ale zostały wymazane celowo ze świadomości i pamięci narodowej Polaków – ubolewa nad tym faktem Józef Szaniawski w artykule: Największy tryumf Rzeczypospolitej, („Niedziela Ogólnopolska”, nr 4/2011). – To najdłużej istniejąca biała plama dziejów Polski, nadal skutecznie utrzymywana przez agenturę rosyjską w Polsce, historyków złej woli oraz przez polityczną poprawność!”.
Miejsce hołdu nie jest do dziś upamiętnione ani na Zamku Królewskim, ani nigdzie indziej na terenie Warszawy. Jedyny – pośredni – ślad sukcesu zachował się tylko na kolumnie Zygmunta III Wazy – pomniku króla, który miał u stóp pokonanych carów państwa moskiewskiego. Tam, na tablicy zawieszonej w 1644 roku po zachodniej stronie cokołu, wypisano po łacinie następujący tekst:
SIGISMUNDUS III LIBERIS SUFFRAGIIS POLONIAE
HAEREDITATE SUCCESSIONE IVRE SVECIAE
REXPACIS STUDIIS GLORIAQ INTER REGES PRIMUS BELLO ET VICTORIIS NEMINI SECUNDUS MOSCORUM DUCIBUS METROPOLI PROVINCIIS CAPTIIS
EXERCITIBUS PROFLIGATIS SMOLENSCO
RECUPERATOTURCIA POTENTIA AD CHIOCIMUM
REFRACTA QUADRAGINTA QUATUOR ANNIS REGNO
IMPRENSIS QUADRAGESIMUS QUARTUS IPSE IN REGIA SERIE OMNIUM AEQUAVIT AUT IUNXIT GLORIAM.
(„Zygmunt III z mocy wolnej elekcji król Polski, z tytułu dziedziczenia, następstwa i prawa – król Szwecji, w umiłowaniu pokoju i w sławie pierwszy pomiędzy królami, w wojnie i zwycięstwach nieustępujący nikomu, wziął do niewoli wodzów, stolicę i ziemie moskiewskie zdobył, wojska rozgromił, odzyskał Smoleńsk, złamał pod Chocimiem potęgę Turcji, panował przez czterdzieści cztery lata, w szeregu czterdziesty czwarty król, dorównał w chwale wszystkim i przyjął ją [chwałę] całą”).
„Tablicy strzegą z czterech stron polskie orły, bo to nasza polska pamięć i tożsamość” – napisał o niej Józef Szaniawski. Po rozbiorach ojczyzny, w czasach niewoli, Polacy, spoglądając na wyniosłego – z głową w chmurach – Zygmunta III Wazę, krzepili swe poranione serca.
Obiekty związane z hołdem i pobytem Szujskich w stolicy były podczas zaborów konsekwentnie usuwane i niszczone w imię rosyjskiej racji stanu. Przez lata komunizmu pomijanie wielkiego triumfu Polski nad Rosją również można było w jakiś sposób usprawiedliwić. Teraz już nie! „To, że przez całe dziesięciolecia komuniści starali się zagłuszyć, jak widać, ze skutkiem, znaczenie bitwy pod Kłuszynem, specjalnie nie dziwi – napisał Adam Pawełczyński w artykule Zapomniana bitwa tysiąclecia [http://www.glos.com.pl]. Jak bowiem można było, pozostając w «braterskim» sojuszu ze Związkiem Sowieckim, jednocześnie wychwalać bitwę, która mogła i powinna była doprowadzić do wciągnięcia Rosji i prawosławia w orbitę wpływów cywilizacyjnych katolickiego Zachodu? Czy doprowadziłoby to do odsunięcia niebezpieczeństwa rozbiorów, a w dalszej perspektywie: czy w XX wieku w odległym Władywostoku mówiono by po rosyjsku czy po polsku? […]
Historia, to w dziejach narodów bastion, na którym wspiera się ich poczucie ludzkiej godności. To ona umacnia narodowe więzi i nadaje sens zbiorowemu życiu. Można być bowiem narodem bez ziemi, ale nie może istnieć naród bez własnej historii. Przez wiele dziesiątków lat nasi wrogowie próbowali pozbawić Polaków poczucia historycznej łączności z wielką przeszłością, chcieli zniszczyć w nas świadomość jej istnienia. Wyszliśmy z tych dekad duchowo poobijani. Wielu z nas zapomniało o historii Polski, wielu wciąż nie może otrząsnąć się z poczucia, jakby napluto nam w dusze […].
Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, jak wielkim państwem mogłyby stać się, połączone unią, początkowo nawet tylko personalną, polsko-litewsko-ruska Rzeczpospolita oraz Wielkie Księstwo Moskiewskie (którego władcy posługiwali się już wówczas od pewnego czasu tytułem cesarzy/carów rosyjskich). Wielu wierzyło wówczas, że możliwa jest powtórka z historii. Bojarzy i polski król – a na pewno najmądrzejsi jego doradcy, w tym sam Żółkiewski – nie chcieli, by Rzeczpospolita podbijała Rosję; zamierzali raczej utworzyć unię państwową podobną do tej, która przed laty spoiła Litwę z Polską, zgodnie z zasadą «wolni z wolnymi, równy z równymi». Otwierałoby to drogę także do poszerzenia niedawno zawiązanej unii religijnej na ziemie prawosławnej Moskwy i uznania przez Cerkiew pierwszeństwa Stolicy Piotrowej w Rzymie”.
Trudno w to uwierzyć, ale z okazji czterechsetnej rocznicy tego wydarzenia polskie władze nie zaplanowały jakichkolwiek obchodów czy najmniejszych nawet uroczystości. Zaprzepaszczono ważną datę, a przecież zarówno premier Donald Tusk, jak i urzędujący prezydent, Bronisław Komorowski mają wykształcenie… historyczne. Prawdziwym szczytem głupoty stała się jednak deklaracja, złożona z tej okazji przez prezydenckiego doradcę (profesora historii!), Tomasza Nałęcza. Spytany przez dziennik „Rzeczpospolita” o rocznicę, pan profesor odpalił: „Co mamy przypominać? Fatalną politykę wobec Rosji?”. „Jak się ktoś niewolnikiem urodził, takim pozostanie – skomentował tę wypowiedź Jan Kciuk na łamach „Głosu Katolickiego” [nr 40, 2011]. – Chyba że mamy do czynienia z idiotą, który jako historyk zna się rzeczywiście jedynie na historii ruchu robotniczego”.
Jako rzekł Seneka: Nulla servitus turpior est quam voluntaria (Żadna niewola nie jest haniebniejsza od dobrowolnej)…
Dziesięciolecia podległości wobec Rosji, służalczość wobec Moskwy, często tych samych osób, które dziś z równie obrzydliwym oddaniem wchodzą bez wazeliny do tyłka Brukseli, sprawiły, że zapomniano zupełnie o dniu wielkiej chwały polskiego oręża. Zapomniano nie tylko o ruskim hołdzie, ale również o poprzedzającym go triumfie pod Kłuszynem, zapomniano o heroicznej obronie Kremla. Żadne z wymienionych wydarzeń nie doczekało się po roku 1989 sztuki teatralnej, filmu czy powieści, choć materiał, który dostarczyła historia, wystarczyłby na co najmniej dwie superprodukcje. Ale gdzie tam, nielzia!
Tak na marginesie: 11 sierpnia 2012 roku przypadła siedemdziesiąta piąta rocznica najbardziej zbrodniczego w historii rozkazu mordowania Polaków. Rozkazu nr 00485 Nikołaja Jeżowa, w wyniku którego rozstrzelano sto jedenaście tysięcy dziewięćdziesiąt jeden naszych rodaków. Pięć razy więcej niż na podstawie rozkazu katyńskiego! Kto dziś o tym pamięta? Ponad sto tysięcy ludzi zginęło, bo Polska i polskość przeszkadzała w realizacji imperialnej ekspansji potężnego sąsiada…
Do takiej właśnie mentalności nawiązuje (i kultywuje ją) główny nurt „naszej” narracji politycznej. Hasła typu: „wybierzmy przyszłość” (radykalnie oderwaną od przeszłości), przeciwstawiane są uznanym za jałowe sporom o zakorzenione w historii wartości czy raczej – według ich nazewnictwa – „wartości”. W ten sposób rządzący wspierają wygodną dla postkomunistycznej i postkolonialnej elity politykę historyczną: politykę totalnej amnezji, oddzieloną grubą kreską od przeszłości. Cywilizacyjny awans za cenę suwerenności i niepodległości. Awans – dodajmy – bardzo wątpliwy.
„Zedrzeć z Polski «wygodny kostium ofiary» – napisał profesor Andrzej Nowak w książce Strachy i Lachy. – To zadanie postawiła sobie za cel najsilniejsza na rynku medialnym gazeta. I to ona faktycznie, na tle mizerii intelektualnej pozostałych mediów, dyktowała ogólny ton sprywatyzowanej w ten sposób polityce historycznej w Polsce. Pokazać przeszłość polskiej wspólnoty w taki sposób, żeby jedyną na ten obraz reakcją był wstyd i chęć ucieczki”.
Żałośni niewolnicy, zawsze wysługujący się swoim panom… Gdyby urodzili się w nieco innym czasie lub historia potoczyłaby się trochę inaczej i zamiast (pseudo)demokracji panowałby dziś w Polsce inny reżim, z równą ochotą świadczyliby swe usługi gestapowcom, jak i oprawcom spod znaku świętej inkwizycji. Gorsi od prostytutek, bo te jedynie ciało swoje sprzedają, lecz nie serce ani duszę…
O takich właśnie ludziach pisał już dawno Marian Hemar, wielki poeta polski, chociaż żydowskiego pochodzenia:
Na cmentarzu zgliszcz i zgnilizny
Tak się nasze zwycięstwo święci –
Nas to uczą najemni agenci
Świętej miłości ojczyzny…
„Będzie się popierać zepsucie obyczajów, ze świętej religii uczyni się straszaka, aby obrzydzić ją szlachetnym sercom, podłość będzie się nagradzać orderami i zaszczytami, lud ogłupiać wódką, szlachtę szlifami i stanowiskami, a za głowy tych, co będą stawiać opór, wyznaczy się cenę, aby rozprawić się z nimi w stosownej chwili”. Kto to powiedział? Nie, nie Jarosław Kaczyński, nie ojciec Tadeusz Rydzyk czy inny „oszołom”. Te słowa wyszły spod pióra Zygmunta Krasińskiego, i to ponad sto osiemdziesiąt lat temu! Czy nie brzmią one znajomo? Znajomo i aktualnie?
Chyba nadszedł wreszcie czas, aby na nowo odkryć ważny moment polskiej chwały, bo historia Polski to nie tylko dzieje klęsk i upadków, lecz również wielkie zwycięstwa i triumfy.
* * *
Lewicowi demistyfikatorzy polskiej historii potrafią każdą wygraną obarczyć jakimiś masakrami na cywilach lub aktami fanatyzmu. Pasja naszych liberalnych elit w wykazywaniu ciemnych epizodów polskiej historii jest czymś zaiste niespotykanym nigdzie indziej. W interpretacji tej bandy durniów Armia Krajowa zajmowała się głównie mordowaniem Żydów, a żołnierze na Westerplatte tchórzliwym robieniem ze strachu w portki i konsumpcją napojów wyskokowych. Na promocję filmów i książek tak właśnie przedstawiających polską historię Ministerstwo Kultury i Sztuki zawsze chętnie sypnie groszem.
W czerwcu 2013 roku TVP zakupiła i wyemitowała skrajnie antypolski serial Unsere Mütter, unsere Väter (Nasze matki, nasi ojcowie), wyprodukowany przez niemiecką stację ZDF. Część publicystów, na przykład z „Gazety Wyborczej”, całkowicie zbagatelizowała jego znaczenie, twierdząc, że jest on jedynie „kiepski i schematyczny”. Inni bełkotali coś o „kontrowersyjności”. Przy takim podejściu nie ma się więc co dziwić depeszy niemieckiej agencji prasowej DPA: „W kwestii serialu Nasze matki, nasi ojcowie polska opinia publiczna pozostaje PODZIELONA”. „Polska stała się wygodnym kozłem ofiarnym na ołtarzu pojednania Niemców z Żydami i Rosjanami […] – napisał Piotr Semka w tygodniku „Do Rzeczy”. – Należałoby na niemiecki film odpowiedzieć własną polityką historyczną i naszymi filmami o wojennych losach Polaków. Tylko kto ma je kręcić? Polski Instytut Sztuki Filmowej, który sfinansował Pokłosie?”.
„Jeszcze inną sprawą jest polityka polskiego MSZ pod kierownictwem Radosława Sikorskiego, która powiela często skrajnie antypolskie tezy i stereotypy, promując twórczość najbardziej ezoterycznych grup parahistorycznych zamiast gruntownych opracowań – ubolewa historyk Piotr Gontarczyk na łamach tego samego czasopisma. – Ręce opadają, gdy nawet polskie MSZ prowadzi politykę obrzucania błotem własnego kraju i dezawuowania naszych dokonań w historii. Za to też płacimy wysoką cenę”.
„Rok 1989 miał być początkiem wyjścia z »polskiego piekła», jak zgrabnie streścił mianowany wówczas premier sens naszej historii – pisze w książce Strachy i Lachy Andrzej Nowak. – Po rozpadzie sowieckiego imperium i naszym «wejściu do Europy» mieliśmy się już nie martwić niczym innym niż przezwyciężaniem naszych własnych historycznych grzechów i uformowanej przez «złą polską przeszłość» nieudolności w procesie dostosowania się do zachodnich wzorów modernizacji. Mieliśmy zapominać o tym wzorze przeszłości, w którego centrum była walka o polską wolność i niepodległość – od czasów chrztu do zrywu Solidarności – i oporu przeciw «wronie» stanu wojennego. Mieliśmy jednak zarazem przypomnieć sobie o tym, że chcąc być wolni, chcąc rządzić się sobą – rządziliśmy «innymi» , okrutnie, bezwzględnie, jak owi Persowie Herodota. Mieliśmy zobaczyć wstydliwą «podszewkę» polskiej historii. I tylko ją: historię Polski jako dzieje nietolerancji, dzieje przygotowań do Holocaustu, prześladowań mniejszości (ukraińskiej, niemieckiej, każdej innej), ograniczenia swobody jednostki, zacofanie względem centrów cywilizacji i kultury. Droga do upragnionej modernizacji miała prowadzić nie tylko przez wodę zapomnienia o nadającej sens trwaniu naszej wspólnoty własnej, szczególnej historii, której ośrodkiem musi być jakiś powód do dumy, do pozytywnej identyfikacji. Teraz mieliśmy przejść także przez rzekę wstydu. Polska historia jako źródło wstydu, z którego leczą nas dopiero rządy modernizującej «Polactwo» oświeconej elity […]”.
Zgodnie z zaleceniem Ministerstwa Edukacji Narodowej edukacja polskiej młodzieży ma być „przyjazna” (ciekawe komu?), „skuteczna” (a jakże), „bezpieczna” (przede wszystkim, zapewne dla samej władzy), „europejska” i „ekologiczna”. W żadnym jednak wypadku nie powinna być „narodowa”. Poszanowanie tradycji czy budzenie dumy z przeszłości nie jest już przedmiotem polityki państwa. Polska szkoła nie zajmuje się takimi „bzdetami” jak patriotyczna edukacja.
Dostosowuje się do tego większość mediów, z „Gazetą Wyborczą” TVN-em i Onetem na czele, które zamiast budzić poczucie dumy z przynależności narodowej, stawiają na jej destrukcję i eksponowanie wstydu. Które wyprodukowały tysiące artykułów i programów mających przekonać Polaków, że nasza narodowa tożsamość to nic innego, jak antysemityzm, a polska tradycja opiera się na ksenofobii. Że wiara to ciemnogród, moralność jest frajerstwem, zaś tradycyjna rodzina, złożona z tatusia i mamusi – anachronizmem.
W 2005 roku Władimir Putin ustanowił dzień 4 listopada narodowym świętem Rosji, co upamiętniać ma opisane niżej wypędzenie Polaków z Kremla w roku 1612 (chociaż załoga polska poddała się tak naprawdę dopiero 7 listopada). W każdym razie wspomniane święto, Dzień Jedności, zastąpiło dawne święto rewolucji październikowej, co w tej całej sytuacji można uznać za optymistyczny akcent. Zwycięstwo nad Polakami dumnie eksponowane jest na równi z dwiema wielkimi wojnami „ojczyźnianymi” – walką z Napoleonem w roku 1812 i wojną z najeźdźcą niemieckim w latach 1941–1945, a smutę stawia się za przykład wielkich możliwości Rosji, która potrafi wyjść z największego kryzysu, zaś naród zawsze odrzuci uzurpatorów.
Otrzymawszy na ten cel od władz rosyjskich dwanaście milionów dolarów, Władimir Chotinienko nakręcił film zatytułowany Rok 1612 – rzec można – według swojej własnej historii, utrzymany w duchu „ojczyźniano-patriotycznym”. Jest to opowieść o okrutnej polsko-litewskiej interwencji i bohaterskiej walce Rosjan przeciwko równie demonicznemu, co całkowicie fikcyjnemu hetmanowi nazwiskiem Kibowski. Polacy zostali tam przedstawieni w sposób zdumiewająco tendencyjny, jakoby po zajęciu Moskwy mieli wymordować prawowitych następców tronu…
Producentem obrazu został ulubiony reżyser Kremla, Nikita Michałkow, a polskiego okrutnika zagrał Michał Żebrowski. Podczas związanej z premierą filmu konferencji prasowej, wspominając o budżecie, którym dysponował, Chotinienko westchnął ciężko: „Za Stalina dostalibyśmy więcej”.
* * *
W rosyjskiej sztuce i literaturze Polacy do dzisiaj przedstawiani są zwykle jako najgorsi łajdacy. Szczerze mówiąc, trudno dziwić się odwiecznym wrogom. Dlaczego jednak wielu Polaków, w akcie jakiejś przedziwnej, masochistycznej ekspiacji, robi to samo? Trudno dociec. Chyba potrzebny byłby tu jakiś dobry psychiatra.
„Wydarzeniom z 1612 roku poświęcił całą tragedię (Moskwa wyzwolona, 1798 r.) Michał Chieraskow – przypomina Janusz Tazbir w artykule Rzeczpospolitej nad Moskwą panowanie. Jak Polacy zdobyli Kreml i co z tego wynikło [„Polityka”, nr 3, 2005]. – Polakom, ukazanym w roli zdecydowanie czarnych charakterów, przeciwstawia głęboko patriotycznych, walecznych, wielkodusznych i rycerskich Rosjan. Stanisławowi Żółkiewskiemu, poległemu dopiero w 1620 roku z rąk tureckich, każe zginąć już w roku 1612. Przed śmiercią zaś wygłosić długi monolog, przepowiadający upadek Rzeczypospolitej. Jan Orłowski pisze, iż myślą przewodnią tragedii Chieraskowa jest teza, że «to nie zaborcze dążenia Rosji», ale narodowe wady i grzechy samych Polaków «doprowadziły ich do zguby». Będzie to powtarzać cała niemal rosyjska literatura piękna, publicystyka i historiografia”.
W 1820 roku ukazało się pierwsze wydanie powieści historycznej Michaiła Zagoskina Jurij Miłosławskij czyli Rosjanie w 1612 r., która uzyskała niebywałą popularność u kolejnych generacji czytelników. Nie potrzeba dodawać, iż Polacy występują w niej w roli zezwierzęconych, choć niezbyt rozgarniętych, okrutników2. Podobnie przedstawia naszych przodków Michaił Glinka w słynnej operze Życie za cara (premiera: 1836 rok), ukazującej, jak dzięki poświęceniu prostego chłopa (Iwana Susanina) udało się uratować założyciela dynastii Romanowów (Michaiła Fiodorowicza) przed szablami polskich panów […]
Jeszcze nie zakończył się tak tragiczny dla Polski 1939 rok, kiedy na radzieckich półkach księgarskich pojawiło się napisane w wyraźnym pośpiechu dziełko A.I. Kozaczenki Rozgromienie polskiej interwencji w początkach XVII wieku. Czytelnik mógł się z niego dowiedzieć, że Polacy odnosili wówczas same tylko klęski, a do Moskwy zdołali dotrzeć jedynie dzięki zdradzie cudzoziemskich najemników oraz części bojarów (teza ta stała się obowiązująca w historiografii radzieckiej). Praca Kozaczenki kończy się entuzjastycznym opisem powrotu Zachodniej Ukrainy i Białorusi do macierzy, co zresztą autor traktuje m.in. jako zadośćuczynienie za krzywdy doznane przez Rosję od Rzeczypospolitej w początkach XVII stulecia. Notabene, polskiej okupacji Kremla nie omieszkał w grudniu 1941 roku wytknąć Władysławowi Sikorskiemu zasiadający na tymże samym Kremlu Stalin. Władza radziecka, tak skłonna do burzenia zabytkowych budowli, uszanowała jednak zarówno pomnik Minina i Pożarskiego, jak i tablicę w Zagorsku, mówiącą o walkach z polskimi interwentami.
Wynika więc z tego jasno, iż nacjonaliści rosyjscy mogą w całkowitej zgodzie z komunistami świętować pamięć 1612 roku. Dobrze się stało, że przy okazji nie palą podręcznika dziejów literatury rosyjskiej (Leningrad, 1980 rok), w którym czytamy, iż dymitriady wzmogły mimo wszystko procesy europeizacji kultury rosyjskiej. Wśród Polaków, którzy pojawili się wówczas w Moskwie, byli bowiem nie tylko awanturnicy, ale i inteligenci, posiadający w bagażach sporo łacińskich i polskich książek.
„Co nie znaczy wcale, abyśmy polską obecność w Moskwie lat 1610–1612 mieli uważać za chlubny epizod naszych dziejów” – dodaje jednak szybko pan profesor Tazbir, żeby czasami – broń Boże – ktoś nie uznał go za jakiegoś „zacofanego mohera”.
Ale kończy swój artykuł z właściwym sobie humorem: „Wzajemne pretensje idą tak daleko, iż pewien historyk rosyjski zapytał mnie niedawno, kiedy wreszcie Polska przeprosi za okupację Kremla w początkach XVII stulecia. Odpowiedziałem, iż poczekam na wyrażenie przez Mongołów skruchy z powodu rzezi, jakiej dopuścili się pod Legnicą…”.
W książce Polacy na Kremlu i inne historyje profesor Tazbir napisał z kolei:
„Rzeź Pragi do dziś dnia jest zresztą tuszowana w rosyjskich podręcznikach historii. W jednym z ostatnich (Moskwa 2000 rok, dla klasy X, pióra Buganowa i Zyrianowa) z wielkim zdziwieniem przeczytałem, iż po wzięciu szturmem Pragi «humanitarny (?) stosunek rosyjskiego generała (Suworowa) do pokonanych» doprowadził do rychłej kapitulacji lewobrzeżnej Warszawy”.
Napisał też:
„[…] o okrucieństwach, których Polacy dopuszczali się w początkach XVII stulecia wobec mieszkańców Moskwy, dowiadujemy się z polskich pamiętników. Nie znany nam jest natomiast choćby jeden rosyjski przekaz źródłowy mówiący o rzezi Pragi w roku 1794. Jeśli zaś rok 1612 niczym koląca zadra tkwi dotąd w rosyjskiej świadomości historycznej, to chyba dlatego, iż w polskiej okupacji Kremla widziano i widzi się nadal usprawiedliwienie wszystkich aktów przemocy, których Rosjanie przez trzy stulecia dopuszczali się wobec Polaków…”.
Wielu uważa, że decyzja Rosjan o ustanowieniu Dnia Jedności miała podłoże polityczne i była odpowiedzią na nadanie jednemu z warszawskich rond imienia Dżochara Dudajewa. „W kontekście ostatnich wydarzeń może to wyglądać na złośliwość z naszej strony, swoisty czarny humor – skomentował ten fakt znany politolog, profesor Kazimierz Kik. – Zawsze trzeba patrzeć, czy taki żart nie obróci się przeciw nam. Sama zabawa może być fajna, ale skutki mogą być takie jak przy nieostrożnym wystrzeleniu rac. My pokażemy, jak została carycą, a Rosjanie zaraz przypomną, jak ją patroszono…”. Zdaniem pana profesora „NA RAZIE” lepiej w ogóle nie wspominać Maryny: „Odnotowano to w historii, która jest już zamknięta, niech o tym milczy”.
Otóż nie, panie profesorze! Mówić o tym należy, i to jak najbardziej. Zapewne wywodzi się pan profesor ze szkoły, która przez ubiegłych kilkadziesiąt lat solidnie zatroszczyła się o to, by w naszej historii pojawiło się całe morze tak zwanych białych plam – spraw, o których mówić nie należy, bo mogłyby wywołać gniewny pomruk Wielkiego Brata. Rezultaty takiego sposobu myślenia będą się nam odbijać przykrą czkawką jeszcze przez kilkadziesiąt następnych lat. Mówić właśnie należy. Tylko uczciwie trzeba przy tym wspomnieć, że nie zawsze w naszej skomplikowanej i często krwawej historii stosunków ze wschodnim sąsiadem (a właściwie obecnie z „północnym”), winni byli ONI, a nie MY. Tylko takie podejście (przy oczekiwaniu podobnego zachowania z drugiej strony) doprowadzić może do wyjaśnienia wzajemnych krzywd i nieporozumień. Tchórzliwe milczenie jest natomiast wyjściem najgorszym z możliwych. W ten sposób sami siebie ustawiamy na przegranej pozycji, choć to nasza armia jako jedyna w Europie czterokrotnie stacjonowała na Kremlu.
Kiedy w 2011 roku Cezary Gmyz i Antoni Trzmiel na łamach „Rzeczpospolitej” dopominali się od rządu zorganizowania obchodów czterechsetnej rocznicy hołdu ruskiego, natychmiast zaatakował ich niejaki Zasuń Rafał, dziennikarz – proszę zgadnąć jakiejż to gazety? Oczywiście, „Gazety Wyborczej”. W artykule Święto rabowania Rosji? Hola panowie! człowiek ten napisał: „Zygmunt III za poduszczeniem magnatów kresowych, a wbrew ostrzeżeniom najwybitniejszych polskich mężów stanu owego czasu – Stanisława Żółkiewskiego i Jana Karola Chodkiewicza, zdecydował się wykorzystać słabość Rosji i zaatakować ją. Żółkiewski pokonał Rosjan pod Kłuszynem i zdobył Moskwę. Pojmanego cara Wasyla Szujskiego odesłano do Warszawy. Polacy zachowywali się w Rosji dokładnie tak samo, jak cała XVII-wieczna soldateska. Łupili, grabili i gwałcili, dokładnie tak samo, jak Szwedzi w Polsce w latach potopu. Wkrótce przeciw okupantom wybuchło zwycięskie powstanie, Moskwa została odbita. Do rewolucji październikowej rocznica tego wydarzenia była w Rosji oficjalnym świętem, tak jest i obecnie. Ale co my mamy świętować? Rozumiem, że autorzy mają przemożną potrzebę celebrowania rocznic wszystkich polskich zwycięstw. Jednak do narodowego Panteonu potrzebne jest nie tylko zwycięstwo – ważne jest także, aby temu zwycięstwu towarzyszyła przekonująca racja moralna. Tak jak Polakom i Litwinom pod Grunwaldem, tak jak odrodzonej Rzeczypospolitej w Bitwie Warszawskiej. Jaka racja moralna stała za Polakami pustoszącymi Rosję w XVII wieku? Chyba taka, jak w pieśni śpiewanej przez okrutnych kondotierów owej wojny, tzw. lisowczyków. Zaczynała się od słów: «Kto nam chce skarby wydrzeć, nie wydrze, nie wydrze, nie wydrze»”.
Zamieszczony na stronie internetowej „Gazety Wyborczej” tekst zilustrowany został fragmentem wspomnianego już, zdecydowanie antypolskiego i fałszującego prawdę historyczną filmu Rok 1612. Przyznać trzeba, że jest to ilustracja do zacytowanego tekstu jak najbardziej odpowiednia, pokazująca jasno, skąd pan Zasuń czerpał swoją wiedzę o wydarzeniach. Kiedyś, w latach pięćdziesiątych XX wieku, polskie dzieci musiały uczyć się historii z podręczników napisanych przez radzieckich autorów. Co wybitnemu publicyście szanowanej (przynajmniej przez niektórych) „Gazety” każe czerpać wiedzę z tych samych źródeł dzisiaj, pozostanie zapewne jego słodką tajemnicą.
Panu Zasuniowi odpowiedział w „Uważam Rze” Piotr Semka:
„Czy polskie wojska nie były brutalne i czy nie zdarzały się im rabunki? Owszem, ale brutalizacja wojny była efektem klęski projektu politycznego Żółkiewskiego, który chciał w porozumieniu z bojarami osadzić na tronie skonwertowanego królewicza Władysława IV mającego przejść na prawosławie, ale i ostrej wojny z Polakami ze strony powstańców Kuźmy Minina i księcia Dymitra Pożarskiego, którzy nie brali jeńców. To także pośrednia wina Zygmunta III, który uparł się, by tron zdobny mieć dla siebie i któremu finezja Żółkiewskiego była obca.
Zasuń prezentuje typową dla strony rosyjskiej pamięć o polskich gwałtach i okrucieństwie. Prometeizmu hetmana Żółkiewskiego nie zauważa. A przecież hetman wielki koronny, zaprzyjaźniony z mądrym kanclerzem Janem Zamoyskim, odrzucał awanturnicze popieranie Dymitra Samozwańca przez magnaterię, ale akceptował zbrojną interwencję wobec Moskwy – tylko dla doprowadzenia do ostatecznego celu – pokojowej i dalekowzrocznej ugody z rosyjskim bojarstwem. Ugody, jaka miała osadzić na carskim tronie królewicza Władysława za cenę przejścia na prawosławie. Ugody, której uwiarygodnieniem było uznanie przez nasz Sejm w 1609 roku wszelkich praw wiary prawosławnej w Rzeczypospolitej […].
Ale czy przekreśla to prawo do poczucia dumy z siły polskiego oręża, jakim była kłuszyńska wiktoria i zdobycie Moskwy? […] Czy gwałtów i zbrodni nie było po stronie rosyjskiej? Część Polaków, którzy uwierzyli w kapitulacyjne gwarancje, wymordowano tuż po oddaniu Kremla. Rosjanie traktują swoje powstanie Minina i Pożarskiego jako emanację Rosyjskiego Instytutu Państwowego. Ci sami polscy krytycy „moskiewskiej awantury”, którzy rozpisują się na temat tego, jak polscy żołnierze palili i rabowali, zupełnie pomijają z kolei wymordowanie wszystkich bojarów, którzy postawili na opcję polską, i demonstracyjnego karania oraz palenia ich siedzib […].
Czesi, opisując wojny husyckie, akcentują przede wszystkim ich narodowy, czeski charakter jako powstania przeciwko germanizacji ziem nad Wełtawą. A przecież wojny husyckie też można potraktować jako święto palenia wsi i pustoszenia terenów na obszarze Czech i Śląska, przez które przeciągały oddziały husyckie. Po prostu tak prowadziło się wówczas wojnę. Na tym tle rosyjskie wypominanie krótkiego trzyletniego okresu okupowania Moskwy przez Polaków jest wyjątkowo groteskowe, zważywszy, że wojska moskiewskie pustoszyły polskie Kresy przez większą część XVIII wieku. Czy ktoś w Polsce na serio wysuwa żądanie, aby Rosjanie przeprosili za spalenie Wilna i wymordowanie 25 tysięcy jego mieszkańców w 1655 roku? Czy ktoś z Rosjan porównuje skalę ofiar wojsk rosyjskich, które pustoszyły Polskę przez cały XVIII wiek, z liczbą ofiar polskiej okupacji Moskwy?”.
Badając dzieje Dymitra I, w oczy rzuca się fakt, że zdobył on władzę bez większych ofiar ludzkich, co było fenomenem samym w sobie. Jego rządy należały do wyjątkowo liberalnych, jak na tamte czasy, jeżeli nawet za punkt odniesienia nie przyjmiemy rządów Iwana Groźnego i Borysa Godunowa. Dwieście pięćdziesiąt lat niewoli tatarskiej spowodowało, że kultura polityczna w Rosji już przed Iwanem IV stała na niesłychanie niskim poziomie. Terror, donosicielstwo, i morderstwa polityczne stanowiły normalny system rządzenia, który nikogo specjalnie w Moskwie nie dziwił ani nie wzruszał. Na to wszystko nakładał się wschodni despotyzm władcy i wymuszona pokora ludu, wyrażające się chociażby w powiedzeniu, że o sprawach tego świata „wie tylko Bóg i Wielki Gosudar”. Władcy Moskwy – tak wówczas nazywano Rosję – i ich otoczenie sami stanowili o prawie, a raczej bezprawiu; majątki poddanych w każdej chwili mogły być zabrane przez gosudara. Wszystko to przez wieki raczej mało korzystnie wpływało na mentalność społeczeństwa.
„Swoją osobowością i wolą zmian Dymitr wpisywał się w żywy na Rusi nurt jurodstwa, czyli działalności jurodiwych (szaleńców ducha, nawiedzonych), którzy potrafili rozpalać umysły, zagrzewać do walki i pokuty, a w końcu podtrzymywać nadzieję, nawet w chwilach największej rozpaczy” – napisał polski historyk Andrzej Andrusiewicz.
Podczas tak zwanej drugiej dymitriady, wracając do Warszawy, Żółkiewski pozostawił na Kremlu hetmana polnego litewskiego Aleksandra Gosiewskiego, jako dowodzącego polską załogą. Jak opisuje Paweł Jasienica w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, Gosiewski dokładał wszelkich starań, by nie zrazić do Polaków mieszkańców rosyjskiej stolicy: „Kiedy jeden z żołnierzy, upiwszy się, strzelił do ikony Matki Bożej, znajdującej się na nikolskiej Bramie Kremla, dowódca kazał mu odrąbać ręce i nogi, kadłub zaś spalić żywcem na stosie wzniesionym na miejscu zbrodni. Dłonie skazańca przybito ponadto brentalami tuż pod znieważonym portretem Bogurodzicy. Innego, który uderzył popa, wyprosił od śmierci patriarcha”.
Niestety, w pewnym momencie Gosiewski rozłożył ręce. Dopiero wtedy zaczęły się rabunki i gwałty na bojarskich żonach i córkach. Zmarnowano szansę, która mogła z korzyścią dla obu stron, zarówno Polaków, jak i Rosjan, zmienić dzieje Europy i świata. Szansę, jaka zdarza się raz na tysiąc lat, a może jeszcze rzadziej. Gdybyśmy wtedy, podczas pobytów na Kremlu nieco bardziej się postarali, nasze stosunki z Rosjanami wyglądałyby dziś o wiele lepiej. A tak… półtora wieku później car moskiewski rządził już w Warszawie, chociaż formalnie państwo polskie ciągle jeszcze istniało. Wkrótce znikło z mapy Europy na przeciąg kolejnych prawie stu pięćdziesięciu lat.
„Czy powinniśmy bić się w piersi za to, co wtedy się działo? Za pożary, łupiestwa, nieliczenie się z życiem cywilów…?” – zapytał Adam Węgłowski profesora Wojciecha Polaka, historyka z UMK w Toruniu [Zmora Kremla, http://www.focus.pl]. „Po pierwsze myśmy tej Moskwy nie zdobyli zbrojnie – padła odpowiedź. – Polska załoga została tam wpuszczona przez sprzyjających nam bojarów. Po drugie polscy dowódcy wprowadzili żelazną dyscyplinę. Jakiekolwiek przestępstwa były surowo karane. Sami bojarzy mówili zdziwieni, że u nich nie ma w zwyczaju skazywać kogoś na karę śmierci za to, że porwał dziewczynę. Po trzecie Polacy podpalili Moskwę, gdy wybuchło antypolskie powstanie. Znaleźli się w sytuacji beznadziejnej. Podpalili miasto, żeby pod osłoną ognia ocalić własną skórę. Co do tego, że Polacy łupili już po wybuchu powstania (także cerkwie) – nie mam wątpliwości. Ale wtedy była to praktyka ogólnoeuropejska. Jednak w Rosji jest silna tradycja demonizowania polskich «panów». Przypominanie takich incydentów od wieków służyło rosyjskiej propagandzie”.
„Świadomość dziejowa – jeśli w ogóle jeszcze istnieje – nie wykracza poza XIX wiek – stwierdził już w roku 1980 na łamach „Bratniaka”, pisma opozycyjnego Ruchu Młodej Polski, Jacek Bartyzel. – Polska Jagiellonów i Batorych, Kłuszyn, Kircholm czy Wiedeń – to w szerokim obiegu społecznym zjawiska odległe nie tylko w czasie, ale i odległe psychicznie jak Egipt faraonów.
Jakże brak nam dzisiaj ludzi takich jak Cat-Mackiewicz, którzy potrafiliby się zaangażować emocjonalnie w spory o przeszłość. A przecież bez ogarnięcia perspektywą historiozoficzną całych tysiącletnich dziejów Polski nie możemy dać odpowiedzi na pytanie: «Ku czemu Polska podążała?». I tu właśnie dotykamy sedna sprawy. Jakie wartości chcieli realizować: Żółkiewski roztaczający przed bojarami moskiewskimi wizje zjednoczonej – na zasadzie «wolni z wolnymi, równy z równym» – Słowiańszczyzny; Piłsudski wydający odezwę do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego? […]
Przedstawiali oni w różnym czasie ten sam ideał cywilizacyjny, który określał i – miejmy nadzieję – będzie określał miejsce Polski w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest to ideał swobodnego związku narodów słowiańskich opartego na braterstwie Chrystusowym. Idea państwa jako zgromadzenia etycznego, w którym obywatel nie jest bezwolnym narzędziem w ręku despotycznej władzy, lecz świadomym współtwórcą publicznego dobra, w którym miejsce w hierarchii społecznej nie zależy od stopnia uległości [wobec] władzy, lecz jest wynikiem zasługi, ofiarności i rzeczywistej wartości twórczej członków wspólnoty; w którym wreszcie za źródło władzy uznaje się nie arbitralną wolę uzurpatorskiej jednostki lub monopartii, lecz wolę narodu i prawo Boże, którego realizacja jest zarazem sankcją, jak i celem władzy. Dlatego właśnie – jeśli chcemy pozostać wierni tym wartościom – powinniśmy pamiętać o roku 1610 i roku 1920”.
Jakże zaskakująco aktualnie brzmi ten tekst i dzisiaj, gdy – podobnie jak w czasach niesławnej pamięci PRL-u – polityczna poprawność każe wstydzić się – niektórym – pamięci o Kłuszynie czy obronie Kremla.
* * *
Jak więc było naprawdę z zajęciem Moskwy przez Polaków? Historiografia rosyjska już od pierwszych opracowań, powstałych w XVII wieku, nie szczędzi trudu, aby wylansować tezę, iż Dymitr był „dziełem” jezuitów, a wielka smuta – następstwem zła sprowadzonego na Ruś przez katolicyzm i jego propagatorów: polskiego króla, polskich i litewskich magnatów oraz papieża. Stanowisko takie, reprezentowane również przez wielu polskich naukowców, jest dla prawdy historycznej zabójcze.
W całej tej historii pierwszoplanową rolę odegrała kobieta, Marianna Mniszchówna, na moskiewską modłę zwana Maryną (i tak też będziemy ją nazywać, ponieważ pod tym właśnie imieniem przeszła do historii).
Cherchez la femme – powiadają Francuzi – szukajcie kobiety (jeżeli chcecie poznać prawdę o ukrytym mechanizmie zdarzeń). W podaniach rosyjskiego ludu przetrwała do dzisiaj jako „wiedźma złowieszcza”, „kobieta ohydnie zepsuta”, „bisurmańskiej wiary”, „awanturnica”, „polska intrygantka”, „złodziejka, która okradła carski skarbiec”, „heretyczka”, „czarownica”, „trucicielka” i „rozpustnica”. W ruskiej pieśni ludowej ta „cudzoziemska dziewka” przemienia się w srokę, a w bylinach jest wspólniczką krwiożerczego smoka Gorynycza. Zarówno rosyjscy, jak i polscy pisarze obrzucali ją najrozmaitszymi oskarżeniami. W oczach tych sędziów wychowanka bernardynów z Sambora jest istotą bez wstydu i sumienia. Kwestionowany jest jej patriotyzm, przypisywana zaś niepohamowana ambicja i gotowość do wszelkich ofiar w imię mirażu carskiej władzy, przeznaczonej dla jej syna.
„Marynka” – jak ją pogardliwie nazywano – zapisała się w pamięci Rosjan z jak najgorszej strony, co było niewątpliwie skutkiem manipulacji dokonywanych przez przeciwników politycznych. Jej znienawidzone imię stało się symbolem grzechu i zła, ona zaś sama „żmiją”, która zarzuciła sidła na Dymitra i zachęciła do strącenia z tronu cara Borysa Godunowa. Mimo sprzeczności i wykluczających się oskarżeń, ludzie wierzyli (i wierzą do dziś) w ich prawdziwość.
Rosyjska nauka historyczna, zwłaszcza etapu radzieckiego i postradzieckiego, interpretowała – i interpretuje nadal – działalność Maryny i zaangażowanie Polaków w wydarzenia smuty w duchu tak zwanej poprawności politycznej, widząc w Mniszchównie wcielenie demona, a w Polakach bezwzględnych okupantów i krwawych oprawców. Dla podbudowania tej tezy tamtejsi historycy (także i autorzy wspomnianego filmu) wszędzie tam, gdzie brakuje materiałów źródłowych, uzupełniają narrację zwykłą fantazją.
Maryna Mniszchówna od wieków jednak nie przestaje fascynować tajemniczością i tragizmem swego losu. Młoda, piękna, zagadkowa; już to „wiedźma żądna władzy, gorsza niż lady Makbet”, już to „czarowna Polka, córka pramatki Ewy, symbol wiecznej kobiecości”.
Dzieje tej kobiety – o bezsprzecznie silnej osobowości – obarczone niecodziennymi uwarunkowaniami politycznymi i religijnymi, obfitowały w przygody zaiste niezwykłe. Historia była dla niej równie bezlitosna, jak i jej czasy. W swoim krótkim, lecz burzliwym życiu doświadczyła wszystkiego: uroku władzy, entuzjazmu wiwatujących na jej cześć tłumów, bogactwa, miłości, ale też nagłych i niespodziewanych zmian – okropności pałacowych przewrotów, biedy, poniżenia, grozy utraty czci i życia. Kiedy kaprysy losu czy też jej własne porywy rzuciły ją w wir wielkich wydarzeń, nie uchyliła się przed rolą, jaka przypadła jej w udziale; wprost przeciwnie – przyjęła ją odważnie, ryzykując, że sama siebie skaże na zagładę. Duma nie pozwalała jej bezwolnie poddać się losowi. Pewna swej siły i wiary, walczyła do końca, próbując sprostać wyzwaniom, które podjęła, albo raczej – które jej narzucono. Wyszła cało z wielu mrożących krew w żyłach sytuacji, ale w końcu okrutny świat ją pochłonął.
Tylko dziewięć dni Maryna Mniszchówna siedziała na rosyjskim tronie, ale przez dziewięć lat – od 1605 do 1614 roku – była centralną postacią swej epoki.
Tragicznymi kolejami żywota Mariny Jurjewnej – caricy Wsieja Rusi zainteresowało się wielu poetów i pisarzy. Przez stulecia wracała w licznych wierszach, poematach oraz polskich i rosyjskich powieściach, fascynując kolejne pokolenia artystów. Wspaniały hołd oddał jej między innymi – napisanym w 1914 roku cyklem wierszy pt. Marina Mniszych – Michał Sandomirski, rosyjski poeta epoki modernizmu, doskonały tłumacz Mickiewicza.
Pani nie wróci już – nie wróci!
Pani – ta moja baśń bez końca!
Ale w pamięci, jak blask nikły
Wciąż świecą oczów ametysty.
Ale w pamięci… Była jesień,
Czara miłości Wenus – pusta
I na uwiędłej na pół róży –
Ślad po dotyku Pani ust.
Ja gdzieś widziałem Panią… gdzie?
Pani gdzieś wolno szła z uśmiechem.
Nie było dla mnie na tym świecie
Większej pokusy, niż w tej chwili.
Pani sylwetkę, gdzieś – za mgłą
Teraz chcę wskrzesić i przybliżyć,
Ażebyś znowu w wierszu śpiewnym
Mogła się zjawić, piękna Polko.
Nawet sam Aleksander Puszkin przedstawił jej dzieje w tragedii Borys Godunow, rozsławionej w świecie dzięki elektryzującej operze Modesta Musorgskiego. Ten sam Aleksander Siergiejewicz, który tuż po wybuchu powstania listopadowego, 9 grudnia 1830 roku pisał w liście do swej przyjaciółki Jelizawiety Chitrowo, córki księcia Michaiła Iłłarionowicza Goleniszczewa-Kutuzowa: „Jestem całkowicie wstrząśnięty wieścią o polskim powstaniu. Tak więc nasi odwieczni wrogowie zostaną ostatecznie zniszczeni i w ten sposób nic z tego, co zrobił Aleksander, nie zostanie, ponieważ nie jest oparte na rzeczywistych interesach Rosji”. Zaś w liście z 1 czerwca roku następnego, skierowanym do swego przyjaciela, księcia Piotra Wiaziemskiego, dowodził: „Wszystko to ładnie w sensie poetyckim. A jednak ich trzeba zadusić i nasza powolność jest męcząca. Dla nas bunt Polski – to sprawa rodzinna, dawna, dziedziczna waśń”.
Źródłem mitu o „antycarskości” Puszkina jest jego oda Wolność, napisana przed rokiem 1820 i szybko zapomniana. Wielu historyków i wielbicieli znakomitego poety nie chce pamiętać, że niedługo później Aleksander Siergiejewicz pokajał się wobec cara Mikołaja I, łasił się jak kot do szefa bezpieki, Aleksandra Benkendorfa, piętnował „polskich buntowników” i wyklinał Zachód w utworze Oszczercom Rosji: „Na polach Rosji dość jest miejsca dla nich/Pośród nieobcych im mogilnych grud”. W tym samym dziele dokonaną przez Suworowa rzeź Pragi nazwał „słusznym odwetem za spalenie Moskwy”3.
W ogóle kontestujący tyranię caratu rosyjscy rewolucjoniści, wysławiani piórem Adama Mickiewicza jako „przyjaciele Moskale”, szykowali dla Polaków kajdany, wobec których carski zamordyzm jawił się jako sielanka.
* * *
A wracając do Maryny Mniszchówny, to z dawnych kronikarzy chyba tylko austriacki historyk i jezuita, ojciec Paul Pierling, uniknął stereotypowego myślenia o niej i ujawnił meandry skomplikowanych losów „moskiewskiej carycy”.
„Ale kto może powiedzieć, do jakiego stopnia Maryna była wolna, lub wprost przeciwnie, zależna od cudzej woli w swych uczynkach? – napisał ojciec Pierling w wydanej w Moskwie w 1912 roku pracy Dimitrij Samozwaniec. – Może była ofiarą własnych namiętności, a może po prostu pochwycił ją i uniósł wicher wydarzeń?”.
Przed Maryną Mniszchówną kobieta zasiadająca na ruskim tronie mogła jedną tylko cnotą się wykazać – rodząc następcę tronu. Wzniosłe religijne ideały oraz pasja w dążeniu do celu, połączona z ziemskimi namiętnościami, cechy tak charakterystyczne dla Maryny, wydawały się na wschodzie wprost bluźnierstwem. Zaiste tylko katoliczka z Rzeczypospolitej mogła pokazać na rosyjskim dworze, gdzie wierzono w gusła i zaklęcia, że jest inaczej.
„Czy rzeczywiście zasłużyła ona na taką śmierć i takie życie? – zastanawia się Aleksander Hirschberg w podsumowaniu swojej książki Maryna Mniszchówna [Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta, Lwów 1906]. – W jednym ze swych listów na los swój uskarżała się Maryna. «Jeślić kim na świecie» – pisała – «tedy pewnie mną szczęście okrutnie poigrywało». Ale czy w istocie, bez własnej winy była tylko igraszką losu?
Wychowana od dzieciństwa w przekonaniu o świetności swojego rodu, już w bardzo młodym wieku niezwykłą odznaczała się dumą. Bardzo charakterystyczny szczegół pod tym względem przytacza Niemojewski. Podczas wesela jej w Moskwie, kiedy pewnego razu czeladź polska starała się zaglądnąć do izby, w której odbywała się uczta, oburzona tem carowa, zawołała: – Powiedźcie im: wciśnie-li się tu który, tedy nie raz, ale po trzykroć każę go knuciować!
Podobnie szalona duma i przesadne wyobrażenie o swojej wyższości nieskończonej przebijają się także w jej korespondencyi późniejszej. W listach tych pisała, że wolałaby śmierć, niż «żeby świat miał więcej z nieszczęścia jej tryumfować», że «będąc panią narodów, carową moskiewską, nie myśli i nie może być znowu poddanką i wrócić się do stanu szlachcianki polskiej». Porównywała się nawet ze słońcem, które wcale nie przestaje świecić, chociaż «je czasem czarne chmury okryją».
Maryna obdarzona była także niepospolitą odwagą, wymową i stanowczością charakteru. Niezwykłe tego dowody dawała osobliwie w Tuszynie i w Dymitrowie. Kiedy z początkiem roku 1610 Polacy, którzy służyli pod sztandarami Samozwańca, zamierzali przejść na stronę Zygmunta, «carowa obchodziła ich stanowiska» i wymową swą wielu z nich odwiodła od króla, a utwierdziła w wierności dla swojego małżonka. Podobnież w Dymitrowie, «w ubiorze usarskim weszła w koło rycerskie, gdzie mową swą żałośną» wielkie sprawiła wrażenie, a nawet «siła towarzystwa zbuntowała». Odznaczała się także odwagą niepospolitą. Uciekając do Kaługi, wybrała się tylko z orszakiem kilkunastu Dońców, a w Dymitrowie jeszcze bardziej – jak się wyraża Marchocki – «mężny swój pokazała animusz». Gdy nasi strwożeni, słabo brali się do obrony, z mieszkania swego wypadła ku wałom i zawołała: «Co czynicie źli ludzie?! Jam białogłowa, a serca nie straciłam!».
Były to objawy, zwłaszcza jak na kobietę, niezwykłej odwagi i energii. Dzięki tym przymiotom, z pewnością, gdyby tylko zechciała, oparłaby się namowom ojca, kiedy, przekupiony przez Samozwańca, nakłaniał ją do uznania go za męża. Atoli w procesie psychicznym, odbywającym się w jej duszy, niewątpliwie i wówczas zwyciężyła ambicya i duma szalona.
Tak więc żądza władzy i panowania była najwybitniejszym, dominującym rysem w jej charakterze. Z tego też powodu została po kolei małżonką dwóch szalbierzy, a w końcu nawet kochanką, czy też żoną atamana kozackiego. Z upadkiem Zarudzkiego, i dumną wojewodziankę straszna dosięgła kara4. Nie igraszką losu więc – jak w zaślepieniu swem uskarżała się – lecz przede wszystkiem ofiarą swej własnej ambicyi była Maryna”.
Co dziwne, jednym z nielicznych, którzy wzięli ją – przynajmniej trochę – w obronę, jest jeden z owych Moskwicinów, autor wspomnianej już biografii wojewodzianki, Wiaczesław Kozlakow. „Sama Maryna nikogo nie zamordowała i nie ograbiła – napisał. – Wręcz odwrotnie, ocaliła przed śmiercią. Wiele rozmyślała o swych obowiązkach (tak jak je rozumiała), kierowała się wpojonymi jej od dzieciństwa zasadami cnót chrześcijańskich. Nienawiść, jaką żywili do niej współcześni i potomni, pod wieloma względami nie jest zasadna. Nie jest ona skutkiem cech charakteru Maryny, wynika z czegoś całkiem innego – z tego, że wydawała się zbyt dumna, łamała dawne, powszechnie przyjęte obyczaje. Wszystkie jej zbrodnie są tylko płodem wyobraźni, zarzuty, że zachowywała się niegodnie, nie wytrzymują krytyki. Nic złego nie można jej przypisać – jedynie to, że próbowała zająć miejsce w dziejach Rosji”.
„Wszystko, co wyobraziła sobie Maryna Mniszchówna na temat Rosji i siebie samej jako rosyjskiej carycy, rozbiło się w zetknięciu z tradycjami świata moskiewskiego, który nie rozumiał cudzoziemki – napisał również gospodin Kozlakow. – Zbyt wcześnie Maryna zjawiła się na Rusi, zbyt egzotyczną była rośliną na jej gruncie. Zaiste «różą wśród śniegów» […].
Znalazłszy się w państwie moskiewskim, Maryna zniknęła, odrzucona przez współczesnych. Tylko pod postacią czarownicy stała się bliska i zrozumiała dla swych nowych współrodaków, którzy z miejsca zamknęli ją na całe wieki w wieży kołomieńskiej […].
Urok lekcji historii, której nikt nie ma ochoty się uczyć, na tym właśnie polega, że nic w naszym życiu nie zanika i każdy związany jest z każdym. Odległe dzieje wciąż nas fascynują, nie wiemy nawet dlaczego. I kiedy jakby niechcący, mimochodem, przerzucamy karty dziejów Maryny Mniszchówny, nie żywiąc złudzeń, że znajdziemy w nich coś nowego, gdyż dawno już zaliczono tę kobietę do grona historycznych zbrodniarek, nagle piękna Polka przypomina o sobie szelestem skrzydeł przelatującego ptaka”.