Читать книгу Bohaterowie i zdrajcy - Przemysław Słowiński - Страница 3
Kapitan wykonał zadanie
ОглавлениеANDRZEJ CZECHOWICZ
Jesienią 1963 roku do policji zachodnioniemieckiej w Köln zgłosił się młody, dwudziestoparoletni człowiek. Nazywał się Andrzej Czechowicz i wracał właśnie z podróży turystycznej do Wielkiej Brytanii. W Republice Federalnej zatrzymał się wskutek „przyjacielskich” rad poznanych w Londynie ludzi z kręgów emigracyjnych. Czechowicz nie ukrywał bowiem w rozmowach, że jest zdecydowany nie wracać do kraju i wybrać wolność, aby pozostać na wyśnionym Zachodzie. Właśnie owi znajomi poradzili mu, aby uczynił to w RFN, gdzie uzyskanie azylu jest stosunkowo najłatwiejsze.
* * *
Na początek amator wolności został umieszczony w obozie dla uchodźców w Zirndorf, gdzie rozpoczęła się dla niego długa, czteromiesięczna gehenna przesłuchań. W ich trakcie brali go kolejno „na warsztat” przedstawiciele wszystkich możliwych wywiadów, od amerykańskiego, poprzez zachodnioniemiecki, do brytyjskiego, usiłując wycisnąć z delikwenta interesujące ich informacje. Czechowicz przedstawił im swój cały dotychczasowy życiorys, jak najbardziej zresztą prawdziwy.
Urodził się 17 sierpnia 1937 roku w Święcianach – małym, prowincjonalnym miasteczku na Litwie, położonym około 60 kilometrów na północny wschód od Wilna. Jego ojciec był właścicielem niewielkiego majątku ziemskiego Kołodno w powiecie święciańskim, z którego utrzymywała się cała rodzina. „Wychowałem się w rodzinie szlacheckiej, w której utrzymywał się kult dziadów i stryjów oddających, gdy zaszła taka potrzeba, życie i majątki dla Polski – napisał wiele lat później w swojej książce Siedem trudnych lat. – Zgłoszenie się do pracy w wywiadzie było dla mnie kontynuacją tego, co nazywam tradycją rodzinną”.
Określenie „szlacheckiej” brzmiało w ówczesnej Polsce zgoła anachronicznie, chociaż warszawscy rytownicy grawerujący herby na sygnetach nie skarżyli się bynajmniej na brak zajęcia. W Republice Federalnej natomiast pochodzenie szlacheckie było ciągle cenionym walorem, który z lubością się podkreślało, a tytuły arystokratyczne nadal stanowiły przedmiot kupna.
II wojna światowa wycisnęła swoje trwałe piętno na życiorysie rodziny Czechowiczów, tak jak prawie na każdej polskiej rodzinie. Ojciec Andrzeja, kapral podchorąży 4 Pułku Ułanów Zaniemczańskich, wziął udział w kampanii wrześniowej, walczył w obronie Warszawy, będąc uczestnikiem dramatu tysięcy polskich żołnierzy, którzy przeżyli kapitulację. Resztę wojny spędził w hitlerowskiej niewoli. Andrzeja z matką i rodzeństwem Rosjanie wywieźli po 17 września do północnego Kazachstanu, na tereny pietropawłowskiej obłasti, podobnie jak tysiące innych Polaków wysiedlonych w czasie wojny z Wileńszczyzny. Młody Czechowicz zaczął tam uczęszczać do podstawówki, matka natomiast pracowała w miejscowym kołchozie.
Prawie sześć lat egzystencji w skrajnej nędzy do dziś jest dla niego świeżym wspomnieniem. Życie wyglądało tu tak samo, jak w tysiącu innych radzieckich dieriewni, rozsianych po całym wielkim imperium: sad, krowa, gliniana polepa w chałupie, cielę zabierane na zimę do domu, żeby nie zmarzło, gęś wysiadująca jaja, głód. Odwieczny kołowrót niemal pańszczyźnianego życia. Małemu Andrzejowi wyraźnie nie przypadły do gustu uroki wiejskiego życia; z podwórza dochodził smród latryny, koguty darły się jak opętane nad samym uchem już od wczesnego świtu.
Najgorzej było na wsi późną jesienią. Po prostu przeraźliwie nudno. Wiśnie i jabłonie traciły liście, które leżały mokre od nocnego szronu na rozgrzebanych grzędach, skąd powyciągano jarzyny. Zamiast słoneczników, wabiących słońce w maleńkie okienka chat, sterczały tylko zgniłe łodygi. Błoto zalegało wszędzie, aż do samych progów. Oblazłe z farby okiennice skrzypiały i stukały, poruszane zimnym wiatrem. Z zamglonych okien widać było tylko wrony na płocie, ponuro oczekujące aż gospodyni wyrzuci im na podwórze coś do jedzenia.
Najbardziej ze wszystkiego Andrzej nienawidził wszechobecnych pluskiew. Insekty te miały szczególne obyczaje; czekały zwykle, aż świeca zgaśnie, i skoro tylko robiło się ciemno, wyłaziły. Nie kierowały się przypadkiem: zmierzały prosto do karku, który przedkładały nad inne części ciała; czasami zmierzały ku przegubom rąk, rzadziej dawały pierwszeństwo kostkom. Nie bardzo wiadomo, czemu wstrzykiwały pod skórę śpiącego przykro piekący olejek, którego działanie wzmagało się rozpaczliwie za najlżejszym potarciem.
W Kazachstanie życie toczyło się głównie pod znakiem ogromnych wysiłków i wyrzeczeń na rzecz frontu. Nie mówiono wtedy o pieniądzach. Liczył się przydział mąki, jarzyn i opału.
Po wojnie całą rodzinę repatriowano, osiedlając w miejscowości Świbie na Górnym Śląsku, gdzie ojciec został kierownikiem gospodarstwa rolnego. Andrzej ukończył szkołę podstawową, następnie gimnazjum. Działał w harcerstwie; zdobył nawet wicemistrzostwo Polski w patrolowych biegach harcerskich. Maturę zrobił w Grójcu pod Warszawą, a w 1962 roku ukończył wydział historii Uniwersytetu Warszawskiego. Po obronie pracy magisterskiej pozostał studentem, zaliczając pierwszy rok germanistyki.
Czechowiczowie mieli znajomą w Londynie. Andrzej poprosił więc matkę, żeby ta z kolei poprosiła swoją koleżankę o zaproszenie dla syna. W 1963 roku dostał paszport i wyjechał pod pretekstem nauki angielskiego. Przede wszystkim chciał jak najwięcej zarobić, żeby w końcu wyjść z nędzy. Od początku jednak wszystko szło nie tak. W Wielkiej Brytanii odrzucono jego prośbę o azyl, bo przyjechał legalnie. Udał się więc do Niemiec Zachodnich, gdzie z racji ziemiańskiego pochodzenia został uznany za uchodźcę politycznego. Niestety, życie azylanta nie okazało się aż tak wspaniałe, jak to sobie wcześniej wyobrażał.
„Stwierdziłem, że pieprzę to wszystko i wracam – wspomina dziś emerytowany pułkownik, Andrzej Czechowicz. – W tym czasie pojawiła się jednak iskierka nadziei na odmianę losu. W obozie, gdzie mieszkałem, znalazł mnie ukraiński korespondent Radia Wolna Europa. Mówiłem biegle po niemiecku i rosyjsku, więc zaproponował mi, żebym spisywał dla niego relacje innych uciekinierów”.
Za każdą dostawał ciepłą rączką 25 marek. Po jakimś czasie Ukrainiec poinformował o bystrym azylancie dyrektora Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, Jana Nowaka-Jeziorańskiego. „Komunikuję uprzejmie, że otwierają się możliwości stałego zatrudnienia pana w Radiu Wolna Europa” – napisał Nowak-Jeziorański w liście wysłanym do Czechowicza 16 stycznia 1965 roku. Ważny to szczegół, wrócimy jeszcze do niego w dalszej części tej historii.
W każdym razie w kwietniu 1965 roku, po przeprowadzeniu rozmowy kwalifikacyjnej z dyrektorem i uzyskaniu w jej wyniku rekomendacji, Andrzej Czechowicz podjął pracę w Biurze Studiów i Analiz Radia Wolna Europa. Do jego obowiązków należało między innymi przygotowywanie wycinków prasowych. Nadzorujący przybysza z kraju były sekretarz ministra Józefa Becka, major Ludwik Łubieński, w wystawionej mu opinii podkreślał: „Robi na mnie jak najlepsze wrażenie. Jest rozgarnięty, choć jeszcze młody”.
10 marca 1971 roku na konferencji prasowej w Warszawie oficer polskiego wywiadu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, kapitan Andrzej Czechowicz, który dwa dni wcześniej powrócił do kraju „po wypełnieniu swych zadań na Zachodzie”, przedstawił polskim dziennikarzom i zwołanym tłumnie korespondentom zagranicznym fakty i dokumenty świadczące o „dywersyjnej i szpiegowskiej roli RWE”. „Kapitan Czechowicz wykonał zadanie!” – donosiła z dumą „Trybuna Ludu”. „As polskiego wywiadu wrócił do kraju!” – informował swych czytelników „Express Wieczorny”. Inne gazety, radio oraz telewizja przedstawiały w podobnym tonie wyczyny dzielnego kapitana, który „rozpracował struktury imperialistycznej rozgłośni”. Czechowicz szybko został wykreowany na medialną gwiazdę – na miarę peerelu oczywiście – stając się czymś pomiędzy „polskim Jamesem Bondem” a kapitanem Klossem. Tyle że na ulicach Warszawy i innych miast to sztuczne nagłaśnianie rzekomych sukcesów wywiadowczych było również obiektem licznych drwin i dowcipów, w rodzaju: „Na jakie grupy dzieli się ludność Polski? Na inteligentów, półinteligentów, ćwierćinteligentów i na asów wywiadu”.
Podczas licznych wywiadów, programów telewizyjnych i spotkań „ze społeczeństwem” tajemniczy oficer opowiadał, jak zdobył największe sekrety Radia Wolna Europa. „Po raz pierwszy od wielu lat ośrodki dywersyjne są w defensywie” – chwalił się szef MSW i główny organizator spektaklu, Franciszek Szlachcic. Zaś w wygłoszonym pod koniec maja 1971 roku referacie dla sekretarzy propagandy komitetów wojewódzkich PZPR z entuzjazmem podkreślał: „Po audycjach Czechowicza wpłynęło dużo listów, których autorzy, chłopcy, nawet dziewczyny deklarują gotowość do pracy w wywiadzie. Gdyby tylko wiedzieli, z jaką mistyfikacją mieli do czynienia…”.
Przede wszystkim jego codzienna działalność raczej nie przypominała wyczynów kapitana Klossa, nie mówiąc już o Jamesie Bondzie. Po zatrudnieniu w Wydziale Badań i Analiz RWE miał dostęp do raportów sporządzanych na podstawie informacji przesyłanych przez Polaków z kraju i tajnych kart ewidencyjnych korespondentów. Dokumenty będące w powszechnym obiegu kopiował na ksero, tajnym robił zdjęcia szpiegowskim aparatem, a przeznaczone do zniszczenia zwyczajnie wynosił z pracy za pazuchą. Nieco kłopotu sprawiały koperty zaklejane taśmą opatrzoną parafkami. Do zerwania i ponownego założenia taśmy wystarczały jednak żelazko i mokra szmatka.
Pracując sumiennie przez prawie siedem lat, przekazał do kraju ponad pięć tysięcy różnego rodzaju dokumentów. Po ich odbiór regularnie zgłaszał się specjalny kurier MSW, z którym Czechowicz spotykał się co dwa miesiące, za każdym razem w innym kraju. „Przysyłano mi pocztówki z miejsca planowanego spotkania, na przykład z Wiednia lub Paryża – opowiadał później. – Zawsze odbywało się ono dziesięć dni po widniejącej na kartce dacie”.
Nigdy nie miał wątpliwości co do słuszności swego postępowania. „Tak, służyłem Polsce, bo przecież Radio Wolna Europa było komórką wywiadowczą działającą na zlecenie wrogiej CIA” – twierdzi do dzisiaj. Do dzisiaj też uważa, że ujawnienie powiązań Radia Wolna Europa z Centralną Agencją Wywiadowczą jest w dużej mierze jego zasługą. W życiu prywatnym związał się ze starszą od niego o sześć lat i dość zamożną Niemką o imieniu Betty. Jak można wyczytać z akt prowadzonego przeciwko niemu w Niemczech śledztwa: „lubił nie tylko kobiety, ale i alkohol”.
Pod koniec lutego 1971 roku otrzymał rozkaz powrotu. Zasmakowawszy w „śmierdzącym dobrobycie kapitalistycznego systemu, wyzyskującego klasę robotniczą”, nie miał na to zbyt wielkiej ochoty, ale cóż było robić… Zabrał swoje oszczędności w kwocie kilkunastu tysięcy marek, papiery wartościowe i błękitne renault, i wrócił do Polski. Tam dopiero dowiedział się, że jest oficerem wywiadu…
„Nie będę, ze zrozumiałych względów, opisywał przebiegu prób i egzaminów, które przeszedłem po złożeniu podania o przyjęcie do pracy w wywiadzie” – opowiadał podczas licznych spotkań „polski James Bond”. I bardzo słusznie, bowiem cała historia jego działalności wywiadowczej wyglądała naprawdę zupełnie inaczej.
Oczekując na ewentualne zatrudnienie w RWE, przeciągające się z powodu braku funduszy na nowy etat, rzeczywiście – jak zacytowano wcześniej – zaczął „pieprzyć to wszystko i postanowił wracać do kraju”. Późną jesienią 1964 roku wsiadł do samolotu i poleciał do Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Zachodnim, gdzie złożył pisemną prośbę o umożliwienie mu powrotu do PRL. Potem wrócił do Zirndorf, gdzie 16 stycznia następnego roku otrzymał wspomniany już list z informacją, że dostał upragniony etat. Zaskoczony, nie mogąc się zdecydować, co dalej począć, znów pojechał do Berlina. Tym razem potraktowano go poważnie. Po obejrzeniu pisma z RWE oficer wywiadu kazał mu jechać do Monachium i podjąć pracę.
„Niedługo ktoś od nas zgłosi się do pana z instrukcjami – poinformował. – Na razie proszę nie podejmować żadnych czynności wywiadowczych i czekać”.
Tym sposobem Andrzej Czechowicz, zamiast bohaterem walki z komunistycznym reżimem, został tego reżimu szpiegiem. Dopiero po powrocie do Warszawy został „ukadrowiony”, otrzymując – ku swemu wielkiemu zaskoczeniu – stopień kapitana, kiedy z wielkim rozmachem zaczęto wcielać w życie zapoczątkowaną konferencją prasową 10 marca mistyfikację.
„Rozgłośnią tą, pod skrupulatnym nadzorem amerykańskich szefów kieruje niejaki pan Nowak, agent, którego po wojnie CIA zakupiła po prostu od Secret Intelligence Service – rozpoczął swoją grę, znakomicie wcześniej przygotowany do niej przez pracowników MSW. – Kieruje zespołem bezideowych karierowiczów, dla których pustym dźwiękiem są takie słowa, jak Polska i patriotyzm, dla których antykomunizm jest po prostu sposobem zbijania pieniędzy”.
„Dopiero dużo później przekonałem tych matołów, że jak chcemy być wiarygodni, to musimy mówić ludziom konkrety, a nie partyjniacki zakalec – wspomina dziś. – Do Radia Wolna Europa informacje przekazywali ludzie z samych szczytów władzy w PRL po to, by np. komuś podłożyć świnię. Ale władze bały się, że opowiadanie takich historii skompromituje rząd”.
W rzeczywistości bohaterski „kapitan” nie mówił o RWE niczego więcej ponad to, co nieustannie już od lat powtarzała oficjalna propaganda. Część jego rewelacji opierała się zresztą na informacjach przekazanych mu w MSW już po jego przyjeździe do Polski, a zdobytych przez bezpiekę z innych źródeł. Z jego „pełnej poświęcenia” pracy wynikło więc w gruncie rzeczy bardzo niewiele. 26 maja 1971 roku władze PRL przekazały rządom Stanów Zjednoczonych i RFN notę dyplomatyczną z żądaniem likwidacji Radia. Waszyngton i Bonn potraktowały ją wzruszeniem ramion.
Znacznie poważniejsze szkody RWE i emigracji politycznej wyrządził jeden z najlepszych spikerów tej rozgłośni, Wiktor Trościanko, którego świetne, dowcipne i zjadliwie antykomunistyczne felietony pt. Druga strona medalu, słuchane były codziennie przez miliony Polaków w kraju. Choć nigdy nie był on formalnie agentem żadnego wywiadu PRL i w przeciwieństwie do innych tego rodzaju ludzi, nie brał za swoje informacje wynagrodzenia, to jednak, jako narodowiec z przekonania, podjął współpracę z wywiadem wojskowym w celu odsunięcia od wpływów na RWE środowisk liberalnych i syjonistycznych, które zajmowały tam pozycje dominujące i w jego przekonaniu stały na przeszkodzie odzyskiwaniu niepodległości państwa polskiego. Niektóre z jego pomysłów, podjętych przez bezpiekę, okazały się bardzo żywotne i skuteczne. Jednym z nich była akcja skompromitowania jego radiowej koleżanki, Aleksandry Stypułkowskiej, występującej jako Alina Mieczkowska, równie popularna i doskonała w swoich antykomunistycznych komentarzach politycznych. Ciekawe, że była ona w tym samym obozie politycznym narodowców co jej przeciwnik, Wiktor Trościanko. Podjęta przeciwko niej prowokacja opierała się na fałszywych informacjach, że była ona kapo w obozie w Ravensbrück. Po przeprowadzonym na nią ataku z kraju przez bezkarnego w tej sprawie jej kolegę, agenta Czechowicza, rozchorowała się na serce i praktycznie została wyłączona z pracy w RWE.
O wiele bardziej niebezpieczną dla rozgłośni postacią niż Andrzej Czechowicz okazał się przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych USA, demokrata James W. Fulbright, z którym jej obrońcy stoczyli trwający trzy lata zacięty bój, zakończony jednak zwycięstwem, gdy amerykański Kongres postanowił nadal finansować działalność RWE. Fulbright wszczął kampanię na rzecz likwidacji Radia, nazywając je „reliktem zimnej wojny uniemożliwiającym odprężenie w stosunkach z ZSRR”. Odcięcie przez Kongres dofinansowania RWE oznaczałoby koniec ważnego dla mieszkańców Europy Wschodniej źródła informacji i wspaniały prezent dla Kremla. „Senator Fulbright jest, jak mi się zdaje, całkowicie zdecydowany, by nas wykończyć” – napisał w liście do Edwarda Raczyńskiego przygnębiony Nowak-Jeziorański.
W kraju zaś jedynym liczącym się następstwem „afery Czechowicza” był niespodziewany awans Franciszka Szlachcica na członka Biura Politycznego i sekretarza KC PZPR, który otrzymał w grudniu 1971 roku na VI Zjeździe Partii.
Wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad głową Władysława Bartoszewskiego, którego Czechowicz zdemaskował jako informatora RWE. Aż osiemnastu funkcjonariuszy przez ponad dobę przeszukiwało jego mieszkanie, starając się znaleźć dowody współpracy z „antypolską” rozgłośnią w Monachium. W tym czasie w areszcie przebywała już trójka jego pomocników, którym w trakcie śledztwa dawano do zrozumienia, że znajdują się tam za sprawą pozostającego na wolności Bartoszewskiego. Jemu samemu złożono natomiast propozycję podjęcia tajnej współpracy, w zamian za zwolnienie z odpowiedzialności karnej. Wedle notatki jednego z esbeków, Bartoszewski miał na to odpowiedzieć:
„Nie jestem człowiekiem, który pójdzie za każdą cenę na to, aby mając lat ponad pięćdziesiąt, przekreślić te poprzednie trzydzieści i wejść na zupełnie inną drogę. Może jestem skłonny raczej siedzieć w więzieniu”.
Bartoszewski miał szczęście, bowiem zdarzyło się to kilka tygodni przed rewoltą robotniczą na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Gierek, który doszedł w jej wyniku do władzy, nie chciał rozpoczynać rządów od procesu informatorów rozgłośni, w efekcie czego grupie udało się uniknąć procesu i wieloletnich wyroków.
Kiedy w 1978 roku w Wojskowej Akademii Politycznej przeprowadzono badania poziomu słuchalności RWE, okazało się, że odsetek żołnierzy i oficerów należących do ZSMP i PZPR i będących odbiorcami audycji RWE był zbliżony do tego, który zadeklarowali bezpartyjni. „67,6 proc. kadry i 64 proc. żołnierzy zasadniczej służby wojskowej słucha RWE w różnych wymiarach częstotliwości” – pisano w podsumowaniu tajnych wyników badań, pocieszając się, że „około połowa tej ilości to słuchacze przypadkowi, ponieważ słuchają tego radia bardzo rzadko”.
Najbardziej specyficzną grupę osób korzystających z informacji RWE tworzyli członkowie najwyższego kierownictwa partyjnego i państwowego PRL, dla których codziennie przygotowywano pracowicie dziesiątki stron transkrypcji nasłuchów audycji Wolnej Europy. W późniejszym okresie generał Jaruzelski miał zwyczaj kierować je do podwładnych, opatrzone uwagami: „Proszę wyjaśnić” lub „O co tam chodzi?”. Zwykle chodziło o prawdę.
Czechowicz zaś, którego gwiazda zaczęła z czasem blaknąć, przez dwa lata objeżdżał zakłady pracy, gdzie opowiadał wszystkim swoją „niezwykłą” historię na masówkach, z których relacje przekazywało już jedynie… Radio Wolna Europa.
W 1974 roku wydał książkę Siedem trudnych lat, opisującą jego bohaterskie wyczyny w Monachium. Opublikował w niej dokument stwierdzający, że Jan Nowak-Jeziorański był zatrudniony w latach 1940–1942 jako zarządca majątku zrabowanego Żydom przez Niemców. (Jakkolwiek dokument jest autentyczny, to Nowak-Jeziorański został na to stanowisko zwerbowany przez polskie podziemie, co Czechowicz skrzętnie przemilczał).
Dokument ten stał się później główną podstawą oskarżeń, jakie skierował przeciwko Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu nieżyjący już szef Kongresu Polonii Amerykańskiej, Edward Moskal, co świadczy o ogromnym rozbiciu politycznym, informacyjnym i organizacyjnym Polonii na świecie. Oburzony posądzeniami „Kurier z Warszawy” określił bohatera tej historii w następujący sposób:
„Czechowicz był najmniej szkodliwy ze wszystkich, bo był tak prymitywny i reprezentował tak niski poziom, że bardziej szkodził bezpiece aniżeli nam swymi wystąpieniami”.
Wypowiedź tę zacytował kilka lat później Paweł Machcewicz na łamach „Rzeczypospolitej”, dodając ponadto, że władze PRL zmusiły Czechowicza do współpracy szantażem.
Tym z kolei poczuł się dotknięty Czechowicz i wytoczył przeciwko gazecie proces sądowy o zniesławienie. Domagając się przeprosin, dowodził w pozwie, że był uznanym pracownikiem wywiadu, cenionym przez przełożonych, mającym poczucie skuteczności swoich działań, że służby nie miały na niego żadnych „haków”, a on był agentem ideowym i nie działał dla pieniędzy. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał, iż „Rzeczpospolita” nie musi przepraszać słynnego agenta wywiadu PRL z Radia Wolna Europa za artykuł na jego temat.
W tym czasie Czechowicz przebywał już na emeryturze, w stopniu podpułkownika (od sierpnia 1990 roku). Wcześniej pracował w Departamencie I MSW, zajmując się zwalczaniem RWE, zaś pod koniec lat siedemdziesiątych resort powierzył mu stanowisko sekretarza ambasady polskiej w Ułan Bator. Miejsce to uważano powszechnie za „zsyłkę” dla towarzyszy niechętnie widzianych przez kierownictwo partii, poziom życia w Mongolii był bowiem katastrofalnie niski, nawet w porównaniu z poziomem życia w innych państwach socjalistycznych.
Po powrocie z Ułan Bator Czechowicz pracował w konsulacie generalnym w Rostocku, w ówczesnej NRD. W 1990 roku poddał się weryfikacji i otrzymał ocenę negatywną. O tym, że jest superagentem polskiego wywiadu pisał jeszcze w 1995 roku tygodnik „Polityka”, publikując fragmenty jego raportów opracowanych w Niemieckiej Republice Demokratycznej (numer z 16 września 1995). Opatrzono je komentarzem: „Uwagi Czechowicza na temat zjednoczenia Niemiec są cenne i przydadzą się historykom oraz badaczom tego problemu”. Zdaniem autora tego artykułu, podpisanego (m), kapitan przewidział zjednoczenie Niemiec.
Setki swoich spotkań z „ludem pracującym miast i wsi”, podczas których demaskował dywersyjną działalność RWE, sam „polski James Bond” określa dziś słowami: „kretyńskie występy”. „Oni fabrykowali, wykreślali i ja wyszedłem na idiotę” – wyznał dziennikarzowi „Rzeczypospolitej”, Jerzemu Morawskiemu. „Kto? Ci durnie z partii, wydział ideologiczny, ci dogmatycy od wicie rozumicie (…) Gdybym wiedział w 1971 roku, w co zostanę wmanipulowany, nie zgodziłbym się na to, ani na współpracę, ani na jej późniejszy finał (…) Służby specjalne nie wywiązały się ze wszystkich obietnic finansowych, jakie składali mi moi »opiekunowie« z wywiadu”.