Читать книгу Tajemnica mordercy - Rachel Caine - Страница 5

Оглавление

Rozdział 2

Gwen

Nie jestem szczególnie zdziwiona, że gliniarze nie znajdują niczego sensownego.

Wydłubali nabój, który wbił się w oparcie fotela, ale niewiele z niego zostało. Technik kryminalistyczny, którego znam i cenię ze względu na kompetencje, nie uważa, by byli w stanie wiele zrobić.

Po strzelcu nie ma ani śladu. Albo – inaczej rzecz biorąc – śladów jest aż za dużo. W tych lasach często polują myśliwi.

Młody policjant, który nas przesłuchuje, jest nieznanym mi z widzenia umundurowanym funkcjonariuszem. Wydaje się niewiele starszy od mojej córki. Choć sili się na profesjonalizm, brzmi raczej protekcjonalnie.

– Pani Proctor, rozumiem, że jest pani przekonana o swojej racji, ale właśnie rozpoczął się sezon na sarny…

– W trakcie którego strzela się ze sztucerów! – przerywam mu, bo jestem poważnie wkurzona. – Niech pan da spokój. Widziałam celownik laserowy! To nie była broń na sarny.

– Proszę pani, sam fakt, że ktoś jest kiepskim strzelcem, nie oznacza, że miał tutaj jakiekolwiek złe zamiary. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że to był po prostu wypadek. Na szczęście nikomu nie stała się krzywda.

Moją twarz wykrzywia grymas. Zanim jednak wypowiadam kolejne słowa, Sam kładzie mi dłoń na ramieniu.

– Dziękujemy panu. Wszystko będzie dobrze. Gdybym tylko mógł poprosić o raport dla mojej firmy ubezpieczeniowej…

– Oczywiście – odpowiada chłopak i uśmiecha się do Sama. Jakżeby inaczej. – Cieszę się, że pan to zrozumiał, sir.

Komunikat odebrany. To Sam jest tutaj dorosłym, a ja tylko rozhisteryzowaną babą. Mam ochotę strzelić gówniarzowi w pysk. Oczywiście tego nie robię. Zaciskam zęby. Jestem zaskoczona, że na tym etapie jeszcze jakiekolwiek mi zostały.

Sam najwyraźniej wie, w jakim jestem stanie, bo żegna policjanta słowami „dziękujemy za przybycie” tak neutralnym tonem, jaki tylko udaje mu się przyjąć. Policjant idzie się naradzić z technikiem kryminalistycznym, który słyszał naszą wymianę słów i rzuca mi przepraszające spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: „Nic nie poradzisz”.

Odwracam się do Sama.

– Serio?

– Serio – odpowiada. – Odpuść parę, Gwen. Kłótnia z glinami nikomu nie wyjdzie na dobre.

Ma oczywiście rację, choć mam szczerą ochotę się z kimś pokłócić. Nie ma jednak wokół żadnych kandydatów poza ludźmi, których kocham, biorę więc kilka oddechów. – Okej. Jak sądzisz, kto to mógł być?

– Jeśli miałbym zgadywać, to jeden z Belldene’ów.

Właśnie takiej odpowiedzi się spodziewałam. Belldene’owie to zżyta miejscowa rodzina, którą można by określić mianem paramilitarnej i przestępczej. Sam miał już z nimi kilka nieprzyjemnych scysji, zawsze w obronie kogoś innego.

Nie spotkałam się jeszcze z żadnym z nich twarzą w twarz, choć ich reputacja jest znana i dobrze udokumentowana w aktach policji w Norton i stanu Tennessee. Specjalizują się w handlu różnego rodzaju opiatami. Chodzą pogłoski, że mają w kilku hrabstwach zaprzyjaźnionych lekarzy, którzy organizują im recepty, ale niczego dotąd im nie udowodniono. Wystarcza im pewnie niewielkie laboratorium do sporządzania metamfetaminy na boku.

Przywykłam już do nękania ze strony innych. Przeżyłam kilka lat nieustannych gróźb internetowych mścicieli. Zorganizowanych grup, takich jak Zagubione Anioły, zrzeszające krewnych i przyjaciół ofiar mojego byłego męża. Rozmaitych popaprańców, którzy wychwalali Melvina pod niebiosa i chcieli albo się do mnie zbliżyć, albo mnie zabić. Stalkerów, którzy uważali, że moje dzieci mogą wyrosnąć na seryjnych morderców. Mam całe mnóstwo wrogów, ale to jest coś zupełnie innego. Tym razem był to ktoś, kto mieszka w odległości przejazdu samochodem, ktoś, kto może zjawić się w szkole moich dzieci, w pracy mojego partnera czy naszym sklepie spożywczym.

Albo w naszym domu.

Zazwyczaj reaguję dość agresywnie na wszelkiego rodzaju pogróżki, jednak Sam zdołał mnie przekonać, że Belldene’owie traktują ich konflikt jak zawody sportowe. Cokolwiek się uczyni przeciwko jednemu z nich, przypomina to uderzenie kijem w gniazdo wściekłych szerszeni. Teraz zarzucają nam przynętę.

Nie mogę sobie pozwolić na jej ugryzienie.

Mimo to trudno jest mi też odpuścić.

– W takim razie…

– Nie robimy niczego – kończy za mnie i rzuca mi aż nadto znajome spojrzenie. – W porządku?

– Może.

– Gwen.

– On mógł cię zabić.

– Gdyby chciał mnie zabić, to już byłbym martwy – protestuje. – Jeśli to się nie skończy, będziemy działać. Na razie jednak facet szuka pretekstu, więc nie dawajmy mu go. Okej?

Przytakuję głową. Żadne z nas nie wie, którym z nich jest ów on. Belldene’ów jest bardzo wielu i przypuszczam, że każdy z nich doskonale radzi sobie z karabinem. Jeden z nich jest snajperem szkolonym w armii, ale to nie oznacza, że to właśnie z nim mieliśmy dziś do czynienia.

Mam wrażenie, że trzymają go w odwodzie na wypadek zaognienia się sytuacji.

Odprowadzam dzieci do autobusu, szczególnie uważna na wszystko, co dzieje się dookoła, ale wsiadają do niego bez żadnych incydentów. Policja w końcu odjeżdża sprzed naszego domu. Sam usuwa uszkodzoną szybę z drzwi samochodu i informuje, że zadzwoni z pracy do serwisu w sprawie naprawy. Tym razem nasz pocałunek na do widzenia jest dłuższy i mocniejszy.

Powróciliśmy do słodkiego i przyjemnego stanu pełnego zaufania. Nigdy nie było nam łatwo. Sam jest bratem jednej z ofiar Melvina i zawsze będziemy mieli to gdzieś z tyłu głowy, podobnie jak fakt, że pomagał niegdyś Zagubionym Aniołom, jednej z najaktywniejszych grup moich prześladowców.

Teraz traktują Sama jak zdrajcę i wciąż uważają, że byłam współwinna zbrodni mojego byłego męża. Ale ja znam Sama. Ufam mu bezgranicznie w odniesieniu do tego, co dla mnie najcenniejsze – moich dzieci – i robię to moim pełnym blizn i strachu sercem.

Czasami mnie to przeraża. Świadomość, że pozwalam komuś tak bardzo się zbliżyć, że oddaję mu kontrolę nade mną… jest to zarówno emocjonujące, jak i przerażające. W takich momentach jak te jest to także niezwykle cenne.

Przesyłam ukończone raporty, zdjęcia i dane finansowe ze sprawy Kingstona mojej szefowej J.B. Hall, która jest właścicielką prywatnej agencji detektywistycznej, a zarazem mądrą i twardą kobietą. Potwierdza odbiór i obiecuje zająć się wszystkimi tymi dokumentami i znaleziskami, a następnie w miły sposób przedstawić ostateczny raport klientowi. Dla zarządu tamtej firmy nie będzie to jednak nic miłego, choć usłyszeli już zapewne o aresztowaniu Kingstona.

Cieszę się, że ta sprawa nie dotyczy mnie samej. I tak wiodę już dość dramatyczne życie.

Uświadamiam sobie, że J.B. przysłała mi kolejne zlecenie. Otwieram jej wiadomość.

„To dość dziwne”, pisze. „Nierozwiązana sprawa zaginięcia młodego człowieka. Można by pomyśleć, że zwrócili się z tym do nas rodzice, ale tak nie jest. Klientem jest fundacja non profit. Być może w imieniu rodziców? Nie mamy pewności, więc działaj ostrożnie. Sprawa jest na tyle niejasna, że tak naprawdę musimy na dzień dobry sprawdzić wszystkich. Na dodatek dotyczy twojej okolicy. Rzucisz okiem?”.

Pobieram plik załącznika, dość skromny raport policyjny na temat zaginionej osoby: młody chłopak, który znikł z baru w trakcie wieczoru z przyjaciółmi. Student ostatniego roku na Uniwersytecie Tennessee w Knoxville. Fakty są dość ogólnikowe. Remy Landry, lat dwadzieścia jeden, biały, urodzony w Luizjanie.

W pewien piątkowy wieczór wybrał się z szóstką przyjaciół do dwóch różnych barów. Kiedy w końcu wszyscy odnaleźli się w tłumie w drugim barze, okazało się, że Remy’ego brakuje. Znajomi założyli, że spotkał kogoś i opuścił lokal, choć niepokojący był brak reakcji na wiadomości i telefony. Miał własny samochód, który znaleziono zaparkowany i zamknięty na parkingu kampusu. Logiczne – do baru pojechał z przyjaciółmi.

Materiał z kamer monitoringu dołączony do pliku pokazuje Remy’ego w pierwszym barze. Na filmie widać go zamawiającego drinki, tańczącego, rozmawiającego z dziewczynami. Kiedy na niego patrzę, czuję dziwny chłód w żołądku: to przystojny chłopak z ładnym uśmiechem, silny i wysportowany. Wygląda, jakby odnosił w życiu same sukcesy. Dziwne jest jedynie to, że ma ze sobą plecak. Zastanawiam się, czy właśnie z tego powodu policja założyła motyw ucieczki.

Nie ma zbyt wiele materiału z drugiego baru, widać jednak Remy’ego i pozostałych, a potem wychodzących z lokalu przyjaciół. Do pliku dołączono informację, że przy tylnym wyjściu nie ma kamery monitoringu, ale że sprawdzono każdą minutę nagrania z frontu. Remy przyszedł, ale nie wyszedł, przynajmniej nie tymi drzwiami. I zabrał z sobą ten plecak.

Policja przeszukała dokładnie klub i niczego nie znalazła. Nie zadziałali oczywiście natychmiast, lecz po kilku dniach. Nikt nie traktuje zaginionych studentów – w szczególności chłopaków – zbyt poważnie, szczególnie gdy nie wracają do domu z baru. Nie w sytuacji, kiedy nie ma oczywistych dowodów przestępstwa.

Zanim uznano, że sprawa stanowi problem, nie było go już od dłuższego czasu. Remy rozpłynął się w powietrzu. Żadnych poszlak, żadnych świadków, których policja mogłaby zlokalizować.

I właśnie wtedy zauważam datę zniknięcia.

Trzy lata temu.

Piszę wiadomość do J.B.

„Sprawa jest już bardzo stara. Mamy jakieś nowe tropy?”

Minutę później dzwoni moja służbowa komórka, odbieram więc połączenie i słyszę ciepły, stanowczy głos J.B.:

– Pytasz o nowe tropy w sprawie Remy’ego Landry. Nie mamy niczego. Szczerze mówiąc, policja przeprowadziła całkiem przyzwoite śledztwo. Nie jestem pewna, co to za organizacja non profit, która płaci nam za pracę, ale wygląda mi na związaną z Kościołem. Właśnie to sprawdzałam.

– Brzmisz, jakbyś miała złe przeczucia – zauważam. Znam dobrze J.B. i wiem, że ma wyjątkowy instynkt.

– Bo mam. Mimo to… coś się przytrafiło temu młodemu człowiekowi. Niezależnie od tego, kto wykłada kasę, odkrycie prawdy dobrze zrobiłoby jego rodzicom. – Wzdycha. – Ty też jesteś matką, sama wiesz, jak to jest.

Wiem. Na samą myśl, że jedno z moich dzieci mogłoby zaginąć bez śladu… budzę się po nocach. Wiem dobrze, jaka ciemność czyha na zewnątrz.

Znam drapieżniki, które czają się w niej jak rekiny.

– Na początek mogę pogadać z rodzicami – informuję. – Mieszkają w Luizjanie?

– Matka mieszka w Knoxville, dlatego wysłałam to tobie. Ojciec nadal mieszka w ich starym domu w Luizjanie. Prowadzi tam firmę.

Kiwam głową.

– Na wypadek, gdyby chłopak zjawił się w rodzinnym domu – stwierdzam. – W takim razie najpierw porozmawiam z matką.

– Stąpaj ostrożnie i bądź delikatna. Ich małżeństwo się sypie. – To również nic zaskakującego. Wiele par rozpada się po zaginięciu lub śmierci dziecka. Szczególnie jedynaka, takiego jak Remy Landry.

– Będę uważała. Czy kiedykolwiek natrafili na coś jeszcze? Coś, co nie znalazło się w aktach?

– Nie. Żadnych śladów po połączeniach telefonicznych, wieści od znajomych czy bywalców baru. Nikt niczego nie widział. Jak już powiedziałam… to dość frustrujące. Taka gonitwa za własnym ogonem. Jeśli jednak możemy zaoferować tej rodzinie odrobinę komfortu…

Nie lubię być niczyją ostatnią deską ratunku.

– A jeśli nie znajdę niczego nowego?

– Być może to również będzie swego rodzaju odpowiedzią. Może wtedy w końcu odpuszczą – mówi. – Czasami nasza praca sprowadza się do wypełnienia formularza i skasowania pieniędzy. I tak bywa, Gwen, czy ci się to podoba, czy nie.

– No dobrze – odpowiadam. – Sprawdzę wszystko jeszcze raz. – Waham się przez chwilę. – A… jeśli na coś natrafię?

– Mam szczerą nadzieję, że nie, chyba że będzie to prawdziwy przełom w sprawie, który pozwoli nam go odnaleźć. Chciałabym jednak zapewnić tym rodzicom spokój ducha, w taki czy inny sposób. Jeśli na coś trafisz, uderzaj do mnie i razem zastanowimy się, co z tym zrobić.

– Nie wierzysz, że on żyje, prawda?

– Trzy lata bez żadnego potwierdzonego kontaktu, bez korzystania z kart kredytowych i telefonu? Jaki młody chłopak tak robi?

– Żadnych problemów w rodzaju choroby psychicznej? Narkotyków?

– Czasami coś tam wypalił, jak większość dzieciaków z college’u. Ale żadnych problemów psychicznych. Cokolwiek mu się przytrafiło, nie wierzę, że przeżył nagłe załamanie psychiczne przed kontuarem w barze.

Ma oczywiście rację.

– Rzecz jasna będziesz starała się wybadać, kto nam za to płaci, tak?

– Jak najbardziej. Skontaktuję się z tobą, kiedy tylko czegoś się dowiem.

Dziękuję jej za pomoc, rozłączam się i zabieram do pracy.

Remy Landry sprawia wrażenie normalnego chłopaka, jak na swój wiek. Nieco narwany, ale nic nietypowego. Złamał w życiu kilka serc, jednak gniew i niechęć żadnej z dziewczyn nie wykraczał ponad normę. Jak powiedziała J.B., jego znajomi przyznali się do trawki palonej w klubie, jednak Remy o siebie dbał. Cokolwiek brał czy pił, robił to z umiarem. Oglądam jego selfie i filmy opublikowane w mediach społecznościowych. Przystojny chłopak o promiennym uśmiechu, sprawiający wrażenie kogoś, kto nigdy nie wątpił we własny sukces. Uwielbiano go. Jego przyjaciele wyraźnie cieszyli się z jego towarzystwa.

Co sprawia, że ktoś taki znika z zatłoczonego baru o pierwszej w nocy? Instynkt podpowiada mi natychmiast „dziewczyna”, ale na filmie nie widzę, żeby poświęcał którejś szczególną uwagę.

Przez kilka godzin przeczesuję akta, sporządzam notatki, po czym jeszcze dwukrotnie odtwarzam materiał z kamer monitoringu. J.B. zanotowała, kiedy chłopak pojawia się na nagraniu, loguję się jednak do chmury i oglądam pełny zapis od momentu, kiedy Remy i jego przyjaciele przyjeżdżają do klubu. Chcę obejrzeć uważnie każdą sekundę nagrania z każdej kamery. Może ktoś coś przeoczył. Może kręcił się przy nim ktoś podejrzany. Nie wiem, czego szukać, ale jestem pewna, że będę wiedziała, kiedy to zobaczę.

Problem w tym, że nie widzę niczego.

Kiedy o czternastej dzwoni mój prywatny telefon, jestem już zmęczona, obolała i senna. Zatrzymuję odtwarzany materiał i sięgam po komórkę, ponieważ tak czy inaczej mam już ochotę na przerwę. Sprawdzam numer.

Dzwoni mój syn. Nigdy nie kontaktuje się ze mną ze szkoły, jeśli sytuacja nie jest poważna – zwykle dotyczy to Lanny, która częściej niż Connor wpada w tarapaty.

Odbieram połączenie, czując, że moje serce bije już znacznie szybciej.

– Connor? Co się stało?

Słyszę jakieś głosy, ale żaden z nich nie należy do mojego syna. Wtedy odzywa się jakaś dorosła kobieta.

– Pani Proctor? – Sprawia wrażenie wystraszonej. Cały świat wokół mnie zaczyna wirować. To nie brzmi dobrze.

– Czy z moim synem wszystko w porządku? – pytam szybko, pełnym obawy głosem.

– Tak – odpowiada. – Cóż, mniej więcej. Nazywam się Prowd, jestem jego…

– Nauczycielką historii – rzucam pospiesznie. Czuję suchość w ustach i mocno zaciskam dłoń na telefonie. – Co się stało?

– Podczas naszych ćwiczeń doszło… do scysji…

– Jakich ćwiczeń? – pytam i zaraz sobie przypominam. Czuję, jakby rozstąpiła się pode mną podłoga. Powinnam była to wiedzieć. Dzisiejsza niechęć Connora do pójścia do szkoły ma teraz sens. Ostrzegano mnie, ale pomyliłam datę. O mój Boże.

Dziś w szkole odbywały się ćwiczenia dotyczące ataku strzelca.

– Bardzo mi przykro, powinnam była z nim o tym porozmawiać – mówię do kobiety na drugim końcu linii. – Jeśli zachował się nieodpowiednio, porozmawiam z nim w domu. Wybiera się do terapeuty w…

Słyszę, że nauczycielka bierze głęboki oddech.

– Connor został zabrany do szpitala.

– Słucham? – Wstaję tak gwałtownie, że krzesło odjeżdża na kółkach i uderza o ścianę. Ledwie to rejestruję. Ściskam telefon tak mocno, że jego krawędzie wrzynają mi się w skórę. – Coś mu się stało?

– Może mieć złamany nos – odpowiada. – Trzech wzięło w tym udział.

– Udział w czym?

– W sali doszło do bójki – wyjaśnia. – Przykro mi…

– Który szpital? – pytam, choć to niemądre. W miasteczku jest tylko jeden. – Norton General.

– Tak, proszę pani. Naprawdę bardzo mi przykro. Próbowałam…

Rozłączam się, choć jeszcze słyszę jej głos. Biegnę do drzwi, chwytam po drodze kluczyki i torebkę, po czym wbijam kod alarmu, żeby go wyłączyć.

W połowie drogi do samochodu zauważam lśniące kawałki szkła na chodniku i poniewczasie przypominam sobie, że jestem w tym miejscu jak na tarczy. Zatrzymuję się. Skręcam w stronę linii drzew i robię niespiesznie półokrąg. Jeśli Belldene’owie mnie obserwują, chcę, żeby wiedzieli, że się ich nie boję.

Ale nawet jeśli ktoś tam jest, nie daje mi o tym znać.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Tajemnica mordercy

Подняться наверх