Читать книгу Wytrwać w biegu - Rachela Berkowska - Страница 5
ROZDZIAŁ 1 Życie w procentach
ОглавлениеKomandos ze stodoły
Do Bydgoszczy stąd ledwie pięćdziesiąt kilometrów, ale jedzie się bitą godzinę. Cała wioska to ośmiuset mieszkańców.
Ilu trzeźwych, a ilu pijanych?
Ciemno robi się szybko, za szybko. Jesień.
Kopaczka ryje w ziemi, zakrzywione metalowe pręty obracają się, miarowo wyciągają ziemniaczane bulwy. Zbieramy je na kolanach. Jestem najmłodszy z szóstki rodzeństwa. Ręce najpierw marzną, potem grabieją i nic już się nie czuje. Mechaniczne ruchy, paluchy oblepione błotem. Ziemniak, kosz, ziemniak, kosz. Trzeba działać w tempie. Tata odrywa mnie od ziemi, unosi wysoko, sadza na wozie. Koniec pracy. Wstrząsa mną dreszcz, nie mogę rozprostować dłoni, zostają w przykurczu.
– Dlaczego nic nie mówiłeś!? – ojciec chucha, rozciera sople palców.
Nigdy nic nie mówiłem. Deszcz nie deszcz, zimno, cała rodzina szła. W polu trzeba było swoje zrobić.
W domu babcia wrzucała ziemniaki do parownika dla świń ustawionego w chlewie i tam dochodziły powoli. Na wierzch kładła jeszcze buraki. Potem tarła je na tarce, dodawała jabłek. Wielka micha buraków lądowała na stole prawie co dnia. Przejadły mi się.
Obok ziemniaki w mundurkach, do tego śledzie z beczki, cebulka. Prosto się w domu jadło. Piekło się chleby, robiło twarogi. Kiełbasy z mięsa własnego chowu. Hodowaliśmy nie tylko świnie, ale także kury, gęsi, kaczki.
Mieliśmy jedenastohektarowe gospodarstwo w Wituni. Hektar ogórków. Sobota czy niedziela, inni szli na plażę nad jezioro w graniczącym ze wsią Więcborku, a my te ogórki zrywać. Po szkole wpadałem do domu, rzucałem tornister, łapałem pajdę chleba z czarną wątrobianką i od razu biegłem pomagać w polu. Do późna hakało się ogórki czy buraki. Nie było herbicydów, trzeba było chwasty ręcznie pielić. Pod paznokciami ten brud zostawał, szorowałem szczotką, nie sposób było domyć.
Po robocie brat leciał do domu po kawał chleba, ja do kurnika. Jajka wybić, z cukrem zmieszać. Każdy po dwa, trzy jaja na kogel-mogel utarte wypijał i lecieliśmy z chłopakami w piłkę grać. Oddzielaniem żółtka od białka nigdy sobie głowy nie zawracałem, więcej tego było, głodu się dłużej nie czuło.
Nieraz mama wieczorem pytała:
– Odrobiliście lekcje?
– Mama, nic nie było zadane.
Jeśli w ogóle odrabiałem lekcje, to nocą na kolanie albo już w szkole. Pamięć miałem zawsze niezłą, rano wiersz kilka razy przeczytałem i na te trzy w dzienniku wystarczyło.
Ze dwa lata trwało, jak tata dom stawiał. Mieszkaliśmy wtedy w chlewie. Po lewej świnki, po prawej była kuchnia, u góry spaliśmy. Ale babcia i dziadek dostali od gminy izbę z osobną kuchnią w drewnianym domu obok. Domu, ba, pałacu nawet. To był dawny majątek.
– Rysio może przyjść, te większe nie – powiedzieli.
Szedłem tam, dwunastolatek, spać w nogi. Słodycze były wtedy na kartki, w sklepach wyroby czekoladopodobne, a dziadek zawsze jeszcze przed nocą kiwał na mnie palcem i wyciągał prawdziwe czekoladki w szeleszczących pozłotkach. Skąd miał, nie wiem. Słodycz na podniebieniu zagłuszała wyrzuty sumienia, że ja jem, a rodzeństwo nic nie dostaje.
– Chodź, chodź, synku, ja cię ugrzeję.
Lubiłem zwijać się w pierzynie w babcinym łóżku.
Dobrze miałem.
Tata zajmował się melioracją, ale też uprawiał lekkoatletykę, zakładał ludowe zespoły sportowe. Pokazał nam, dzieciakom, co to dysk, a co narty. Zimą po okolicy na biegówkach zasuwałem. Ze śniegu ubijaliśmy skocznie narciarskie na tych górkach, do upadłego skakałem. Miałem łyżwy. Jak torfowisko zamarzało, odgarnialiśmy śnieg i robiliśmy z niego bandy. Wodę się nosiło z przerębla, ze trzydzieści wiader trzeba było wylać wieczorem, a rano się leciało zobaczyć. Szkliło się, że hej. Miałem przy domu zrobioną siłownię, dziś by się powiedziało, żeśmy uprawiali crossfit. Do tej pory mam w stodole zamontowane pasy i drążki do podciągania. Para z ust szła, ale twardo, w samych slipkach, wysmarowani olejem, przed aparatem z braćmi prężyliśmy muskuły. Sesje kulturystyczne żeśmy robili. Niezgorsze. Gdzieś mam zdjęcia. Spotykaliśmy się, dziewczyny i chłopaki, na wariactwa, ćwiczyliśmy salta na balotach ze słomy. Cała wieś się do naszej stodoły schodziła.
Jako piętnastolatek w Więcborskim Klubie Sportowym „Grom” zacząłem trenować podnoszenie ciężarów
W stodole z braćmi mieliśmy siłownię. Lato czy zima trenowaliśmy muskuły
W wieku piętnastu lat w Więcborskim Klubie Sportowym „Grom” zacząłem trenować podnoszenie ciężarów. Na treningi biegłem z domu dwa i pół kilometra, niedaleko, ale pędziłem, bo nie daj Boże było się spóźnić. Henio Dueskau nas trenował. Despota z charyzmą. Widzę go, jak gdzieś jedzie rowerem, hamuje, ale nie czeka, aż koła się zatrzymają, tylko w biegu zeskakuje. Nigdy czasu nie tracił. Raptus. Ale o złotym sercu. Zbierał pod swoje skrzydła największych miejscowych zakapiorów, jednego nawet z poprawczaka wyciągnął. Jak ktoś na trening nie przyszedł, Henio wsiadał w auto i ruszał na rundkę po wsi. Za karki chłopaków z domów wyciągał i nikt mu nie podskoczył. Szlifował nas. Sto czterdzieści medali na mistrzostwach Polski – tyle przez lata zdobyli zawodnicy z jego stajni.
(Z chlewa – powinienem powiedzieć. Od kilku lat trenuje teraz młodych w wymalowanej na żółto, przerobionej ze świńskiego chlewa sali. Sto procent energii i zero kompleksów. Twardziel, sześciokrotny mistrz świata weteranów. Po pięćdziesiątce podrzucił sto pięćdziesiąt kilogramów. Ma mój szacunek.)
Siedemnastokilogramowe sztangielki wycisnąłem trzysta sześćdziesiąt razy. Nikt mnie nie pobił
Pod okiem Henia wyrabiałem wytrzymałość mięśniową, ćwiczyłem grzbiet, brzuch, siłę nóg. Na rękę się siłowałem, skakałem przez płotki. Mówiło się na treningach:
– Maradona dwieście czterdzieści przysiadów ze sztangą zrobił, a my co, gorsi? Ciśniemy, chłopaki.
Chciało się. Atmosfera była.
Mieliśmy takie siedemnastokilogramowe sztangielki, wycisnąłem je trzysta sześćdziesiąt razy. Nikt mnie nie pobił.
Do Lubaszcza na pierwsze zawody pojechaliśmy starą niebieską nyską, ze dwudziestu nas wlazło, upakowanych jak śledzie. Wszyscy tam walczyliśmy jak lwy. Wtedy jeszcze rwanie robiło się z wykrokiem, na tak zwane nożyce. Wychodziliśmy na pomost, stres, ale Henio nikogo nie zostawiał samego, był obok. A jak tak stał za mną ten mój kat, mruczał coś, krzyczał, to ja wyrywałem ciężką sztangę, jakbym kij od szczotki podrzucał. Bo on ten ciężar podnosił ze mną.
Do drugiej ligi razem doszliśmy. („Grom” przez czternaście lat był w pierwszej lidze: duma, mały Więcbork, a taki ciężarami silny.)
Osiemdziesiąt dziewięć kilogramów w rwaniu i sto osiemnaście w podrzucie – to był mój rekord w wadze do sześćdziesięciu siedmiu kilogramów. Bez środków dopingujących.
Pod okiem Henryka Dueskaua wyrabiałem wytrzymałość, miałem z mięśni stalowy gorset
Przez te ciężary miałem z mięśni stalowy gorset. Uczyłem się też boksować. Zawsze lubiłem walkę. Wiem, jak uderzyć. Kładłem na ziemię niejednego dużego chłopa! Jestem szybki, mam niezły zmysł orientacji, potrafiłem przewidzieć, co chciał zrobić przeciwnik. Było tak, że trzech musiało się ze mną bić, żeby dać mi radę.
Treningi uczyły mnie pracowitości, sumienności, solidności. W domu słyszałem, że każdy z nas, dzieciaków, ma mieć jakiś fach w ręku. Tata tak chciał. Ma być zawód, wtedy zdrowie wystarczy i można żyć godnie.
Najstarsza siostra wyuczyła się na położną. Ona jedna z nas mogła się wykształcić: były na nią pieniądze. W Toruniu się uczyła, teraz mieszka w Śremie. Bracia: jeden elektryk, Edek, wżenił się w gospodarstwo pod Sępólnem i tam się osiedlił; drugi hydraulik, Mariusz, też ma gospodarstwo. Ala, kolejna siostra, jest po szkole rolniczej i prowadzi sklepy. Najmłodsza siostra, piekarz z zawodu, Ziunia, Ela, teraz to już Elizabeth, mieszka w Szwajcarii. No i ja, najmłodszy ze wszystkich.