Читать книгу Serafina - Rachel Hartman - Страница 6

Оглавление

1

Z wysokości chóru patrzyłam na ciało biednego księcia Rufusa owinięte w całun. Spoczywało w Złotym Domu, którego dach rozwijał się jak ptak, by ukazać sprytnie zaprojektowane zagłębienie, zwane dłonią świętego Eustace’a, które służyło temu właśnie smutnemu celowi. Książę Rufus leżał przygotowany do drogi na tamten świat, owinięty w biel i złoto, ze stopami wspartymi o błogosławiony próg, a z głową pośród gwiazd.

To ostatnie oczywiście nie było nigdy dosłowne, ale w tym wypadku okazało się bardziej symboliczne niż zazwyczaj. Księciu Rufusowi obcięto głowę. Dziesięciu gwardzistów przez pięć dni przeszukiwało mokradła, ale nie udało im się odnaleźć głowy księcia, który miał wobec tego zostać pochowany bez niej.

Po zakończeniu modlitwy przez biskupa miałam zagrać Inwokację do świętego Eustace’a, który miał odprowadzić duszę księcia po Niebiańskich Schodach. Czułam się wyjątkowo nieprzygotowana do tego zadania. Nie byłam religijna – to jedno wciąż jeszcze łączyło mnie z ojcem. A jeśli święty Eustace nie przyjdzie na wezwanie kogoś takiego jak ja? Zakołysałam się niepewnie ponad tłumem zebranym na pogrzebie, przerażona, jakby kazano mi zagrać na flecie na wietrznym urwisku.

Właściwie wcale nie poproszono mnie, żebym zagrała. Nie uwzględniono mojej osoby w programie, a kiedy odchodziłam, obiecałam ojcu, że nie będę grała publicznie. Słyszałam Inwokację raz czy dwa razy, ale nigdy wcześniej jej nie grałam. To nawet nie był mój flet.

Jednakże Guntard usiadł na swojej szałamai, a mój drugi solista, młody baronet Postlerude, poprzedniego wieczoru spełnił zbyt wiele toastów za duszę księcia Rufusa i próbował zwymiotować wnętrzności na wewnętrznym dziedzińcu klasztoru. Byłam odpowiedzialna za muzykę, więc wszystko zależało ode mnie.

Modlitwa biskupa dobiegała końca – opisywał niebiański dom, mieszkanie Wszystkich Świętych, gdzie pewnego dnia każdy z nas odpocznie w wiecznej błogości. Nie wymieniał wyjątków, nie musiał. Moje spojrzenie odruchowo przeniosło się ponad morzem odzianych w biel dworzan w stronę przedstawicielstwa ambasady smoków, wraz z samym ambasadorem. Byli w saarantrai – ludzkiej postaci – lecz nawet z tej odległości wyróżniały ich srebrne dzwoneczki na ramionach, puste miejsca wokół nich i niechęć do pochylania głów podczas modlitwy.

Smoki nie mają dusz. Nikt nie oczekuje od nich pobożności.

– Niech tak się stanie! – ogłosił biskup.

To był sygnał, bym zaczęła grać, lecz w tej właśnie chwili zauważyłam ojca w tłumie. Jego twarz była blada i ściągnięta. Słyszałam w głowie słowa, które wypowiedział przed zaledwie dwoma tygodniami, kiedy opuszczałam dom i wyruszyłam na dwór: „W żadnym wypadku nie wolno ci zwracać na siebie uwagi. Jeśli nie myślisz o swoim bezpieczeństwie, pomyśl o wszystkim, co ja mam do stracenia!”.

Biskup odchrząknął, lecz ja czułam się jak zlodowaciała i z trudem łapałam oddech.

Rozpaczliwie rozejrzałam się dookoła, szukając czegoś, na czym mogłabym się skupić. Skośne promienie zimowego słońca; białe sztandary unoszące się między kolumnami; czyżyki gnieżdżące się w przezroczach?

Moje spojrzenie padło na rodzinę królewską, trzy pokolenia, obraz smutku w bieli i złocie. Królowa Lavonda miała siwe loki rozpuszczone i spływające na ramiona, a jej wodniste niebieskie oczy były zaczerwienione od płaczu po śmierci syna. Księżniczka Dionne stała wyprostowana i rozglądała się z wściekłością, jakby planowała zemstę na zabójcach młodszego brata albo na samym Rufusie za to, że nie dożył czterdziestych urodzin. Księżniczka Glisselda, jasnowłosa córka Dionne, oparła głowę o ramię babki, by ją pocieszyć. Książę Lucian Kiggs, kuzyn i narzeczony Glisseldy, siedział nieco na uboczu i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nie był synem księcia Rufusa, lecz bastardem od dawna nieżyjącej siostry Dionne, ale wydawał się wstrząśnięty i poruszony, jakby utracił rodzonego ojca.

Potrzebowali spokoju Niebios. Niewiele wiedziałam o Niebiosach, ale znałam smutek, i muzykę jako najlepsze na niego lekarstwo. Takie pocieszenie mogłam im dać. Uniosłam flet do ust, a oczy do sklepienia i zaczęłam grać.

Zaczęłam zbyt cicho, niepewna melodii, ale nuty same mnie odnajdywały i moja pewność siebie wzrastała. Muzyka opuszczała mnie jak gołębica wypuszczona w głąb nawy, sama katedra nadawała jej głębi i bogactwa, jakby również i ta wspaniała budowla była moim instrumentem.

Są melodie, które przemawiają równie dobitnie jak słowa, które płyną logicznie i w sposób nieunikniony z jednego, ­czystego uczucia. Należy do nich Inwokacja, jakby jej kompozytor próbował wydestylować najczystszą kwintesencję żałoby, powiedzieć „Oto jak to jest, utracić kogoś”.

Powtórzyłam Inwokację dwa razy, nie chciałam jej wypuścić, czułam bowiem, że zakończenie utworu będzie dla mnie kolejną namacalną stratą. Wreszcie uwolniłam ostatnią nutę, wytężyłam słuch w oczekiwaniu na ostatnie gasnące echo i poczułam, jak zapadam się w sobie, wyczerpana. Nie było oklasków, stosownie do powagi okoliczności, lecz sama cisza zdawała się ogłuszająca. Popatrzyłam na równinę twarzy, od zebranych szlachetnie urodzonych i innych wysoko postawionych gości po tłum pospólstwa za barierkami. Nie było żadnego poruszenia, poza smokami kręcącymi się niespokojnie na ławkach i Ormą, przyciśniętym do barierki i machającym kapeluszem w moją stronę.

Byłam zbyt wyczerpana, by uznać jego zachowanie za żenujące. Pochyliłam głowę i wycofałam się za zasłonę chóru.

***

Byłam nowym Asystentem Nadwornego Kompozytora, a ubiegając się o to stanowisko, pokonałam dwudziestu siedmiu innych kandydatów, od wędrownych muzykantów po uznanych mistrzów z konserwatorium Świętej Idy. Byłam zaskoczeniem, nikt ze Świętej Idy nie zwracał na mnie uwagi, ponieważ byłam protegowaną Ormy. Orma był poślednim nauczycielem teorii muzyki, a nie prawdziwym muzykiem. Przyzwoicie grał na klawesynie, ale też ten instrument grał sam z siebie, jeśli tylko trafiało się we właściwe klawisze. Ormie brakowało pasji i muzykalności. Nikt się nie spodziewał, by jego uczennica cokolwiek osiągnęła.

Moja anonimowość nie była przypadkowa. Ojciec zakazał mi bratać się z innymi uczniami i nauczycielami – widziałam w tym sens, choć czułam się samotna. Nie zabronił mi otwarcie ubiegać się o zatrudnienie, ale doskonale wiedziałam, że mu się to nie spodoba. Tak to u nas zwykle wyglądało – on nakreślał granice, a ja byłam posłuszna, dopóki mogłam wytrzymać. I to zawsze muzyka skłaniała mnie do wykraczania poza to, co on uważał za bezpieczne. Mimo to, nie przewidziałam rozmiarów jego wściekłości, kiedy usłyszał, że opuszczam dom. Wiedziałam, że jego złość to tak naprawdę strach o mnie, ale i tak nie było mi dzięki temu łatwiej.

Teraz pracowałam dla Viridiusa, Nadwornego Kompozytora, który był słabego zdrowia i rozpaczliwie potrzebował asystenta. Nieuchronnie zbliżała się czterdziesta rocznica podpisania traktatu przez Goredd i smoczy rodzaj, a sam Ardmagar Comonot, wielki smoczy generał, miał przybyć na uroczystości już za dziesięć dni. Viridius odpowiadał za koncerty, bale i wszelkie inne rozrywki muzyczne. Ja miałam mu pomagać w przesłuchaniach muzyków i przygotowywaniu programów, jak również udzielać księżniczce Glisseldzie lekcji gry na klawesynie, co Viridius uznawał za nużące.

To zajęło mi pierwsze dwa tygodnie, a niespodziewana przerwa w przygotowaniach w postaci pogrzebu tylko dodała mi pracy. Atak podagry wyłączył Viridiusa z wszelkiej działalności, wobec czego cały program muzyczny spoczął na moich barkach.

Ciało księcia Rufusa przeniesiono do krypt z towarzyszeniem jedynie rodziny królewskiej, kapłanów i najważniejszych gości. Chór katedralny zaśpiewał Wyjście i tłumy zaczęły się rozpraszać. Ja zatoczyłam się do absydy. Nigdy wcześniej nie występowałam dla widowni liczącej więcej niż jedna, dwie osoby i nie spodziewałam się zdenerwowania przed występem i wyczerpania po nim.

Święci w Niebiosach, to było jak stanie nago przed całym światem.

Szłam niepewnym krokiem, gratulując muzykom i nadzorując ich odejście. Guntard, mój samozwańczy asystent, podbiegł do mnie od tyłu i położył mi rękę na ramieniu, na co nie miałam większej ochoty.

– Mistrzyni muzyki! To było więcej niż piękne!

Podziękowałam mu zmęczonym skinieniem głowy i odsunęłam się poza zasięg jego ramion.

– Widziałeś baroneta Postlerude’a? – spytałam, machając w jego stronę fletem.

Guntard trajkotał dalej, a jego okrągła twarz świeciła jak księżyc.

– Viridius powiedział, że masz talent, ale nikt z nas cię wcześniej nie słyszał. Mieliśmy uwierzyć mu na słowo?

Zesztywniałam.

–Wrobiliście mnie?

Zarumienił się aż po same uszy.

– Nic takiego nie powiedziałem!

Uśmiechnęłam się, mimo irytacji i wyczerpania. Moi muzycy robili mi kawały, jakbym była jedną z nich. Może w tej pracy jednak znajdę przyjaciół.

– Och – odezwał się Guntard, klaskając w dłonie, jakby nagle coś sobie przypomniał. – Czeka na ciebie pewien starszy mężczyzna. Pojawił się w czasie twojego solo, ale kazaliśmy mu zaczekać.

Wyciągnął rękę wzdłuż absydy w stronę kaplicy świętego Polypousa, gdzie kręcił się starszy Porfirianin. Siwe włosy miał zaplecione w warkoczyki, a na jego brązowej twarzy pojawił się uśmiech.

– Kto to? – spytałam.

Guntard potrząsnął z pogardą obciętą na pieczarkę czupryną.

– Przyprowadził gromadkę tancerzy pygegyrii, bo wpadł na idiotyczny pomysł, że chcielibyśmy, żeby zatańczyli na pogrzebie.

Na wargach Guntarda pojawił się charakterystyczny grymas, jednocześnie pełen potępienia i zazdrości, który Goreddowie przybierali, kiedy mówili o dekadenckich cudzoziemcach.

Nawet bym się nie zastanowiła nad uwzględnieniem pygegyrii podczas ceremonii – my, mieszkańcy Goreddu, nie tańczymy na pogrzebach. Nie mogłam jednak zignorować szyderstwa Guntarda.

– Pygegyria to starożytna i godna szacunku forma tańca.

Mój towarzysz prychnął.

– „Pygegyria” oznacza dosłownie „kręcenie tyłkiem”! – Posłał nerwowe spojrzenie Świętym w ich alkowach, zauważył zmarszczone czoła kilkorga z nich i pobożnie ucałował kostkę dłoni. – Tak czy inaczej, jego zespół jest w klasztorze, mieszając mnichom w głowach.

Rozbolała mnie głowa. Podałam Guntardowi flet.

– Oddaj go baronetowi Postlerude. I odeślij tancerzy... ale uprzejmie, jeśli można.

– Już wracasz? – spytał. – Idziemy całą bandą do Słonecznej Małpy.

Położył dłoń na moim lewym ramieniu.

Zamarłam, z trudem walcząc z impulsem, by go odepchnąć lub uciec. Odetchnęłam głęboko, by się uspokoić.

– Dziękuję za propozycję, ale nie mogę – powiedziałam, zdejmując jego dłoń.

Miałam nadzieję, że się nie obrazi.

Mina Guntarda świadczyła o tym, że poczuł się odrobinę urażony.

To nie jego wina. Zakładał, że jestem zwykłym człowiekiem, którego można bezkarnie chwytać za ramię. Czyż przed chwilą nie pomyślałam, że w tej pracy być może nawiążę przyjaźnie? Później zawsze następowało przypomnienie, jak dzień po nocy – nigdy nie mogłam do końca opuścić zasłony.

Odwróciłam się w stronę chóru, by zabrać płaszcz, a Guntard odszedł, by wypełnić moje polecenie. Z tyłu starszy mężczyzna zawołał:

– Pani, czekać! Abdo przyjechać tak daleko, żeby was spotkać!

Patrząc prosto przed siebie, wspięłam się po schodach i zniknęłam mu z oczu.

Mnisi skończyli śpiewać Wyjście i znów je zaczęli, ale nawa wciąż była na wpół wypełniona, wydawało się, że nikt nie chce odejść. Książę Rufus był popularny. Nie miałam okazji lepiej go poznać, ale kiedy Viridius mnie przedstawiał, zwrócił się do mnie uprzejmie, a jego oczy błyszczały. Błyszczały dla połowy miasta, jeśli oceniać po liczbie zebranych mieszkańców, którzy rozmawiali przyciszonymi głosami i z niedowierzaniem kręcili głowami.

Rufus został zamordowany podczas polowania, a Gwardia Królowej nie znalazła żadnych wskazówek co do tożsamości zabójcy. Niektórzy mogli uznać, że brak głowy obciążał smoki. Sądziłam, że saarantrai obecni na pogrzebie byli tego aż za bardzo świadomi. Pozostało nam dziesięć dni do przybycia Ardmagara i czternaście do rocznicy Traktatu. Jeśli to rzeczywiście smok zabił księcia Rufusa, wybrał bardzo zły moment. Obywatele i tak czuli się niepewnie w obecności smoczego rodzaju.

Ruszyłam południowym przejściem, ale południowy transept został odgrodzony sznurami ze względu na prace remontowe. Sterta drewnianych i metalowych rur zajmowała pół posadzki. Ruszyłam dalej nawą w stronę wielkich wrót. Rozglądałam się przy tym uważnie, zastanawiając się, czy ojciec nie wyskoczy nagle zza kolumny.

– Dziękuję! – wykrzyknęła starsza dama dworu, kiedy ją mijałam. Uniosła dłonie do serca. – Nigdy nie byłam tak poruszona.

Dygnęłam, mijając ją, lecz jej entuzjazm przyciągnął uwagę pobliskich dworzan.

– Transcendentne! – słyszałam. – Wzniosłe!

Z wdziękiem skłoniłam głowę i próbowałam się uśmiechać, jednocześnie unikając wyciągniętych w moją stronę rąk. Wyślizg­nęłam się z tłumu. Zdawało mi się przy tym, że mój uśmiech jest równie wymuszony i pusty, jak u saarantrasa.

Założyłam na głowę kaptur płaszcza, mijając grupkę obywateli w tunikach z białego samodziału.

– Pochowałem więcej ludzi niż mogę zliczyć... oby wszyscy usiedli przy niebiańskim stole – ogłosił potężny członek gildii z wciśniętym na głowę białym filcowym czepkiem – ale aż do dziś nie widziałem niebiańskich schodów.

– Nigdy wcześniej nie słyszałem, by ktoś tak grał. To nie było całkiem kobiece, nie sądzicie?

– Może jest cudzoziemką.

Zaczęli się śmiać.

Założyłam ręce na piersi i przyśpieszyłam kroku w stronę wielkich wrót. Ucałowałam kostkę dłoni w stronę Niebios, ponieważ tak się robiło przy wyjściu z katedry, nawet jeśli było się... mną.

Wyszłam na słaby blask popołudnia, a kiedy napełniłam płuca zimnym, czystym powietrzem, poczułam, jak moje napięcie się rozprasza. Zimowe niebo było oślepiająco niebieskie, a wychodzący żałobnicy wyglądali jak liście niesione przez ostry wiatr.

Dopiero wtedy zauważyłam smoka czekającego na mnie na schodach katedry. Na jego twarzy malowało się wyjątkowo jak na niego udane naśladownictwo ludzkiego uśmiechu. Nikt poza mną nie uznałby napiętej miny Ormy za dodającą otuchy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Serafina

Подняться наверх