Читать книгу Myśli nowoczesnego endeka - Rafał A. Ziemkiewicz - Страница 7
1. Dwie dekady dynamicznego rozwoju
ОглавлениеWbrew stereotypowi Polacy są jednym z najciężej pracujących narodów w Europie. Statystyczny Polak według badania przeprowadzonego pod egidą OECD – światowej Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju – w roku 2010 przepracował prawie 1940 godzin. Dużo więcej niż Francuz (1591 godzin), Niemiec (1473 godziny), nie wspominając już o Holendrze (najmniej w Europie – 1435).
Tylko że podczas jednej godziny swej pracy statystyczny Polak wytwarza dobra i usługi o wartości zaledwie 24,7 dolara. A godzina pracy Francuza i Niemca to odpowiednio 57,7 oraz 53,6 dolara. Nie jest to wcale europejski rekord – ten dzierży (tuż przed Luksemburgiem) Norwegia, gdzie pracuje się statystycznie 1455 godzin rocznie i wytwarza w ciągu jednej godziny równowartość 75 dolarów.
Jeśli ktoś nie wierzy obliczeniom OECD, może sięgnąć po badania europejskiego instytutu statystycznego Eurostat. Ten posługuje się nieco inną metodologią obliczania, ile w ciągu godziny wytwarza jeden pracownik. Według Eurostatu w tym samym roku 2010 statystyczny Polak przepracował 40,7 godziny tygodniowo, Niemiec 35,7 godziny, a Holender 30,6 – wypracowując w ciągu godziny: Polak 8,8 dolara, Niemiec 24,8, a Holender 29,6. Rekordziści – wspomniani już Norwegowie i Luksemburczycy – wedle tej metodologii osiągnęli nieco ponad 54 dolary wypracowywane w ciągu jednej godziny pracy. Więc tutaj ich przewaga nad nami jest jeszcze bardziej miażdżąca: już nie trzy-, ale sześciokrotna.
Jakkolwiek liczyć, czy metodą OECD, czy Eurostatu, zajmujemy ostatnie miejsce w Europie, i to z dużą stratą. Chyba że zaliczymy do Europy także Rosję, bo tylko tam wskaźnik wartości wytwarzanej w ciągu godziny pracy jest niższy od naszego.
Fachowo wskaźnik ten nazywa się wydajnością pracy – co nie ma nic wspólnego z potocznym rozumieniem tego terminu, instynktownie pojmowanego jako stopień wkładanego w pracę wysiłku czy emocjonalnego zaangażowania. Przeciwnie, wysoka wydajność pracy w sensie ekonomicznym jest właśnie odwrotnie proporcjonalna do potocznie rozumianej pracowitości. Im praca jest mniej wydajna, tym więcej trzeba w nią wkładać wysiłku, tym bardziej się nią umęczyć i umordować, tym więcej czasu poświęcić. Widać to i w powyższych rankingach: narody, które pracują najwydajniej, mogą sobie pozwolić na to, by pracować krócej. A Polacy – co jaskrawo widać z obliczenia Eurostatu – i tak muszą pracować znacznie więcej, niż im pozwala kodeks pracy, podczas licznych przysługujących z łaski władzy dni wolnych.
Zaraz, zaraz – zirytuje się zapewne w tym miejscu niechętny mi Czytelnik, zakładając, że takowy w ogóle raczył wziąć tę książkę do ręki i dobrnął z lekturą aż do tego miejsca – co to w ogóle za początek? Co ten „prawicowiec”, ten „pisowski” (względnie „smoleński”) oszołom wypisuje? Zamiast ogólnej inwokacji, zamiast retorycznych paradoksów czy felietonistycznych konceptów sypie od pierwszego słowa jakimiś drętwymi statystykami, posługując się określeniami w rodzaju „odwrotnie proporcjonalne”? O co chodzi?
O to – odpowiem od razu – że powyższe fakty uważam za jeden z najbardziej dobitnych dowodów, iż od lat żyjemy w wielkim propagandowym kłamstwie, zupełnie tak samo jak w peerelu. Szeroko rozumiana władza – rozumiem pod tym pojęciem nie tylko bezpośrednio rządzących polityków, ale i służące im elity medialne, naukowe, artystyczne etc. – zachłystuje się sukcesami III RP. Przy każdej okazji powtarza, że obecna Polska, po 20 latach tzw. transformacji ustrojowej, jest „najlepszym państwem polskim, jakie kiedykolwiek istniało”, „największym historycznym sukcesem Polaków”, „liderem i wzorcem wzrostu gospodarczego”, „zieloną wyspą na morzu światowego kryzysu”, a nasze reformy i dynamiczny rozwój stanowią obiekt podziwu całej Europy i świata. Wpływowe media dzień w dzień wbijają Polakom w głowy bezkrytyczny, by nie rzec wprost – barani entuzjazm dla władzy, jej dokonań i ogólnego kierunku, w którym się posuwamy. Kto zgłasza wątpliwości, jest albo wyciszany, spychany do niszy, albo publicznie poniżany jako „pisowiec”, „moher” i „oszołom”, wyszydzany i ośmieszany. A jeśli nie można mu łatwo odmówić fachowej wiedzy i znajomości spraw, o których mówi, próbuje się go albo przekupić, albo zastraszyć. Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP (za kadencji Leszka Balcerowicza) i jeden z najprzytomniejszych polskich ekonomistów, opowiedział nawet o tym publicznie: gdy zaczął krytykować posunięcia rządu, najpierw zaproponowano mu lukratywną posadę za publiczne pieniądze, a potem postraszono wyrzuceniem z pracy żony. Ale do świadomości większości Polaków, którzy jedyną wiedzę o świecie czerpią z telewizji, jego opowieść nie miała szansy się przebić.
Dowodem, jak bardzo udała nam się III RP, ma być fakt, że pozwolono polskiemu rządowi sprawować przez pół roku tzw. prezydencję europejską, przypadającą z rozdzielnika każdemu z państw członkowskich po kolei i polegającą w istocie tylko na technicznej obsłudze posiedzeń różnych pośledniejszych gremiów unijnych. Dowodem naszej wysokiej pozycji ma też być fakt, iż były premier Polski objął na pół kadencji czysto symboliczną godność przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, co wynagrodziło nam fakt, że choć jesteśmy pod względem liczby ludności szóstym krajem Unii Europejskiej, w jej wspólnotowych organach Polaków jest wciąż jak na lekarstwo. Dowodem naszego cywilizacyjnego awansu ma być powierzenie nam organizacji mistrzostw piłkarskich. Co zaś do gospodarki, to jedynym dowodem sukcesu, przywoływanym bezustannie i wizualizowanym na zielono-czerwonych mapach, na których tle zwykł pokazywać się premier Tusk, jest wskaźnik wzrostu produktu krajowego brutto. Przeciętny Polak nie zna się na ekonomii na tyle, by wiedzieć, jak zwodniczy to wskaźnik i jak niewiele mówi o sytuacji gospodarczej.
Jesteśmy, głosi propaganda władzy, dwudziestą gospodarką świata i najwyższy czas, by przyjęto nas do grupy G-20. W istocie owo dwudzieste miejsce na światowej liście zajmujemy właśnie pod względem wielkości PKB. Ale mówi to tylko o tym, jaki jest nasz potencjał. Jednocześnie w badaniu konkurencyjności ogłaszanym dorocznie przez Światowe Forum Ekonomiczne w Davos zajmujemy miejsce 41. To pokazuje, jak ten potencjał jest przez nasze państwo wykorzystywany.
Można powiedzieć, że ogłaszając się dwudziestą gospodarką świata, III RP jest i tak o połowę skromniejsza niż jej poprzedniczka. W czasach mojego dzieciństwa wyliczano w mediach, że PRL na liście światowych potęg gospodarczych należy się miejsce dziesiąte. Warto o tym pamiętać dlatego, że dane, na których opierała to wyliczenie propaganda towarzysza Szczepańskiego, nie były bynajmniej sfałszowane. Fałszywy był sposób ich wykorzystania: założenie, że stan i pozycję międzynarodową państwa wyznaczać może zsumowana pozycja zajmowana przez nie w światowej produkcji węgla, siarki, boksytów, wytopie stali czy hodowli żywca wieprzowego. Ta ostatnia dziedzina może najlepiej pokazuje, jak zwodnicze bywają statystyki. Dawały nam one wtedy w produkcji żywca miejsce w pierwszej światowej piątce, a przecież to właśnie brak w sklepach mięsa i wędlin stanowił najlepiej zapamiętaną dolegliwość gierkowskich „sukcesów” i bezpośrednią przyczynę ich niesławnego zakończenia.
Gdyby brać poważnie całą tę propagandę, jaką zalewają nas telewizyjne programy publicystyczne, zaludniane przez zawsze doskonale ze sobą zgodnych „ekspertów”, to w tytule niniejszej książki najbardziej skandaliczne jest nawet nie afirmowanie znienawidzonej na salonach tradycji endeckiej, ale użycie słowa „myśli”. Bo po co i o czymkolwiek tu myśleć, skoro wszystko jest jasne? Trzeba tylko słuchać tych, którzy lepiej wiedzą, implementować unijne normy, wdrażać dyrektywy i wytyczne. Im widnieje, jak mawiali niegdyś komuniści o moskiewskiej centrali – oni wszystko wiedzą lepiej. Trzeba ich słuchać. Cieszyć się, że dzięki „mądremu kompromisowi Polaków z obu stron historycznego podziału” udało się zbudować taką Polskę, która jest „w Europie”, jest po prostu „fajna” – i stanowczo zwalczać „frustratów”, którzy „kwękolą”, umniejszają sukcesy, psują nastrój wiecznym narzekaniem, próbując Polsce odebrać słuszną dumę z osiągnięć. No i „dzielą społeczeństwo”. W istocie, „psucie nastroju” jest w znacznym stopniu działalnością antysystemową, bo nasz PKB opiera się na popycie wewnętrznym, popyt wewnętrzny na kredycie, a kredyt na wierze przeciętnego Polaka, że kiedyś się go uda spłacić. O znaczącym eksporcie, na jakim zbudowany jest dobrobyt i siła na przykład Niemiec, przy takiej wydajności pracy marzyć raczej trudno.
Mówiąc krótko, publicysta – jeśli chce być chwalony i wpuszczany do mediów elektronicznych w roli eksperta – nie powinien zachęcać społeczeństwa do myślenia, bo w naszym imieniu myślą lepsi, ale winien nawoływać tylko do brania kolejnych kredytów, grillowania, popijania piwka i kontemplowania błogostanu, w jaki szeroko pojęta władza wprawiła nasz kraj.
Chyba nie muszę wyjaśniać, że bycie chwalonym i zapraszanym nie jest dla mnie aż tak ważne, by się tym oczekiwaniom poddawać. Mnie to całe radosne paplanie mediów przypomina ostatnie zapewnienia, jakie słyszeli piloci polskiego tupolewa od wieży kontrolnej lotniska w Smoleńsku: że są „na kursie i na ścieżce”. I dlatego właśnie pozwalam sobie te rozważania zacząć od statystyk dotyczących wydajności pracy, że jak w pigułce zawiera się w nich cała prawda, czym jest państwo nazwane III Rzeczpospolitą i dlaczego jest ono całkowicie do wymiany.
Co bowiem mierzą te statystyki? Co w ogóle mierzą rozmaite wskaźniki, którymi ekonomia stara się opisać sytuację gospodarczą? Na przykład ów wskaźnik wzrostu produktu krajowego brutto, który uczyniono takim fetyszem, teoretycznie mierzy, o ile zwiększyła się (bądź zmniejszyła) suma wszystkich towarów i usług wytworzonych w danym roku w badanym kraju. Ale w praktyce mierzony jest po prostu ruch pieniądza. Przyrost PKB oblicza się bowiem poprzez zsumowanie wszystkich poniesionych w danym roku wydatków (minus import i ewentualny wzrost zapasów). Natura tych wydatków, pytanie, kto się wskutek nich wzbogacił, a kto zubożał, ich zasadność i sensowność całkowicie pomiarowi umykają, choć każdy student wie, że znakomicie podnoszą PKB na przykład klęski żywiołowe i równie znakomicie napędza statystyki jego wzrostu zaciąganie długów. Sucha informacja, że PKB wzrósł o jeden koma siedem, nie powie nam też, jak wiele pieniędzy zostało bezsensownie roztrwonionych, a jak wiele zainwestowanych w przedsięwzięcia owocne – gdyby podobne do naszych ewaluacje przeprowadzano w Egipcie faraonów, bez wątpienia podawano by budowę piramid za dowód, iż ich poddani się bogacą.
Natomiast wskaźnik wydajności pracy mierzy – raz jeszcze powtórzę – nie intensywność wykonywanych przez obywateli czynności zarobkowych, ale ich efektywność, czy też, inaczej mówiąc, sensowność. Pozwala on ocenić, czy ich praca rzeczywiście coś wytwarza, czy jest przysłowiowym przelewaniem z pustego w próżne. Odbija się więc w tym wskaźniku przede wszystkim organizacja pracy, ale pośrednio także – organizacja całego kraju. Albo jego dezorganizacja. Im więcej biurokratów, im więcej rozdawanych przez władzę synekur, które służą tylko dojeniu publicznych pieniędzy, niczego nie wytwarzając, im liczniejsza kasta pasożytnicza, im bardziej nieracjonalne przepisy, im większa korupcja, im potężniejszy chaos i absurd – tym wydajność pracy niższa.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.