Читать книгу Czarny Pergamin - Rafał Dębski - Страница 8
Rozdział 3
ОглавлениеCyrulik? Dobry panie, a skąd by tu cyrulik? W mieście to był i lekarz książęcy, i felczerów ze czterech, i nawet niejaki Kudra, uczeń czarnoksiężnika, jak powiadali, choć przeczył. Jeno tam już nikogo... Jedna pożoga i popiół, że i tylko pewnie zaorać przyjdzie... Nas tu cudem jakowymś Gernonowi zbóje ominęli, a i to nie wiada, zali nie wrócą. Sami widzicie, że my w każdej chwili gotowi w lasy zapaść.
Gospodarz zatoczył ręką koło. Rzeczywiście, dobytek leżał spakowany na wozie, a opodal pasł się leniwie ogromny wół.
Chłop patrzył z obawą w twarz Pillgrima. Przerażał go ten wielki żołnierz. Nigdy nie wiadomo, co takiemu przyjdzie do głowy. Z chałupy wyszła kobieta i stanęła obok męża, nieco z tyłu.
– Ten człowiek potrzebuje pomocy! – Baron wskazał chwiejącego się w siodle Alwena. – Ranny jest i może umrzeć.
Chłop wzruszył bezradnie ramionami. Kobieta pociągnęła męża za rękaw i szepnęła mu coś na ucho. Twarz mężczyzny rozjaśniła się.
– Ale mamy tu zielarza jednego. Opodal w lesie chatę postawił. Będzie ze trzy pacierze do jego komyszy.
– Pustelnik? Niech będzie. Nie mamy co wybrzydzać. Poślij kogoś po niego. Może to mnich jakiś. Oni zwykli znać się na ranach.
– A kto go tam wie. Osiadł będzie ze dwa gody temu. Zielarz i tyla.
– Niech przyjdzie.
– Pójść mogę, ino kto go tam wie, czy zechce się ruszyć. Niechętny jest. Jak już, to każe do siebie chorych przyprowadzać.
– Powiedz mu, że królewscy rycerze potrzebują pomocy. Jeśli odmówi, sam do niego pojadę! A wtedy on może zachorzeć. Ciężko i w krótkich abcugach!
Alwen stęknął głucho i pochylił się nad końskim karkiem. Zaczęły nim wstrząsać niepohamowane torsje.
– No idźże już, człowieku! – Pillgrim rzucił się w stronę przyjaciela. – Nie gap się, tylko leć! A my do domu. Rusz się, kobieto, pomóż mi!
Filip siedział przed rozpalonym kominkiem, patrząc na swoje wyciągnięte w stronę paleniska, odziane w grube pończochy nogi.
– Najchętniej włożyłbym je do ognia – mruknął.
– Słucham, wasza wysokość.
Król spojrzał na szatnego. Zupełnie zapomniał o jego obecności.
– Nie mówiłem do ciebie, Karolu. Nie mogę rozgrzać moich przeklętych kończyn! Czuję, jakby bez ustanku przeszywał je mróz!
– Czy kazać przygotować szkandele, panie? Może ułożysz się na spoczynek w ciepłym łożu. Późno już. Północ minęła.
Filip potrząsnął głową.
– Nie chcę jeszcze spać. A nie mam ochoty przewracać się do samego rana z boku na bok. Wtedy dopiero boli!
Przez długą chwilę wpatrywał się w grę płomieni na pokrytym siwym nalotem grubym balu drewna.
– Burghiese – szepnął. – Co też on knuje?
– Słucham. – Szatny znowu poderwał się na równe nogi.
– Nic od ciebie nie chcę, mój drogi. Jeśli będę czegoś potrzebował, zawołam cię. Idź już spać.
Znowu zapatrzył się w ogień. Kiedy siedział bez ruchu, lodowaty ból w nogach nieco ustępował. To były cenne chwile wytchnienia. Zapadł w płytką drzemkę.
Nagle drgnął. Czy to prawdziwy hałas na górze, czy tylko senna imaginacja? Ludzki głos go zbudził, czy stało się to gdzieś w marzeniu przedsennym?
Klasnął w ręce.
– Karolu, sprowadź mi tu Huberta. Natychmiast. Chcę, żeby mi poczytał. Może wtedy uda mi się choć na chwilę zmrużyć oko.
– Tak, panie.
Miękki atłas pościeli czynił ciało bezwolnym. Pora wstać. Mimo nieprzespanej większej części nocy, trzeba podjąć trud, sprostać obowiązkom niesionym przez nowy dzień. Sen... Ten sen przyszedł niby dawna kochanka, na pozór doskonale znana, a po latach odkrywana na nowo. Pamiętał, kiedy po raz pierwszy spadł nocą taki senny majak. To było wtedy, gdy udał się w góry schwytać jednorożca. Dawno i niedawno zarazem. Wówczas ujrzał we śnie twarz nieznanego człowieka, człowieka, który uratował mu więcej niż życie.
Niebezpieczeństwo... On jest w niebezpieczeństwie!
Mistrz Ekhart usiadł na łóżku. Za każdym razem, gdy tamtemu grozi coś poważnego, przychodzi ten sen. Przystojna twarz z szopą skłębionych włosów na tle ciemniejącej łuny zachodzącego słońca. W źrenicach tańczą iskry odległych pożarów. Zagrożenie... Tym razem musi być naprawdę poważne, skoro łuna krwawiła niebo, a ogień pożarów zdawał się trzaskać palonym drewnem domostw tuż za plecami.
Mistrz wstał, podszedł do stołu z kryształową kulą. Właściwie nie była to kula, ale coś na kształt wielkiego brylantu o setce drobnych płaskich powierzchni, w których odbijały się najważniejsze wieści. Jednak dziś dzień nie był najlepszy, aby korzystać z tego przedmiotu. A może nie tyle dzień nawet, ile rozkojarzony umysł płatał figle, nie pozwalając się skupić. Skarcił się natychmiast za tę myśl. Nie wolno dawać przystępu słabościom! Pochylił się nad kulą, z wysiłkiem przenikając skłębione wizje.
– Nie bójcie się. – Połyskujący polerowaną blachą rycerz patrzył z wysokości konia na klęczącą przed nim niewiastę. – Pan zakazał wojackiej swawoli. Teraz to już nasze ziemie, a wy jesteście poddanymi jego wysokości Gernona.
Rzeczywiście, oddział żołnierzy stał karnie przed chałupą zamiast, jak to mają we zwyczaju wojacy, rozpełznąć się w poszukiwaniu jedzenia i dziewek. Kobieta spoglądała z niedowierzaniem na mówiącego do niej dowódcę. Powoli docierało do niej, że nie będzie rabunku i gwałtów.
– Sam pan niebawem tu stanie własną osobą na nocleg. Gdzie twój mąż? Trza władcy miejsce godne przygotować.
Przełknęła ślinę.
– Po zielarza poszedł, do lasu. Wróci pewnie niebawem...
– Czyje to konie?
Rycerz wskazał zaobroczone wierzchowce stojące w głębi podwórza. Kobieta zagryzła wargi i milczała. Podszedł do niej jeden z żołnierzy.
– Masz obowiązek gadać – warknął. – Teraz jużeś w Gernonowym dziedzictwie. On twój pan i jemu masz być posłuszna.
Kobieta milczała.
– Jeśli nie, zrobimy tu tak, jak to zwykliśmy czynić w obcym kraju. A że niczego z ciebie kobiałka, to i każdy chętnie się z tobą zabawi!
Zbladła i wyciągnęła rękę w stronę domu.
– Tam są – szepnęła. – Dwóch królewskich... Tam... Jeden ranny.
W tej samej chwili na skraju lasu pojawił się gospodarz wraz z brodatym, ubranym w łachmany człowiekiem. Chłop stanął z rozdziawionymi ustami, a jego towarzysz rzucił się do ucieczki.
– Za nim! – krzyknął dowódca.
Czterech zbrojnych puściło się pędem za uciekinierem.
– A ty chodź tu! – zawołał do chłopa. – Nic ci nie grozi.
Vorda jechał w milczeniu z zaciętym wyrazem twarzy i stale zaciśniętymi szczękami. Tuż za nim podążała Maive, dalej kilkunastu zbrojnych pachołków i wyładowane wyprawą wozy.
– Zapomnisz o nim – powiedział do córki przed wyjazdem.
Były to jedyne słowa, jakie do niej wypowiedział przez cały czas. Nie odezwała się. Znała go na tyle, żeby wiedzieć, kiedy przestaje mieć sens jakikolwiek sprzeciw. Słyszała tylko, jak mruczy do siebie, chodząc po izbie: „Wdowa, wdowa, żeby cię piekło pochłonęło, Koniokradzie!”.
Nie żyje... Nie żyje? Łzy stanęły jej w oczach. Szczęście było tak krótkie, jakby go nigdy nie zaznała. Ból i gorycz... Zgorzknienie... Czeka ją kilkadziesiąt lat rozmyślania, przyjdzie dziecko, odejdzie, na starość zostaną modły. Wstrząsnęła się. Co za los! I za co? Za niepokorną miłość, za to, że pokochała człowieka, którego nie tolerowali możni tego świata?
Vorda spojrzał przez ramię. Na widok łez w oczach Maive zacisnął szczęki jeszcze mocniej. Nie doczeka się prawego potomstwa z lędźwi jedynaczki. Nie będzie kołysał na kolanie sześciorga wnuków, jak o tym marzył. Cały majątek po jego śmierci przejmą chciwi krewniacy, bo przecie jeśli narodzi się bękart, wydziedziczą go... W przypływie złości ścisnął uda, aż koń pod nim jęknął i rzucił na jeźdźca zdziwione spojrzenie.
– Panie, panie!
Pachołek, wysłany przodem dla załatwienia w jakiejś wsi noclegu, pędził szaleńczym cwałem. Osadził wierzchowca, ocierając się prawie o strzemię Vordy.
– Tam... tam... – dyszał. Miał w oczach przerażenie. – Tam...
– Co tam? Gadaj składnie!
– Ukrzyżowani...
Stary rycerz wzruszył ramionami. Mało to krzyży pojawiło się przy traktach w czas wojny? Za byle przewinienie wbijali ludzi na pal, dręczyli ogniem albo krzyżowali, jakby na szyderstwo niebu.
– Coś się tak zląkł, Hagrir? Pierwszy raz trupa zobaczyłeś?
– Nie pierwszy... Jeno ich tam będzie z pięciu. Straszliwie oprawieni. Jeden jeszcze dycha!
Vorda skrzywił się. Niedobrze, jeżeli słyszała to Maive. Pewnie będzie się litowała nad nieszczęśnikami. Albo nawet zechce pomagać, choć to skazańcom zabronione. Nijak teraz sprawę odkręcić.
– Ojcze, jedźmy tam! – Córka potwierdziła jego obawy.
– To na pewno skazańcy. Za pomoc takim grozi sąd książęcy albo i królewski, nie wiesz?
– Panie – wtrącił się Hagrir. – Tego, co żyje, to ja znam. To najemny żołnierz, niejaki Borcho. Widziałem go kiedyś przy boku hrabiego Burghiese.
– Dobrze – mruknął niechętnie Vorda. – Jedźmy.
Nachmurzył się. Wszystko, co łączyło się w jakikolwiek sposób z osobą hrabiego wróżyło jak najgorzej. Ogarnęły go złe przeczucia.
Rzeźnia, jaką zastali na miejscu, zrobiła wrażenie nawet na zaprawionym w oglądaniu krwawych widoków rycerzu. Tym większe było jego zdumienie, kiedy Maive, nie okazawszy żadnego poruszenia, zbliżyła się do jedynego, który dawał znaki życia. Miała najwyraźniej więcej ze świętej pamięci matki niż mu się dotąd wydawało.
– Zdejmijcie go! – rozkazała.
Hagrir z dwoma pachołkami zajął się konającym. Odczepianie od krzyża musiało stanowić nie lada cierpienie, bo nieszczęśnik jęczał rozdzierająco. Złożyli go na rozpostartej na ziemi skórze, a Maive przyklęknęła obok, ocierając z twarzy skazańca zakrzepłą krew.
– Ojcze! – zawołała. – Ojcze, podejdź tu. Ten człowiek mówi bardzo dziwne rzeczy!
Gerno uważnie przyglądał się potężnej postaci Pillgrima.
– Nie dziwi mnie, że dawałeś tak silny odpór moim wojskom, panie de la Marvilla – powiedział. – Na milę bije od ciebie siła i stanowczość, a to najważniejsze cechy dowódcy. Potrafię je docenić.
– A ja doprawdy dziwię się, że twoja armia okazała się tak liczna. I wyszkolona. O ile wiem, twoje ziemie nigdy nie słynęły z zawołanych wojowników.
Gerno skrzywił twarz w uśmiechu. Długa blizna ciągnąca się od podbródka aż do górnego płata ucha zwinęła się niczym gotów do ataku wąż.
– To już moja tajemnica, marszałku. Przynajmniej na razie będzie to tajemnica. Król Filip zaczął wojnę przekonany o mojej bezsilności. Zdaje się, że jego doradcy utrzymywali go w tym przekonaniu wbrew wszelkim meldunkom, jakie przychodziły od postrzegaczy przy moim dworze. Bóg mi świadkiem, Pillgrimie, że nie chciałem tego konfliktu. Jednak skoro już się zdarzył, trzeba było go wykorzystać, nie uważasz?
– Uważam, że musieli ci pomagać jacyś czarnoksiężnicy. Nikt nie jest w stanie stworzyć tak wielkiej i bitnej armii w ciągu czterech lat! A tyle minęło od wielkiego lania, jakie dostaliście od koczowników. Przyznaj, książę, znosiłeś się z magami...
Gerno pokręcił głową.
– Dziwi mnie, że ludzie tak chętnie przypisują zwykłym zjawiskom proweniencję tak fantastyczną. Ty przynajmniej powinieneś unikać podobnych manowców.
– Przecież i tak nie powiesz mi prawdy. – Wzruszył ramionami baron. – Nawet gdybyś zamierzał mnie zgładzić zaraz potem. Jeżeli naruszyłeś traktat z Maenvig, nie możesz się do tego przyznawać sam przed sobą. Nie wie o tym nawet twój spowiednik.
– Nie złamałem traktatu, możesz mi wierzyć. Przysięgał nie będę, bo nie ma to sensu. Zatem tę część rozmowy mamy z głowy. Co do zgładzenia ciebie, Pillgrimie, byłoby to zaiste głupotą. Nie zabija się ot, tak sobie kogoś, kto zasłużył na zawołanie „Straszliwy” we wszystkich armiach świata. Liczę na to, że skoro twój król cię zdradził, będziesz skłonny uznać nad sobą nowego pana. Teraz nie odpowiadaj! Pochopne słowa potrafią zaszkodzić bardziej niż nieopatrznie spożyta trucizna. Masz czas do namysłu i rozpoznania dokładniej swojej sytuacji. A wracając jeszcze do tematu czarów i magii, to co robił w twoim wojsku niejaki Alwen de Morano, zwany Koniokradem? Przecież został za nim wydany ortyl za uprawianie sztuk magicznych.
– Wiem, co mówią o Alwenie – odparł spokojnie Pillgrim. – Nie uwierzę jednak, żeby sprzągł się z brudnymi magikami. To skomplikowany człowiek. Mógł się obracać w różnym towarzystwie. Mógł się pewnych rzeczy nauczyć, albo dokonać czegoś, co stało się podłożem podejrzeń. Ale sam na pewno nie splamiłby się uprawianiem czarów! W tych wszystkich plotkach i niedomówieniach bez trudu można wyczuć rękę naszego drogiego Ludwiga Burghiese. Dobrze, książę, powiem ci. Ja wiem, dlaczego Burghiese tak nienawidzi rodu de Morano. Nie mogę wyjawić nic więcej, bo to sprawa Alwena i jego świętej pamięci ojca.
Gerno długo patrzył gdzieś w przestrzeń, wyglądało, jakby zapomniał o obecności Pillgrima. Jednak po długim milczeniu odezwał się.
– Trzeba ci wiedzieć, że nie mam doprawdy nic przeciwko ludziom parającym się czarnoksięstwem. Nie, nie! Nie myśl sobie, że stworzyłem swoją armię z duchów albo przywołanych do życia trupów. Ja nie wierzę, że to w ogóle można zrobić. Ale przekonałem się, że wśród tych, którzy uprawiają wiedzę tajemną, jest wielu mędrców. Że potrafią przekazać wiele mądrych myśli. A co do twojego Alwena, kiedy wyzdrowieje, przekonamy się, czy rzeczywiście nie ma nic wspólnego z magią. Mam swoich wtajemniczonych ludzi, a oni swoje sposoby.
– Chcesz go oddać katu? Biegły małodobry wyciągnie od człowieka każde zeznanie, jakie sobie wymarzy! Znam ich sposoby! A jeżeli liczysz na to, że aby go ratować, pójdę na twoją służbę...
– Milcz, człowieku! – syknął Gerno. – Za kogo mnie uważasz? Myślisz, że jestem podobny waszym baronom i diukom? Bezwzględny i sprzedajny? Bezwzględny tak! Ale brzydzę się zdradą i podłymi podstępami... kiedy sam nie muszę ich stosować – dodał po chwili. – Co do Koniokrada mam swoje plany, więc możesz mi wierzyć, że wydawanie go w łapy kata zupełnie mnie nie interesuje.
– Możesz mieć plany, jeżeli on w ogóle przeżyje! Na razie rana jest mocno zaogniona. Jeżeli to potrwa jeszcze dzień, dwa, krew nie zdoła się oczyścić.
Gerno rozłożył ręce.
– Na to nikt nic nie poradzi. Ale to silny organizm. Myślę, że stanie na nogi.
– Na nogi... Jeśli nie straci prawicy. Bezręki rycerz – mruknął Pillgrim. – Poza tym widnieje na nim piętno śmierci. Nie przeżyje. Nie ma szans.
– Szanse są zawsze – Gerno wydął policzki. – Trzeba tylko umieć je wykorzystać.
– Tu pomogłyby tylko czary! Czy to masz na myśli?
Książę uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Nie pozwolę, by mojego przyjaciela dotykał bezecny czarownik!
Gerno badawczo przyglądał się zmienionej gniewem twarzy barona.
– To dziwne – rzekł z zastanowieniem. – Twój król, a właściwie jego szara eminencja Burghiese, uczynił z nienawiści do krajów magii oś swojej polityki. Ma jakieś powody. Nie interesują mnie one specjalnie, chociaż jego zajadłość jest intrygująca. Odcinając się od wiedzy magów, podcina sobie skrzydła, a to mi, oczywiście, nie przeszkadza. Nikt tak surowo jak on nie przestrzega postanowień traktatu z Maenvig. Ale dlaczego akurat ty nienawidzisz adeptów magii na równi z nim? To bodaj jedyna rzecz, która was łączy.
Pillgrim milczał z ponurą miną.
– Przypuszczam, że to jakaś osobista uraza, mylę się?
– On by mi tego nie darował! – Baron podrzucił niecierpliwie głową, jakby chciał odrzucić ostatnie pytanie księcia. – Pomoc maga? Wiesz przecież, czego żądają czarnoksiężnicy w zamian za uzdrowienie!
– Posłuchaj uważnie, Pillgrimie. On nie jest w stanie dokonać wyboru. Mógłbym to uczynić ja, ale z pewnych względów tego nie zrobię. Jako ten, który wziął go do niewoli, nie mogę podejmować takich decyzji. Nie mogę – podkreślił. – Ale są tacy, którzy wiedzą różne dziwne rzeczy. Możesz zapytać mojego lekarza. Rozumiesz? To ty musisz podjąć decyzję za Alwena!
– On by mi tego nie darował! – powtórzył baron.
– Mogę cię uspokoić co do jednego. Nie ma tu żadnych mistrzów czarnoksięstwa i nigdy nie było. Korzystałem z ich rad i wskazówek, ale nic ponadto. Zgromadziłem liczną armię kosztem wielu wyrzeczeń. Takie są fakty. Co ty teraz zrobisz, to już rzecz osobna.