Читать книгу Zoroaster. Gwiazdy umierają w milczeniu - Rafał Dębski - Страница 5

Rozdział 2

Оглавление

To była dobra maszyna. Może nie najnowocześniejsza, może nieco toporna, jak wszystko tutaj, ale naprawdę niezawodna i solidna. Adam wzniósł się na orbitę w ciągu dwudziestu minut, idąc pełnym ciągiem. Nikt z członków zespołu nie dałby rady dokonać czegoś podobnego. Przeciążenia rzędu czternastu G, a chwilami nawet większe pozbawiłyby ich przytomności, jeśli nie życia. Przy odrywaniu się od globu o tak znaczącym ciążeniu konieczne były nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim odporność, a na tę piloci dalekiego zwiadu nie mogli narzekać, w odróżnieniu od różnych piecuchów obsługujących jednostki pasażerskie i frachtowce, które nigdy nie oddalały się poza granice gęsto zasiedlonych rejonów Drogi Mlecznej.

Podobało mu się tutaj. Wprawdzie zespół był jak najdalszy od okazywania przybyszowi serdeczności, wydawał się nieco najeżony, ale komandor znów mógł usłyszeć to, co niektórzy określają jako zew przestrzeni. W zatłoczonych okolicach Układu Głównego nie czuło się nieskończonej pustki kosmosu. Człowiekowi, kiedy siedzi tam dłużej, wydaje się, że opanowanie części Galaktyki, skolonizowanie nadających się do zamieszkania i terraformowanych planet uczyniło go władcą wszechświata. Dopiero w takich miejscach, gdzie pustka i cisza mogły doprowadzić mniej odporną osobę do szału, zdawał sobie sprawę, jak bardzo złudne jest wrażenie cywilizacyjnej potęgi. W ostatnim czasie Adam nie miał zbyt wielu możliwości zachłysnąć się przestrzenią.

– Za dużo ostatnio wykonywałem papierkowej roboty – zaśmiał się, kiedy Walter zdziwił się jego entuzjastycznej reakcji na propozycję lotu. – A tak na marginesie, niech pan tylko popatrzy, profesorze: nikt już przecież nie pracuje na papierze, robi się to jedynie w wyjątkowych okolicznościach, ale to stare określenie na biurokratyczny młyn przetrwało wszystkie rewolucje techniczne. To jeszcze jeden dowód na to, jak człowiek niedaleko odszedł od swoich przodków, którzy dosłownie przed chwilą opuścili jaskinię, by przenieść się do eleganckiego, ekskluzywnego szałasu z gałęzi i liści. Cały postęp, wszystkie wynalazki, kosmiczne loty i podbój najpierw własnego świata, a potem ekspansja w kierunku innych globów to nic innego, jak nieprzerwany łańcuch przeprowadzek do coraz lepszych szałasów. Technika tych przenosin ulega zmianie, ale zasada pozostaje ta sama.

– Przecież spędził pan ostatnie dwa miesiące praktycznie przykuty do fotela pilota. – Dowódca stacji nie podzielał jego dobrego nastroju. W ogóle wydawał się spięty i czujny podczas rozmowy. – Jeśli pan odmówi, zrozumiem, poślę kogoś innego, na ochotnika, jeśli jakiś się znajdzie. Wprawdzie zmarnuje masę paliwa, żeby nie dać się zmiażdżyć przeciążeniom, ale zrozumiem pana decyzję. Satelita wymaga natychmiastowej naprawy, bez tego nie odzyskamy łączności. Gdyby nie konieczność...

– Nie ma o czym mówić – Adam przerwał, zanim mężczyzna zaplątał się w tłumaczeniach. – Wiem, co znaczy przymus oszczędności na wysuniętej placówce. Pomogę z radością. A właściwie, co się stało z pana pilotem?

– Pilotami – poprawił Walter. – Było ich dwóch, a właściwie dwoje. Małżeństwo, niestety. Wie pan, zgodnie z regulaminami piloci w bazie nie powinni być blisko spokrewnieni ani tym bardziej pozostawać w związku. Tym razem zrobiono z pewnych nieznanych mi względów wyjątek i skończyło się to tragicznie. W efekcie zostałem bez wykwalifikowanego astronawigatora czy chociaż zwykłego nawigatora. Pewnie niektórzy z nas potrafią teoretycznie pilotować wahadłowiec, ale nikt nie spełnia norm zdrowotnych pozwalających na wykorzystywanie pełnego ciągu. A zapas paliwa mamy mocno ograniczony. Gdybym złożył zaledwie po półtora roku zapotrzebowanie na dostawę, nieźle by mi się oberwało. Nie tylko mnie zresztą. Poza tym pozostaje tutaj jeszcze kwestia przejęcia satelity, może nawet wyjścia ze statku, a to już jest praktycznie poza naszym zasięgiem. Spadł mi pan dosłownie jak z nieba, chociaż oczekiwaliśmy tu raczej kogoś innego.

– Kogo? – zainteresował się Adam. – Ach, rozumiem, ma przylecieć ktoś w związku z tymi zgonami?

– Zgonami i zaginięciami – skinął głową dowódca. – Cztery przypadki w odstępie paru dni to dość niepokojące. Dobrze, że zdążyłem nadać meldunek, zanim satelita odmówił posłuszeństwa.

– Fakt. I co, miał przylecieć oficer śledczy?

– Coś w tym rodzaju – skrzywił się Walter.

– To na razie może pan o tym zapomnieć.

– Wiem. Ten niespodziewany wybuch novej w osiemdziesiątym trzecim kwadrancie zakłócił komunikację z portalem Carl II. Ale to pan wie nawet lepiej ode mnie. Nie wiadomo, ile dokładnie minie czasu, zanim będzie można znów uruchomić tranzyt.

– Najmarniej ze trzy miesiące, sądząc z tego, co dotarło do mnie w komunikatach. Nova nie jest bardzo jasna i ekspansywna, ale i tak jej promieniowanie stało się groźne dla prawidłowego funkcjonowania portalu.

– Właśnie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje podróży przez skażoną eksplozją przestrzeń. Sam bym nie miał ochoty ocknąć się w doku z głową na miejscu przeciwnej części ciała albo wywrócony na lewą stronę.

– No cóż, przykro mi, że nie okazałem się tym, na kogo pan czekał.

Walter zamyślił się, chwilę zwlekał z odpowiedzią. Adam rozejrzał się po kwaterze. Właściwie członkowie zespołu powinni nazywać te kajuty mieszkaniami, ale wszyscy używali terminu „kwatera”. Składały się z dwóch pokoików oraz łazienki czy raczej jej nędznej imitacji, bo maleńki zlew oraz toaleta stanowiły jedyne wyposażenie. Elza najwyraźniej starała się nadać ciasnym pomieszczeniom przytulny wygląd, ale sprawiało to wrażenie, jakby w pewnej chwili albo przestała zupełnie dbać o domową atmosferę, albo zaniechała pracy w połowie, dostrzegając jej bezsens. Na półkach stały przemycone nie wiadomo w jaki sposób bibelociki, maleńkie maskotki, nawet niewielka bursztynowa kula z zatopionym owadem. W tej chwili wydawały się jednak równie bezwartościowe, jak niepotrzebny przedmiot, który pozostawia się przed progiem domu, bo nie chce się go wnosić do środka. Zupełnie jakby emocjonalny ładunek tych – z tak ogromnym przecież trudem przywiezionych – zabaweczek zniknął bez śladu.

– Wie pan, w sumie to odczułem nawet coś w rodzaju ulgi, że jeszcze go nie ma. Taki gość wydelegowany przez władze to żadna przyjemność. Może okaże się, że nie będzie więcej zgonów, że to naprawdę był tylko i wyłącznie ciąg wypadków, zlepek niefortunnych zdarzeń? Wolałbym, żeby...

Przerwał mu terkot interkomu.

– Profesorze Wintermann, jesteś potrzebny w dyspozytorni. Mamy chyba jakieś zwarcie w trzecim generatorze grawitacyjnym.

– Przepraszam. – Walter rozłożył ręce. – Chciałem jeszcze o coś zapytać, może wyjaśnić to i owo, ale rozumie pan...

– Oczywiście. Będzie na pewno niejedna okazja porozmawiać.

– Czyli poleci pan? – upewnił się jeszcze Walter, kiedy opuszczali kwaterę.

– Oczywiście.

Komandor nawet się nie spodziewał, jakiej satysfakcji dostarczy mu lot tą archaiczną jednostką. A jeszcze bardziej cieszył się na myśl o wyjściu w przestrzeń. Postanowił nie ściągać satelity do ładowni ani nie dokować go do wahadłowca. Tłumaczył to względami ekonomicznymi, ale chodziło także o coś innego. Komuś przyczepionemu do kadłuba rakiety liną albo operującemu za pomocą olstrów odrzutu, wszystko, co zostawił za sobą, wydaje się prostsze i mniej istotne. W próżni największe nawet problemy przestają mieć wagę ciążącego u szyi kamienia. Może dlatego, że nic tutaj nie jest w stanie ściągnąć człowieka w dół. W miejscu pozbawionym wyczuwalnych kierunków szybko można się zatracić, ulec hipnotycznemu urokowi przestrzeni.

Patrzył na zwalistą sylwetkę gazowego olbrzyma. Valhalla. Tak nazwał planetę jej odkrywca, Sven Goransson. Rzeczywiście, wydawała się groźna i ponura, ale ile w tym wrażeniu było faktycznie ładunku płynącego ze zmysłów, a ile wynikało ze skojarzeń z pradawną mitologią, trudno było ocenić. Jaskrawozielony glob przecinały wąskie smugi tak ciemne, że prawie czarne, splatając się w fantazyjne wzory z jasnymi plamami. Gdyby nie barwa, olbrzym przypominałby po prostu Jowisza. Tyle, że był od wielkiego towarzysza Słońca ponad cztery razy większy.

– Witaj, przyjacielu – powiedział Adam, nie bacząc na to, że system kontroli lotu nagrywa każde jego słowo. Niech się potem psychiatrzy zastanawiają nad kondycją umysłową pilota. Za to w końcu płacą im królewskie gaże. – A może przyjaciółko? Wszystko jedno, w każdym razie witaj. Piękna jesteś, piękniejsza niż przypuszczałem.

Kiedy przedtem zbliżał się do Zoroastra nie miał okazji przyjrzeć się dokładniej planecie, wokół której krążył księżyc. Zarejestrował tylko barwę i ogólne wrażenie wrogości. To ostatnie było najzupełniej normalne. Każdy świat, który nie został jeszcze poznany i okiełznany, wydawał się wrogi. A gazowe olbrzymy zawsze budziły takie właśnie emocje. Nawet te od dawna, zdawałoby się, oswojone jak Jowisz, Saturn czy Neptun z Uranem. Niby sondy w pełni zdołały poznać ich właściwości, dotarły w najgłębsze rejony, ale niektóre sprawy wciąż pozostawały tajemnicą. Zaś te pozaukładowe znaleziska nierzadko nie zostały jeszcze nawet napoczęte łakomym zębem badaczy. Zbyt wiele ich było, a przede wszystkim zbadanie każdego odkrywanego globu byłoby zbyt kosztowne. Polityka kolonizacyjna władz Federacji Międzygalaktycznej pochłaniała tak wiele środków, że jałowe badania naukowe traktowane były po macoszemu.

Adam spojrzał na przyrządy. Do kontaktu z satelitą pozostało czterdzieści minut. Mógłby przyspieszyć spotkanie, lecz to by wymagało włączenia dodatkowego ciągu, a chodziło przecież o to, by zużyć podczas misji jak najmniej paliwa. Przymknął oczy, odchylił się w fotelu. Chwila drzemki nikomu jeszcze nie zaszkodziła.


Mózg pokładowy obudził go na minutę przed włączeniem silników. W pierwszej chwili Adam pomyślał, że to trochę za późno, ale zaraz pożegnał się z wątpliwościami. Przecież w gruncie rzeczy i tak nie miał co robić. Jeśli nie nastąpią komplikacje, systemy wahadłowca same poradzą sobie ze zbliżeniem do satelity. Na dobrą sprawę mógłby otworzyć oczy dopiero po wykonaniu wszystkich manewrów. Ale i tak obudziłoby go silne szarpnięcie przy uruchomieniu silników, więc to mózg miał rację, nie on.

– Powtórz harmonogram zadań – zażądał.

– Komandorze Bartold – odezwał się komputer tonem łudząco przypominającym głos Waltera Wintermanna – zadanie polega na uruchomieniu panelu przekaźnika dalekiego zasięgu, najprawdopodobniej uszkodzonego wskutek zderzenia z niewielkim meteoroidem...

– To wiem. – Gdyby nie krępujący ruchy skafander, Adam machnąłby niecierpliwie ręką. – Podaj kolejność czynności. I nie zwracaj się do mnie „komandorze”.

– Najpierw musi pan wyjść z wahadłowca. – Mózg natychmiast zastosował się do żądania. – W tym celu...

Adam westchnął w duchu. Maszyna to maszyna, nawet jeśli obdarzono ją czymś w rodzaju inteligencji. Ma zaprogramowane polecenie przekazania procedury wyjścia i dokończy ględzenie nawet wbrew woli słuchacza.

– Zanim skończysz, zdążę się chyba jeszcze zdrzemnąć.

W tej chwili poczuł lekkie szarpnięcie. Silniki korygujące włączyły się na ułamek sekundy. A mózg ciągnął instrukcję bez chwili przerwy. To było coś, co nieodmiennie irytowało Bartolda. Dlaczego nie pomyślano, by zaprogramować urządzeniom translacyjnym chociaż drobne przerwy w wypowiedzi? Może wtedy kontakt z nimi bardziej przypominałby obcowanie z drugim człowiekiem. Ludzie robią przecież przerwy na oddech, zastanawiają się, co powiedzieć i jak. Z reguły. Bo kiedyś Adam spotkał dziewczynę nadającą bez ustanku. Po jednym z lotów umówił się z nią, chociaż nie miał w zwyczaju korzystać z usług panienek do towarzystwa, będących jednym z bonusów dla pracowników agend rządowych. Jakie pocieszenie mogła dać komuś, kto wrócił z dalekiej przestrzeni, głupia smarkula, która nie widziała nic poza swoją rodzinną planetą albo stacją orbitalną? Jak miała zrozumieć ten niewysłowiony, magnetyczny smutek, który towarzyszy każdemu, kto znajdzie się daleko od układu? A potem tę nostalgię za kosmiczną pustką, ogarniającą pilota natychmiast po powrocie? Ale wtedy był jeszcze młody, pragnął rozrywki. Niekoniecznie zamierzał zaciągnąć dziewczynę do łóżka, ale pogadać miał ochotę. Trafił jednak na wybrakowany egzemplarz. Usta jej się nie zamykały. Przypominała właśnie typowy mózg pokładowy, gadający bezustannie aż do chwili, kiedy przekaże pełny komunikat. Niestety, w odróżnieniu od komputera, kobieta absolutnie nie zamierzała zamilknąć. Nie mógł też przeprogramować jej na wolniejsze nadawanie, jak to robił z jednostkami centralnymi, z którymi wyruszał w dłuższe podróże. Pożegnał ją po godzinie, czując, że jeszcze chwila, a popełni morderstwo.

Potem, podczas jednego z lotów, próbował przeprogramować mózg tak, aby poza pewnym spowolnieniem wprowadzić w kod także komendę nakazującą brać oddech, ale okazało się to niemożliwe. Program nie poddawał się żadnym tego typu innowacjom. Adam zażądał więc, żeby sztuczna inteligencja co kilka zdań robiła przerwy, ale wyszło jeszcze gorzej. Mózg zastosował się do polecenia, lecz przerwy wypadały w dziwnych miejscach i za każdym razem były dokładnie takie same. Koszmar. Od tamtej pory kiedy miał już naprawdę dość, wyłączał głos towarzysza podróży i przechodził na komunikaty wizualne. Sczytywanie informacji z ekranu bywało czasem uciążliwe, ale nerwy odpoczywały chociaż odrobinę. Na takie zabawy można było sobie jednak pozwolić podczas podróży przez międzygwiezdną czy międzyplanetarną pustkę, ale nie w czasie wykonywania manewrów końcowych.

– Panel znajduje się pod lewą skrzynką ogniw zasilających, kod dostępu jeden-zero-osiem-dwa – mózg zakończył wreszcie odczytywanie punkt po punkcie procedurę wyjścia. – Pańskim zadaniem jest sprawdzić, gdzie nastąpiło uszkodzenie, wyeliminowanie go i powrót na pokład. Aby dokonać kontroli obwodów, należy wyjąć szufladę z mineralizowanym RNA, odczytać wartości w okienkach pod zespołami kryształów nadajnika splątaniowego...

Adam słuchał i obserwował, jak wahadłowiec zbliża się do niedużego satelity. Najprościej byłoby go teraz załadować, wrócić na powierzchnię księżyca i dokonać napraw na stacji; i tak by się stało, gdyby rzecz dotyczyła którejś z baz umiejscowionych w pobliżu portalu kosmicznego. Tutaj nieodmiennie zaś chodziło o oszczędność. Bartold zdawał sobie doskonale sprawę, że całe to gadanie o kosztach niewiele było warte. W porównaniu z nieudaną wyprawą kolonizacyjną środki przeznaczone na sukcesywne doposażenie stacji badawczej były czymś drobniejszym niż kropla w morzu. Ale administracja ma to do siebie, że zawsze oszczędza na projektach, które nie bardzo interesują wyższych urzędników, a sponsorujące je koncerny przemysłowe nie zamierzały bawić się w filantropię. Badania spiagotów, jakkolwiek mogły przynieść w przyszłości wymierne korzyści, co podkreślał podczas rozmowy Wintermann, jak na razie najwyraźniej nie stanowiły oczka w głowie sfer rządowych. I nic dziwnego. Zapyziały świat w zapyziałym zakątku galaktyki Andromedy leżał zbyt daleko, aby go tak łatwo było zauważyć. Przynajmniej na to wyglądało.

– Czy chce pan wysłuchać kolejności działań ponownie? – spytał mózg.

– Nie! – Adam spojrzał z niejaką odrazą pod nogi. Gdzieś tam, zabezpieczony amortyzatorami przeciążeniowymi spoczywał główny komputer wahadłowca.

– W takim razie może pan udać się do śluzy.

Bartold dotknął pulsującego zielono światełka, które pojawiło się na jego piersi. Lekki szczęk oznajmił, iż skafander uwolnił się z magnetycznych wiązań przytwierdzających go do fotela. Z lekkim syknięciem odjechały w górę drzwi prowadzące do śluzy. Pilot sprawdził kryzę skafandra, odpiął bańkę hełmu, zamontował ją z powrotem. Można wpaść w rutynę, można zlekceważyć różne procedury, ale szczelność ubioru to rzecz święta. Człowiek potrafi poradzić sobie z najstraszniejszymi problemami pod jednym warunkiem – musi żyć i oddychać.

– Rozpoczynam procedurę wyjścia członka załogi wahadłowca Gamma sto trzydzieści w przestrzeń kosmiczną – oznajmił komputer.

Adam wiedział, że te słowa nie są przeznaczone dla niego, ale dla osoby w bazie monitorującej lot. Zapewne Walter nie był w tej chwili sam na stanowisku dyspozytora. Wyjścia w przestrzeń nieodmiennie budziły ciekawość. Pewnie dlatego, że dla większości członków personelu były zupełną egzotyką. Do bazy docierali zamknięci w bezpiecznych lądownikach i jedyne, co widzieli, to stacja kosmiczna przy portalu tranzytowym, kiedy przenoszono ich z pojazdu międzygwiezdnego do rakiet z napędem konwencjonalnym, którymi z kolei odbywali drogę w stanie półhibernacji, zanim dotarli do celu.

– Adam Bartold, komandor kapitan klasy A-dwa przechodzi do śluzy powietrznej...

– Skończ nadawanie w paśmie słyszalnym. Możesz chyba przekazywać komunikaty bez zadręczania mnie gadaniem. I bez ciebie wiem, co właśnie robię.

Wściekanie się na komputer nie miało sensu, ale omawianie każdego ruchu pilota było po prostu nieznośne. Adam odetchnął, kiedy monotonny głos wreszcie zamilkł. Zazwyczaj na wahadłowcach nie montowano aż tak sprawnych urządzeń. Dla potrzeb lotów bezpośrednich wystarczał komp standardowy, który miał dość ograniczony słownik. Ten kosmiczny pojazd został najwyraźniej zmodyfikowany na potrzeby wyprawy naukowej. Może oczekiwano, że jakiś członek załogi zechce wykorzystać możliwości maszyny poza atmosferą Zoroastra? Całkiem słusznie, nigdy przecież nie wiadomo, co wpadnie do głowy jajogłowym. Wydatkowanie środków na taki zbytek mogło się opłacić. Zresztą środków niewielkich, gdyż cena nowszej jednostki logicznej nie odbiegała tak bardzo od starszych modeli, przynajmniej dla odbiorcy państwowego, bo dla firm stosowano inne zasady rozliczeń, bardziej zaporowe.

Bartold przeszedł do ciasnej komory śluzy, właz zasunął się, zapłonęło czerwone światło. Mężczyzna stanął przodem do luku prowadzącego na zewnątrz. Od tej chwili mózg jednostki przestał samodzielnie prowadzić procedurę wyjścia. Wszystko, a raczej prawie wszystko zależało od człowieka, komputer wykonywał tylko polecenia. Ich tempo było sprawą wychodzącego, o ile czynił to w granicach rozsądku. Jeśli program uznałby, że czynności zajmują zbyt wiele czasu, zatrzymałby proces i zablokował wyjście, gdyż istniałoby podejrzenie, iż pilot nie jest w pełni sprawny.

– Kontrola szczelności skafandra – powiedział Adam.

Ze ściany wysunęły się giętkie ramiona zakończone miękkimi sondami, zbadały ubiór najpierw z góry na dół, a potem rozbiegły się we wszystkie strony w pozornym chaosie. Za plecami pilota działo się to samo.

– Skafander szczelny – podał mózg.

– Przyjąłem. Kontrola wskaźników osobistych.

Giętkie ramiona znikły, ich miejsce zajęła pojedyncza cieniutka sonda, która wpełzła w płytkę umiejscowioną na lewym przedramieniu. Można było tę operację wykonać drogą radiową, ale procedury zalecały łącze kablowe, aby zupełnie wykluczyć wpływ warunków zewnętrznych.

– Wskaźniki wewnętrzne sprawne. – Sonda zniknęła.

– Przyjąłem. Kontrola wskaźników zewnętrznych.

Tym razem przez dłuższą chwilę nie działo się nic, bowiem komputer zdalnie sprawdzał funkcjonowanie monitoringu.

– Jednostki napędowe.

Z dwóch stron wyskoczyły ramiona podajników z olstrami rakiet, które po chwili zostały przytroczone do pasa, ramion, pleców i butów Adama.

– Kontrola zaczepów sznura.

Następne chwytaki wyłoniły się z podłogi. Jeden wyciągnął linę umiejscowioną w płaskiej puszce na prawym udzie, drugi uczynił to samo z uprzężą po drugiej stronie. Sprawdzenie chwytaka magnetycznego i mechanicznego zajęło ułamek sekundy.

– Wypompowanie powietrza.

Rozległ się szum pracującej sprężarki, który cichł w miarę jak życiodajną mieszankę zastępowała próżnia. Tylko leciutkie drżenie podłogi świadczyło o tym, iż maszyna pracuje.

– Próżnia dziewięćdziesiąt siedem procent – zameldował komputer.

Adam wyciągnął rękę, uderzył palcami w szeroki przycisk otwierający śluzę. Okrągły właz wysunął się najpierw na zewnątrz, a potem w bok. Bartold dostrzegł zwiewną mgiełkę przy otwierającej się krawędzi luku, kiedy resztka powietrza została wyssana w wolną przestrzeń.

– Wychodzę – powiedział. – Wyłącz elektromagnesy.

Ferromagnetyczne wkładki w podeszwach przylegające do podłogi zostały uwolnione, teraz wystarczyło odepchnąć się, żeby wypłynąć przez otwarty na całą szerokość właz.

Tak, odepchnąć się, ale w celu wykonania bezpiecznego manewru należało zachować jak najdalej idącą ostrożność. W warunkach zerowego ciążenia każdy nieostrożny ruch mógł spowodować nieoczekiwane, groźne w skutkach konsekwencje. Gdyby Adam odbił się zbyt mocno, mógłby zawadzić hełmem o krawędź luku, zahaczyć którąś z wystających części kombinezonu o panel umiejscowiony tuż przy wyjściu i sprawić, że pokrywa zaczęłaby się zamykać w chwili wychodzenia. Oczywiście, nad wszystkim czuwał mózg oraz systemy zabezpieczeń, lecz wśród ludzi latających przez wiele lat w dalsze i bliższe trasy krążyły opowieści o nieszczęśliwych zbiegach okoliczności, przez które nieostrożny pilot kończył bądź to przytrzaśnięty pokrywą, bądź uwięziony na zewnątrz statku. Ile w tym było prawdy, nie wiadomo, ale legendy były żywe w umysłach podróżników i działały na wyobraźnię.

Uwięziony na zewnątrz statku... Adam leciutko oderwał się od podłogi, poszybował w kierunku ziejącego czernią luku. Zasadniczo o uwięzieniu zwykło się mówić, kiedy nie można wyjść, a nie wtedy, gdy nie można było wejść do ciasnego wahadłowca, który wobec ogromu kosmosu jawił się jako bardzo malutka cela. Jednak w przestrzeni kosmicznej wiele utrwalonych poglądów i nawyków, zdających się wręcz aksjomatami, bądź to nabierało nowych odcieni, bądź to diametralnie zmieniało znaczenie. Pilot podejrzewał, że opowieści o nieszczęśliwych wypadkach w dużej mierze były fabrykowane i puszczane w obieg przez armatorów, obawiających się, by rutyna nie skłoniła pracowników do zaniechania procedur. Obawa bywa najlepszym lekarstwem na lekkomyślność.

Wypłynął na zewnątrz. Wahadłowiec dzieliło od satelity około trzystu metrów. Komputery obu jednostek ustaliły prędkość, znieruchomiały, przynajmniej pozornie dla układu odniesienia, jaki stanowił człowiek. Adam nastawił koordynaty dla systemu napędowego skafandra na satelitę. Wyświetlacz w hełmie skrzyżował linie w miejscu, gdzie widać było solidną klapę przekaźnika komunikacyjnego. Astronauta już miał zatwierdzić rozkaz uderzeniem palca w przycisk wykonawczy na płytce, kiedy jego wzrok padł na Valhallę. Znieruchomiał, porażony niesamowitym widokiem. W tej chwili dotarło do niego z całą mocą, dlaczego Goransson tak a nie inaczej nazwał planetę. Z powierzchni Zoroastra Bartold jeszcze nie miał okazji jej zobaczyć w całej okazałości, a obraz przekazywany przez kamery statku czy wahadłowca nie oddawał całej prawdy. Valhalla naprawdę mogła kojarzyć się z groźnymi zaświatami. Widoczna z kosmosu część atmosfery gazowego olbrzyma wyglądała rzeczywiście tak, jakby potężni tytani toczyli wojnę gdzieś w tej mgle o różnych odcieniach zieleni, wywołując niewyobrażalne burze i nawałnice. Tyle że w mitologicznej Valhalli bitwy toczyły się w dzień, zaś wieczorami wszyscy zasiadali do uczty. Tutaj nie mogło być o tym mowy. Po ciemnej stronie szalały nieodmiennie te same żywioły. Zresztą prawdziwej ciemnej strony planeta nie posiadała – jaśniała własnym światłem, co było widać doskonale wtedy, gdy znajdowała się dokładnie między Zoroastrem a słońcem. Było to światło mętne i rozproszone, ale jednak Valhalla dostarczała więcej blasku niż ziemski księżyc w pełni. Procesy zachodzące w jej wnętrzu dostarczały także całkiem sporo ciepła obiegającym ją naturalnym satelitom. Przynajmniej tyle, żeby azotowo-metanowo-helowa atmosfera globu, na którym umiejscowiono stację badawczą, pozostawała w stanie w miarę dynamicznym, nie była uśpiona temperaturami bliskimi zera absolutnego. Samo słońce ani jego odbite od Valhalli promieniowanie nie byłoby w stanie ogrzać w ten sposób najbliższej przestrzeni. Nie mówiąc już o gwieździe fioletowej, która zdawała się więcej światła zabierać niż dawać.

Adam otrząsnął się z zapatrzenia. Groźny majestat olbrzyma przykuwał uwagę bez reszty, ale trzeba było wykonać zadanie. Włączył rakietki. Powoli uniosły go w stronę satelity. Kiedy znalazł się kilka metrów od pokrywy zabezpieczającej komunikator, dysze umieszczone na ramionach wyhamowały, ustawiły astronautę precyzyjnie naprzeciwko celu.

– Komodorze Wintermann – powiedział. Mózg pokładowy natychmiast przekazał komunikat do dyspozytorni na Zoroastrze. – Przystępuję do skontrolowania stanu obwodów przekaźnika dalekiego zasięgu. Proszę o pozwolenie zdjęcia pokrywy urządzenia.

Odpowiedź nadeszła dopiero po chwili, jakby człowiek na dole musiał zebrać myśli. Opóźnienie w komunikacji przy odległości orbity wynoszącej pięćset kilometrów wprawdzie istniało, ale wynosiło zaledwie niecałe dwie tysięczne sekundy, było więc praktycznie niezauważalne, zaś Walter zwlekał dobrą chwilę.

– Zezwalam na zdjęcie pokrywy przekaźnika, komandorze Bartold.

– Zrozumiałem.

Adam już wyciągnął rękę, już wysunięty z rękawicy manipulator zakończony głowicą klucza zeroobrotowego dotknął prawie nakrętki, kiedy mężczyzna szarpnął się w tył, widząc odchodzący w bok, ledwie widoczny włos miedzianego drucika. Coś było nie tak. Jednak sama końcówka klucza, mimo gwałtownego ruchu wstecznego, dotknęła mocowania płyty. W tym momencie świat wokół mężczyzny zawirował. Głowica narzędzia zsunęła się wprawdzie ze śruby, ale zahaczyła o wystającą nieco kryzę, zaklinowała się i pociągnęła za sobą pilota. W pierwszej chwili odruchowo szarpnął lewą dłonią ku panelowi dysz skafandra, ale natychmiast zrezygnował. Siła przeciwna do ruchu wirowego satelity mogłaby albo uszkodzić skafander, albo odrzuciłaby Adama od obiektu na tyle mocno, żeby nie był w stanie wrócić do wahadłowca na resztkach paliwa w olstrach odrzutowych. Nie był pewien, czy komputer wahadłowca byłby w stanie samodzielnie wykonać akcję ratunkową. Na pewno gdyby na powierzchni księżyca siedział doświadczony dyspozytor, można by liczyć na pomoc, ale w umiejętności Waltera Bartold musiał wątpić z zasady. Zresztą, w tamtej chwili nie analizował tego wszystkiego, postąpił tak, jak mu nakazywał instynkt – dał się ciągnąć satelicie, jednocześnie uwalniając z uprzęży zaczep magnetyczny, który natychmiast przyssał się do metalowej powierzchni poniżej plastmatowego luku komunikatora. Adam skrócił maksymalnie długość linki, jednocześnie rozglądając się za uchwytem do zamocowania haka drugiego zabezpieczenia. W zasadzie powinien się przypiąć jak najmocniej, zanim jeszcze przystąpił do pracy, takie w każdym razie były zapisy regulaminu. Ale nikt przecież tego nie robił przy nieruchomych obiektach. Po co krępować sobie ruchy i ryzykować zaplątanie się w liny? W szaleńczym pędzie dostrzegł wreszcie wystający nieco z boku pierścień do mocowania zaczepu automatycznego. Był na wyciągnięcie ręki, ale w tym położeniu równie dobrze mógł się znajdować w innej galaktyce. Że też w skafandrze nie zamontowano samodzielnych elektromagnesów albo chociaż zwyczajnych przyssawek! Cóż, odzywała się wszechobecna tutaj oszczędność. W pełni wyposażony kosmiczny ubiór ważyłby dobrych kilkanaście kilogramów więcej, byłby zatem droższy w transporcie. Z drugiej strony, po co wlec tak daleko specjalistyczny sprzęt? Przecież nikt nie przewidywał, że członkowie zespołu będą musieli wychodzić w przestrzeń, a jeśli nawet, to nie dla dokonywania napraw.

– Co się dzieje?! Co tam się dzieje?!

Dopiero w tej chwili Adam zdał sobie sprawę, że dyspozytor nawołuje go od jakiegoś czasu.

– Drobne problemy, komodorze – wycedził. – Ktoś tutaj zastawił bardzo przykrą pułapkę.

Uspokoił oddech, zaczął się rozglądać. Rzeczywiście, pod panelem ogniw słonecznych dostrzegł niepasujący do reszty kształt – zewnętrzną, podwieszaną dyszę średniego ciągu, taką, jakiej zwykło używać się do wspomagania silników sond w warunkach wyjątkowo ekstremalnych. Z całą pewnością z drugiej strony korpusu znajdowało się drugie takie urządzenie, skierowane ciągiem w tę samą stronę. Inaczej satelita nie wpadłby w zawrotny ruch wirowy. Ale i tak stało się to zbyt szybko – dosłownie w ułamku sekundy. W przypadku normalnych dysz trwałoby to o wiele dłużej. Coś tu było na rzeczy. Bartold przyjrzał się urządzeniu: chyba przestało już pracować.

– Jaki mam czas obrotu? – spytał.

– Chwileczkę – doleciał drżący głos Wintermanna, ale od razu padła odpowiedź mózgu pokładowego:

– Jeden na sekundę i dwie setne.

Nieźle. Adam gwizdnął cichutko. Całkiem potężny kop.

– Komandorze Bartold – powiedział Walter bardziej już opanowanym tonem. – Proszę wracać na pokład wahadłowca.

– Zaraz, zaraz. Nie tak prędko.

– Proszę wracać, przecież w tych warunkach dalsze przebywanie w przestrzeni nie ma sensu.

Adam rozejrzał się uważnie. Przed oczami migała mu to sylwetka wahadłowca na tle Zoroastra, to zielona kula Valhalli.

– To nie będzie takie proste – odparł. – Trzeba chwilę pomyśleć. A poza tym nie widzę powodu, komodorze, żebym nie miał wykonać zadania. Chyba wszystkim zależy na uruchomieniu przekaźnika kwantowego?

Przez dłuższy czas panowało milczenie.

– Przecież jest pan tam jak na karuzeli! – zauważył wreszcie Walter.

– Proszę pamiętać, że przez trzydzieści lat pracowałem jako pilot dalekiego zwiadu. Wirówka, zupełnie jak w zamierzchłych czasach, jak najbardziej wchodzi w system szkolenia. Poradzę sobie.

Odetchnął głęboko. Opanowania lęku uczył się na specjalnych sesjach terapeutycznych, lecz nigdy nie dał rady wykorzenić go do końca. I bardzo dobrze, bo ktoś, kto zupełnie się nie boi, o wiele łatwiej popełnia błędy. Ocenił sytuację. Był dość solidnie zakotwiczony za sprawą skróconej do minimum uprzęży magnetycznej oraz zaklinowanego klucza, nie miał jednak pewności, co się stanie, jeśli oderwie rękę od powierzchni satelity. Zerknął jeszcze raz w stronę uchwytu. Stanowczo za daleko. No cóż, trzeba improwizować. Ostrożnie, bardzo powoli uwolnił głowicę klucza, jak najściślej przywierając do powierzchni urządzenia. Udało się, siła odśrodkowa nie oderwała go od wirującej konstrukcji. Teraz należało odkręcić zabezpieczenia. Kiedy wprowadzi szyfr i klapa się odsunie, będzie miał możliwość uchwycić się solidniej. Nałożył głowicę na nakrętkę. Klucz obracał się nieśpiesznie, ukazując wysuwający się, błyszczący gwint. Żeby sięgnąć wyższej nakrętki, Bartold musiał nieco się przesunąć. Ruch spowodował, że odpadł od gładkiej płaszczyzny, zawisł na lince, czy raczej nie tyle zawisł, co siła odśrodkowa oderwała go od wirującej powierzchni, próbując wysłać w przestrzeń. Jednak w jego subiektywnym odczuciu bardziej przypominało to właśnie wiszenie. Zwiększył obroty klucza. Magnetyczny zaczep był niezawodny pod warunkiem, że nie płynął przez niego prąd. A tutaj mogło zdarzyć się wszystko. Dowcipniś, który przygotował niespodziankę w postaci dysz, mógł zastawić także inne pułapki. Kiedy śruby wyszły, Adam wprowadził kod. Klapa zaczęła się odsuwać, a pilot odetchnął z ulgą, natychmiast chwycił za uwolnioną od osłony krawędź. W środku, na szynach, połyskiwały kryształy przekaźnika. Astronauta zaczepił hak drugiej liny tuż przy ich mocowaniu.

– Wyświetl schemat – zażądał.

Natychmiast wewnątrz hełmu rozbłysły najpierw symbole, a potem graficzny obraz przedstawiający strukturę urządzenia. Na pierwszy rzut oka było widać, że coś jest nie tak.

– Części organiczne uległy zniszczeniu, komodorze – poinformował Adam.

– Słucham? – W głosie Wintermanna zabrzmiała nutka paniki.

– Zniszczeniu uległy struktury organiczne przekaźnika – powtórzył pilot. – Część kryształów RNA świeci barwami alarmowymi, zaś reszta w ogóle nie działa.

– Da się coś z tym zrobić?

– Na miejscu z całą pewnością nie. To robota dla inżyniera w warunkach laboratoryjnych i to nie w zwyczajnej bazie.

– Co w takim razie zrobimy?

W innym położeniu Adam wzruszyłby ramionami. Tutaj nie miało to sensu.

– Sprawdzę obwody panelu generatora splątaniowego, wymontuję uszkodzone składniki i wracam.

Na dole znów zapanowała cisza.

– Rozumiem – rozległ się wreszcie głuchy głos. – Proszę przystąpić do pracy.

Bartold podłączył do gniazda centralnego przewód sprzężony z nadajnikiem. Mózg pokładowy wahadłowca wykonał testy w ułamku sekundy.

– Uszkodzone obwody rybonukleinowe – potwierdził diagnozę pilota. – Uszkodzone układy krystaliczne obwodów centralnych generatora splątaniowego.

Adam zabrał się za odkręcanie szyny. Tym razem nie musiał zachowywać się tak ostrożnie, jak w przypadku śrub, poszło więc dość szybko. Zsunął przezroczyste pojemniki, schował je do zasobnika na brzuchu.

– Gotowe, komodorze – oznajmił. – Wracam na pokład wahadłowca.

– Doskonale. Uruchomię procedurę ratowniczą...

– Nie! – Adam prawie krzyknął. Wintermann kazałby komputerowi wahadłowca obliczyć koordynaty, żeby pojazd podszedł bliżej, dostosował ruch do obrotów satelity i przerzucił linę ratowniczą, co nie było najbezpieczniejszym rozwiązaniem w obecnej sytuacji. – Nie. Nie trzeba. – Po chwili pilot uspokoił się na tyle, by wyjaśnić:

– Nie widzę stąd rufy satelity, ale jeśli i tam została zamontowana jakaś niespodzianka, może być wesoło. Musimy przecież założyć, że coś tam jest, prawda?

– Mózg wahadłowca może sprawdzić...

– Jakoś nie sprawdził i nie zameldował, że pod bateriami zamontowano dysze.

– Coś pan sugeruje?

– Nic nie sugeruję. Po prostu maszyna nie jest w stanie po ludzku zinterpretować wszystkiego, co rejestruje. A poza tym, co miałbym niby zrobić z liną ratowniczą? Rzucić się na nią z chyżością małpy i liczyć na szczęście?

– Co zatem pan proponuje? Nie da pan przecież rady precyzyjnie trafić z powrotem do wahadłowca.

Adam spojrzał na przemykający właśnie nad głową mały statek kosmiczny. Długa, smukła sylwetka ze schowanymi w tej chwili skrzydłami wydawała się na wyciągnięcie ręki. Doskonale widział otwarty luk śluzy, wypisane czerwoną farbą oznaczenia jednostki.

– Poradzę sobie.

Zerknął na wskaźniki stanu paliwa w dyszach. Całkiem przyzwoicie – po trzy czwarte ładunku w zasadniczych i pięćdziesiąt procent w manewrowych. Ale próbę miał tylko jedną. W razie gdyby poleciał w przeciwną stronę niż wahadłowiec, mogłoby być różnie.

– Mózg jednostki – powiedział. – Oblicz optymalną trajektorię lotu pilota i najwłaściwszy moment oderwania się od satelity przy wykorzystaniu siły odśrodkowej. Weź pod uwagę dodatkową masę zabranego przed chwilą ładunku. Pozycja pilota następująca, obserwuj. – Chwycił dolną krawędź skrzynki przekaźnika, wyprostował ramiona, pozwalając się ciągnąć satelicie w tej pozycji. – Będziesz odpalał zdalnie silniki dysz osobistych. Dokonaj odpowiednich obliczeń.

– To szaleństwo – odezwał się Wintermann. – Nie lepiej zaryzykować podejście, komandorze?

– Nie lepiej. Proszę na wszelki wypadek przygotować się do wysłania ekipy ratunkowej. Chociaż jeśli poleciałbym z całym impetem w przeciwną stronę niż statek, czarno to widzę.

Z pół minuty trwało, zanim dyspozytor znów się odezwał:

– Zgoda. Niech pan robi swoje.

– Tak jest. Mózg jednostki, przelicz jeszcze raz prędkość obrotu, wylicz trajektorię i czas odpalania silniczków manewrowych skafandra. Na osiemnaście setnych przed sekundą zero dasz mi znak ostrym sygnałem dźwiękowym.

– Na osiemnaście setnych przed sekundą zero – powtórzył komputer.

– Podaj sygnał próbny.

Adam miał już najzupełniej dość tej karuzeli. Gazowy olbrzym zdawał się chwilami zlewać w jedno z wahadłowcem i srebrzystym teraz Zoroastrem.

– Sygnał próbny – oznajmił komputer.

W uszy pilota wdarł się krótki, wysoki wizg.

– Zacznij odliczanie od piętnastu.

– Piętnaście... Czternaście...

Adam odpiął linę od mocowania szyny, poczekał, aż skryła się razem z hakiem w zasobniku.

– Dziesięć... dziewięć...

Magnetyczna przyssawka odskoczyła od korpusu satelity. Adam wyprostował ręce, przymknął oczy, czekając na sygnał.

– Pięć... cztery... trzy... dwa... jeden...

Napiął mięśnie. Wysoki wizg rozległ się niespodziewanie, właśnie o ten ułamek sekundy za wcześnie w stosunku do tego, czego oczekiwał umysł, omamiony rytmem odliczania. Bartold puścił krawędź skrzynki, otworzył oczy. Dysze na udach włączyły się na krótką chwilę, ciało pilota powoli leciało wprost ku wahadłowcowi. Zbyt szybko! I za bardzo do góry!

Nie czekając na decyzję komputera, zablokował zdalne sterowanie, sam włączył dysze pomocnicze na ramionach, dał pełny ciąg. Jednocześnie wystrzelił w kierunku statku linę z końcówką magnetyczną. Zmierzał pozornie wprost do śluzy, wiedział jednak, że przy takiej trajektorii minie ją o włos, uderzy w burtę, odbije się i pofrunie w stronę księżyca. Spłonięcie podczas wejścia w atmosferę było ostatnią rzeczą, o której marzył.

Lina przylgnęła do wahadłowca, w tej samej chwili Adam zaczął ją zwijać. Naprężyła się, zmieniła kierunek lotu mężczyzny. Dał teraz ciąg wsteczny. Szarpnęło nim w tył, potem silniki zamilkły, wskaźniki paliwa wskazywały zero. Zatrzymał się prawie zupełnie, lina bardzo powoli luzowała się, wskazując, że zbliża się jednak do wahadłowca, choć bardzo powoli. W tej sytuacji mógł tylko czekać, korygując lot delikatnymi pociągnięciami. Na szczęście zaczep przylgnął do powierzchni statku tuż obok włazu.

Wpłynął do śluzy, zahaczając ramieniem o jej krawędź. Obróciło go o sto osiemdziesiąt stopni. Widział teraz satelitę wirującego z zawrotną prędkością.

– Komodorze Wintermann – powiedział. – Żądam, aby na powierzchnię Zoroastra sprowadził mnie mózg bazy. Proszę odłączyć możliwość sterowania statkiem przez jego integralną jednostkę.

– Ale...

– Proszę tak zrobić, komodorze! – ryknął Bartold. – Natychmiast i bez dyskusji!


Teraz patrzyli na niego nieco inaczej niż wtedy, kiedy po raz pierwszy wchodził do jadalni. W ich oczach oprócz rezerwy zobaczył coś w rodzaju podziwu. Czekali na niego w piątkę: oczywiście, Walter jako szef i Noel, który pełnił tego dnia rolę oficera dyżurnego. Poza nimi była jeszcze Zoja, gotowa w każdej chwili popędzić do gabinetu udzielić pomocy potrzebującemu, Teresa jako opieka psychologiczna i Sandra. Ta ostatnia, jak ocenił Adam, przyszła tylko i wyłącznie z ciekawości, bo absolutnie nie była potrzebna. Spoglądała to na Wintermanna, to na Bartolda. Adam skinął jej leciutko głową, rewanżując się za tamten uśmiech przy obiedzie. Nie odpowiedziała nawet najmniejszym grymasem, miała zaciśnięte wargi i zmarszczone brwi.

– O co chodzi? – zapytał ostro dowódca. – Dlaczego kazał pan wyłączyć mózg wahadłowca?

Adam spojrzał w zadumie na ekran przekazujący obraz z lądowiska. Nad uskrzydloną teraz rakietą zasuwał się dach podziemnego hangaru.

– Na wszelki wypadek – odpowiedział z namysłem. – Miałem wrażenie, że dzieje się coś niedobrego.

– Wrażenie?! – Walter tym razem rozeźlił się na dobre. – A odkąd to piloci dalekiego zwiadu opierają się na wrażeniach?

– Od zawsze. – Adam zachował spokój. – Przedtem sam pan nie chciał ryzykować, nawoływał mnie do powrotu, a teraz wyrzuca mi nadmiar ostrożności?

– Nie doda pan teraz „komodorze”? – spytał Wintermann zjadliwym tonem.

– Nie jestem na pokładzie statku – Bartold wzruszył ramionami. – Jako pilot nie podlegam już niczyim decyzjom, a pan nie dowodzi więcej niż jedną jednostką.

– Nie do końca chyba to wszystko rozumiem. Te wasze wojskowe skomplikowane procedury...

– To raczej obyczaj niż procedura. Tytuł komodora nadawano w odległej przeszłości oficerom pełniącym funkcje admiralskie wtedy, kiedy chciano dociążyć ich obowiązkami, ale nie wypłacać iście królewskiej gaży. Potem nazywano tak dowódców zgrupowań morskich, a w trakcie eksploracji kosmosu jeszcze rozszerzono ten termin. W przestrzeni każdą bazę czy stację uznajemy za statek floty cywilnej lub wojskowej, a zatem w sytuacji takiej jak dzisiejsza, kiedy był pan odpowiedzialny za dwie jednostki, przysługiwał panu tytuł komodora. Myślałem, że doskonale pan o tym wie.

Walter potrząsnął głową, uśmiechnął się z przymusem.

– Jestem rasowym cywilem, niestety – mruknął. – Proszę w takim razie wybaczyć mój poprzedni sarkazm. Napędził nam pan niezłego stracha.

– Sobie też, proszę mi wierzyć. To nie było najprzyjemniejsze doświadczenie w moim życiu.

– Co tam się właściwie stało?

– Oczekiwałem, że wy mi powiecie. Mieliście przecież dość czasu na analizę materiału.

– Pan też.

Adam spuścił wzrok, wyglądał w tym momencie jak chłopiec przyłapany na psocie.

– Spałem.

Noel wytrzeszczył oczy, spojrzał z niedowierzaniem najpierw na Bartolda, potem powiódł wzrokiem po twarzach pozostałych.

– Spał pan? Po tym wszystkim, w dodatku podczas podchodzenia do lądowania? Przecież musiało trząść jak cholera!

– I pewnie trzęsło – Adam rozłożył ręce. – Ale uznałem, że sen jest najważniejszy. A poza tym mózg pokładowy został przecież zablokowany. Mogłem sobie co najwyżej pograć z nim w szachy albo pooglądać zapis wydarzeń, ale z analizami byłoby już gorzej.

– Faktycznie. – Wintermann westchnął. – Chyba się trochę wygłupiłem.

– Przez uprzejmość nie zaprzeczę – zaśmiał się Adam. Natychmiast spoważniał. – Ktoś grzebał w przekaźniku dalekiego zasięgu – oznajmił, uważnie lustrując twarze obecnych. Wyglądali na co najmniej lekko zszokowanych.

– Jest pan pewien? – spytał Noel. – Może to uszkodzenie spowodowane jakimś spięciem, wzmożonym wiatrem słonecznym, promieniowaniem kosmicznym...

– A może zagnieździł się tam troll ze śrubokrętem? – wpadł mu w słowo Adam. – Osłony były najzupełniej w porządku, testy nie wykazały żadnego zwarcia. No i przecież ktoś zamontował dysze pod panelami energetycznymi, prawda? Ktoś przeprowadził to tak, żeby próba naprawy zakończyła się zupełną porażką, a może nawet śmiercią mechanika.

– Ale kto?

Adam milczał przez dłuższą chwilę.

– Tego, oczywiście, nie wiem, natomiast zdaję sobie sprawę, kto absolutnie i na pewno nie mógł czegoś podobnego dokonać.

– Kogo ma pan na myśli? – spytał Walter.

– Siebie. Jestem chyba jedyną osobą pozostającą poza wszelkim podejrzeniem, a i to tylko dlatego, że po prostu nie było mnie na stacji, kiedy pułapka została zamontowana.

Zapadła cisza. Nagle rozległ się cichy śmiech. Wszyscy spojrzeli z zaskoczeniem na Sandrę.

– Co ci tak wesoło? – spytał ze złością Noel.

– Dwunastu podejrzanych – spoważniała. – Całkiem nieźle.

– Szesnastu – mruknęła Teresa.

– Słucham? – Wintermann zmarszczył brwi.

– Szesnastu – powtórzyła. – Przecież ten numer został przygotowany, kiedy byliśmy w komplecie, prawda? Może któryś z naszych nieboszczyków to zrobił?

Bartold spojrzał czujnie na kobietę. Inteligentna bestia, z refleksem. Jeśli miałaby coś wspólnego z sabotażem, niełatwo byłoby ją rozszyfrować.

– Będziemy musieli porozmawiać na osobności. – Adam popatrzył szefowi placówki prosto w oczy.

– Powinniśmy jak najszybciej zameldować o tym incydencie centrali – Walter pokręcił bezradnie głową. – Ale bez przekaźnika... Konwencjonalny sygnał radiowy do najbliższej placówki mogącej przekazać wiadomość do Układu Głównego będzie szedł ponad rok. Chyba że pan ma na statku jakiś prosty model maszyny splątaniowej. Byłbym gotów poświęcić cenne paliwo i narazić się na szykany ze strony przełożonych...

– Niestety, nie zostałem wyposażony w taki sprzęt. Nie leciałem przecież na daleki zwiad. Tylko wtedy regulaminy wymagają montowania w jednostkach komunikatorów kwantowych.

– Oszczędność? – skrzywił się Noel. – Nie tylko nas tak traktują?

– Nadajniki splątaniowe kosztują potworne pieniądze – kiwnął głową Adam. – Montuje się je tylko w razie konieczności. Ja miałem łatwe zadanie, w razie potrzeby mógłbym po prostu dotrzeć w pobliże jakiegoś portalu, planety czy stacji posiadających komunikatory.

– Ale przy uszkodzonej jednostce... – Boranin zawiesił głos, zanim podjął: – Przecież zawsze trzeba liczyć się z możliwością awarii.

– Każdy, zostając pilotem, musi włączać ryzyko niejako w zakres obowiązków.

Wintermann przysłuchiwał się wymianie zdań z kwaśną miną.

– Niewiele mamy więc z pana pożytku...

Zabrzmiało to bardzo nieprzyjemnie. Teresa chrząknęła, Walter zreflektował się, chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Bartold nie czekał na przeprosiny.

– Być może – rzekł zimno. – Ale tak czy inaczej, powinniśmy pogadać.

– A tak przy okazji – odezwał się Noel. – Dlaczego kazał pan nadać sygnał dźwiękowy na osiemnaście setnych przed sekundą zero? I dlaczego właśnie taki pisk, jaki słyszeliśmy? Nie lepiej by było zastosować impuls świetlny?

– Pan nigdy nie latał, prawda? – spytał Adam.

– Nie mam nawet licencji pilota orbitalnego, w życiu nie siedziałem za sterami.

– Na to pytanie odpowie najlepiej albo pani Teresa, albo nasz lekarz. – Komandor wskazał lekkim ruchem brody Zoję.

Noel skierował pytające spojrzenie w stronę kobiet. Popatrzyły na siebie.

– Sygnał dźwiękowy – powiedziała po chwili Teresa – wywołuje szybszą reakcję niż światło.

– Nie rozumiem...

– Nie rozumiesz, bo jesteś ofiarą wąskiej specjalizacji – zirytowała się Zoja. – Wszyscy teraz zajmują się tylko swoją działką, a jak tylko coś wykracza poza ich wykształcenie, gubią się.

– Z tobą jest inaczej?

– Ja w wolnych chwilach przynajmniej coś czytam, a nie oglądam tylko pornosy na przemian z głupimi komediami!

– Dobra, już się tak nie ciskaj, tylko mów, o co chodzi. Albo lepiej niech powie Teresa. Ona jest zazwyczaj bardziej opanowana.

– To zjawisko – podjęła kobieta – o którym uczy się studentów psychologii na samym początku edukacji. Popełniasz powszechnie pokutujący błąd, Noelu, myląc prędkość światła z prędkością dźwięku i ich wpływem na nasze zmysły. Intuicyjnie wydaje się człowiekowi, że światło dociera szybciej do oka niż impuls dźwiękowy do ucha i ujmując to od strony obiektywnych zjawisk fizycznych tak faktycznie jest. Jednak impulsy w obu przypadkach mają do przebycia tak krótką drogę, że można tutaj pominąć ich obiektywną prędkość. A człowiek jest zbudowany tak, że o ile na bodziec świetlny organizm reaguje z opóźnieniem około ćwierć sekundy, o tyle na dźwiękowy mniej więcej piętnaście do osiemnastu setnych. Jak przypuszczam, nasz pilot zna doskonale możliwości swojego ciała, więc podał optymalny czas nadania sygnału.

Zoroaster. Gwiazdy umierają w milczeniu

Подняться наверх