Читать книгу Wilkozacy 3: Księżycowy sztylet - Rafał Dębski - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеEre fair ræheb manu, fahram. Ir ghebeš vakirani rin attæ.
Słowa zostały wypowiedziane półgłosem, lecz bardzo wyraźnie, zaraz potem młot opadł na zimne, ciemne ostrze. Kowadło odezwało się głośnym brzękiem. A po krótkiej chwili rozbrzmiała cichutka z początku, lecz nieporównanie bardziej melodyjna odpowiedź uderzonego metalu. Odgłos narastał powoli, przedłużając dźwięk, przenikając kowala i wszystko dookoła, wzniósł się do poziomu, kiedy stał się prawie niesłyszalny, a potem wrócił i zaczął cichnąć, lecz nie dlatego, że zanikał, lecz raczej oddalał się, ulatywał w świat, aby nieść nowinę. Przypominał perlisty śpiew srebrnego, doskonale odlanego dzwonka.
Postać mistrza kowalskiego, skąpana w księżycowym świetle, znieruchomiała z młotem opuszczonym wzdłuż nogi. Po chwili narzędzie wypadło z bezwładnej dłoni, głucho stuknęło o wyłożony kamieniami podjazd do kuźni.
– To już – mruknął mężczyzna. – Niech to wszyscy... – zamilkł, obawiając się wypowiadać imienia Złego o północnej porze. – Niech to wszyscy święci – dokończył.
Miał nadzieję, że to, czego właśnie był świadkiem, nie zdarzy się za jego życia. Podobną nadzieję żywili z pewnością wszyscy jego przodkowie aż do najdawniejszych czasów. O tych czasach dzisiaj nikt nie potrafił powiedzieć nic pewnego poza tym, że były krwawe, okrutne, wypełnione ogniem i krzywdą ludzką.
Każdej pełni, trzynaście razy w roku, wyciągał kowadło przed warsztat, aby w świetle księżyca uderzyć młotem w ten przedmiot, odziedziczony po rodzicu. Tenże młot powierzył mu ojciec, a ojcu przedtem dziad i tak to szło od wielu pokoleń... Do tej nocnej pracy zakładał skórzaną rękawicę, również przechodzącą przez wieki jako rzemieślnicze dziedzictwo, obecnie już wytartą i sfatygowaną tak, że czarna licowa skóra stała się szorstka i szarawa, zapewne od samego zdejmowania i zakładania, bo przecież nie od roboty. Jeśli na niebie wisiały chmury, jeśli padał deszcz albo śnieg, rzemieślnik mimo wszystko przenosił ciężkie kowadło na dwór. Pogoda nie miała znaczenia, tak nakazywała tradycja, tak uczył ojciec. Rzecz jasna, nikt nie wiedział, dlaczego nie można kuć tego kawałka stali pod dachem. Ale też nikt w długim korowodzie przodków nie odważył się i nie spróbował zmienić obyczaju. To mogłoby przynieść nieszczęście, a może nawet okrutną zemstę losu lub sił, o których zwykły człowiek nie miał pojęcia.
– To już – powtórzył kowal.
Spojrzał w stronę domostwa. Jak to powiedział tatko na łożu śmierci?
– A jeśli, co nie daj Boże, mój synu, sztylet zadźwięczy, jak trzeba, zostaw go wówczas w kuźni, zabieraj rodzinę i uchodź! Uchodź, gdzie cię oczy poniosą, najlepiej za wielkie góry i wody.
– Czemu, ojcze? – spytał kowal, który dopiero niedawno pojął niewiastę i oczekiwał pierwszego dziecka. Nie w smak by mu było uciekać i zostawić dom, w którym się wychował, kuźnię stojącą tu od wieków oraz wszystko, co posiadał.
– Nie wiem czemu, chłopcze. Tak samo ostrzegał mnie mój ojciec, nim skonał, a jego twój dziad. Powinniśmy wierzyć w mądrość tych, co żyli przed nami. Skądeś się to wzięło... To tajemnica dręcząca cały nasz ród.
– Jesteśmy przeklęci? – przeraził się młody kowal.
– A mnie skąd to wiedzieć? – Stary wzruszył ramionami i rozkaszlał się niepowstrzymanie, tak mocno, że mimo ogarniającej go ostatecznej słabości usiadł na łóżku. Na jego ustach pojawiła się kropla krwi. Otarł ją z rozdrażnieniem, rozmazując na sękatej, twardej dłoni czerwoną smugę. – Kto wie co nam pisane po śmierci? Kto wie czy tam w ogóle coś jest? – Machnął ręką, ciężko opadł na poduszkę. – Przeklęci?... Nie wiem. Ale jesteśmy wszak niewolnikami tajemnicy. Wielka musi być to tajemnica, skoro nawet nie wolno nam wyjawić nikomu naszych właściwych imion. Prawdziwe twoje znam tylko ja, nawet mać twoja nie jest go świadoma. Dla ludzi masz inne, nadane nie przy urodzeniu przeze mnie, lecz to, które pop wypowiedział przy chrzcie. Nawet żona nim ciebie nazywa. I bacz, aby nigdy nie poznała tego tajemnego.
– Dlaczego? Wszak powiadają, że to moja druga połowa, żeśmy teraz jedno. A przecież prawdziwego imienia syna nie pozna?
– Nie pozna – rzekł twardo ojciec. – Rzecz jasna, że nie pozna. Bo ty mu je nadasz w cichości, w serdecznej ciszy. Bo gdyby przyszła godzina próby, ty wszelkie męki zniesiesz, czy to zadane tobie, czy twojej rodzinie. Lecz czy baba również je zniesie? Czy nie wyzdradzi, kiedy przyłożą jej dziecku nóż do szyi?
– Zdarzyło się już tak? – spytał szeptem młody kowal.
– Ponoć za życia mego naddziada znalazł się ktoś, kto próbował wyrwać tajemnicę. Lecz nie wiem o tym nic pewnego. Oby się to nie powtórzyło.
Milczał przez chwilę, ciężko oddychając, a potem zwrócił przekrwione oczy na syna.
– Módl się co dzień, chłopcze. Módl się, aby sztylet nie wydał głosu, nim zejdziesz do grobu.
– Ale co się stanie, jeśli wyda? Na pewno coś tam wiecie, wszak jesteście...
– Nie – przerwał mu ojciec. – Już mówiłem, że nic nie wiem, wierzaj mi. Sam nie wiem... Tyle że zapewne nic dobrego nie czeka kowala, który ukończy robotę... Jednakowoż jest nadzieja, że klinga nie zadźwięczy.
– A jak ma zadźwięczeć? – Młody kowal przysiadł na skraju łóżka. – Powiedzcie, po czym to poznać?
– Tego też nie wiem. – Ojciec przymknął oczy. – Ale powiadał mi mój ojciec, że ten, kogo to spotka, z miejsca odgadnie, co się stało. Powtarzam ci, synu, módl się, aby to nie nastąpiło za twojego życia. Módl się, aby to nie nastąpiło nigdy...
Kowal potrząsnął głową, odganiając wspomnienia. Spojrzał na leżące wzdłuż kowadła ostrze. Ujął je za trzon, podniósł wyżej, aby padło na nie mocniej księżycowe światło. Tego dnia, tuż po letnim przesileniu, zawieszony na niebie lampion nocnego wędrowca świecił wyjątkowo mocno, sprawiając, że kontury stawały się jeszcze ostrzejsze i wyraźniejsze niż za dnia, w pełnym słońcu.
Sztylet jak sztylet. Odkąd ludzie nauczyli się kuć broń, zawsze wykonywali podobne klingi. Ostrze na półtorej dłoni, dwusieczne, kończyste. Trzon na tyle długi, by ująć go wygodnie nawet sporą kowalską ręką, chociaż jeśli nabić głowicę, stałoby się nieco mniej poręczne. Rzecz jasna, tylko dla tak potężnego mężczyzny o spracowanych dłoniach. Dla wielkiego pana okaże się w sam raz. Jakiż jednak wielki pan będzie szukał zwykłego kawałka żelaza w takiej głuszy? Dookoła tylko stepy i lasy, ledwie się tu trzymają jakieś chutory i sioła. Dwór pański dopiero o pięć polskich mil na zachód, rzadko kto stamtąd przyjeżdżał. I nic w tym dziwnego. Czego taki jaśnie oświecony książę Ostrogski miałby szukać na pustaci, gdzie nawet się nie zapuszczają zbrojni Kozacy, chyba że jako straż przy kupieckich karawanach idących na Kaukaz? Z rzadka zresztą idących ostatnimi czasy. Wieści o szaleństwach pugaczowszczyzny dotarły nawet tutaj, choć zdawały się jedynie odległym echem wydarzeń rozgrywających się w obcych ziemiach.
Ziemia wprawdzie była tu żyzna, lecz uprawiać ją trudno, gdy niebo skąpiło deszczu, a niedaleka rzeczka podczas suszy potrafiła wyschnąć w jeden dzień, pozbawiając całkiem ochrony wodne stworzenia. Żaby jeszcze sobie jakoś radziły, ale ryby w letni upał można było zbierać niczym kamienie przy drodze. Tyle tylko, że psuły się szybciej, niż wieśniacy nadążali je wszystkie ususzyć. Niemniej było przynajmniej z czego nagotować niedzielnej uchy, było z czego czerpać, gdy nadchodziły głodniejsze czasy.
W ogóle żyło się tutaj nie najgorzej, tak przynajmniej opowiadali ci, którzy bywali w innych stronach, gdzie i Tatarzy się zdarzali, i rzezimieszki, i pańscy komornicy nękali ludność bez umiaru. Tu raz na rok zjawiał się dworski szafarz, aby zebrać daninę, czy to w postaci płodów, czy gorzałki, czy wyrobów kowalskich, czy też najchętniej gotowego grosza. Jednak brzęczącą monetę mało kto posiadał. Nawet Żyd, co arendował karczmę przy szlaku kupieckim, przyjmował od chłopów zapłatę w zbożu, rybach albo skórkach lisów i bobaków. Jechał raz do roku kawał świata na jarmark do Białocerkwi i tam zamieniał towary na gotowiznę, jaką sam wolał spłacać podatki, a pewnie coś tam i w jakiej skrytce gromadził dla siebie i dziecisków, jak to Żyd.
Dlatego też miejsce to okazało się bezpieczną przystanią dla kowalskiego rodu, obarczonego tajemnicą, o której sami zainteresowani nie wiedzieli, czy w rzeczy samej jest straszna, czy też po prostu budzi grozę jak wszystko, co nieznane.
Kowal podrzucił lekko sztylet i chwycił go z powrotem. Potem odłożył przedmiot na kowadło, zdjął rękawicę, położył ją obok odkuwki. Nie lubił pracować z taką ochroną dłoni, przeszkadzało mu to, ręka pociła się w przyciasnej skórze.
Doprawdy nie widział nic nadzwyczajnego w tym ostrzu. Wspomnienie niezwykłego dźwięku zbladło już nieco, ale zaraz wróciło z nową mocą, wywołując na plecach zimny dreszcz. Cóż, powinien chyba jeszcze oprawić jakoś tę klingę, przynajmniej wstępnie. Niewielką głowicę odkuje zaraz bez wysiłku, wystruga migiem okładziny z brzozowego, dobrze przeschniętego drewna. Potem tylko owinąć rękojeść jedwabnym sznurkiem i gotowe. A może lepiej wzmocnić jedwab po wierzchu miedzianym drutem? Co do tej części pracy nie istniały żadne przekazy. Zresztą, jeśli ktoś się zgłosi po tę broń, może dać ją do wykończenia jakiemuś biegłemu nożownikowi.
Pozostawało teraz jedno pytanie – czy on sam powinien, zgodnie z ojcowskim nakazem, natychmiast porzucić kuźnię i gospodarstwo, aby uciec najdalej, jak się da? A może to tylko gusła i zabobon? Pewnie tak, pewnie nic złego się nie zdarzy. Kto wie jakimi głupimi przesądami obrósł ten kawałek nawęglonego żelaza przez setki lat, a może i dłużej? I kto może się dowiedzieć, że praca została ukończona?
Tylko ten dźwięk... Ten przeszywający duszę dzwon... Kiedy zabrzmiał, potężny mężczyzna poczuł, jakby coś odjęło mu część sił. Spojrzał na lśniącą mętnie klingę. Wyglądała tak zwyczajnie, jak tylko zwykła broń wyglądać może. Czy wyjątkowy sposób kucia mógł tutaj cokolwiek zmienić? Zdawało się to niemożliwe.
Tylko ten dźwięk... Lecz czy mu się tylko nie wydawało, że był tak donośny? Przecież gdyby miał taką moc, obudziłby wszystkich domowników, wylegliby zobaczyć, co się stało.
– Cóż, na razie chodź do mnie, zaraz dokończymy robotę, jak pan Bóg przykazał – mruknął kowal.
Wyciągnął rękę, ujął trzon sztyletu. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że ma gołą dłoń, ale było za późno – chociaż próbował ją cofnąć, musnął metal końcami palców.
– Jezu Chryste! – wrzasnął i odskoczył jak oparzony.
Ostrze przemówiło. Nie słowami, nie obrazami nawet, które by wykwitły prosto w głowie, na kształt wizji. Przemówiło ostrzeżeniem i śmiertelnym przerażeniem. Przerażeniem, jakiego kowal nigdy jeszcze nie odczuł, jakiego do tej pory nie był w stanie sobie wyobrazić. Przypuszczał, że żaden śmiertelnik nie mógłby ogarnąć bezmiaru tego lęku.
Spojrzał na księżyc, otworzył usta, a z jego gardła wydobył się potępieńczy głos, przy którym wycie wilków mogło wydawać się słodkim śpiewem anielskich chórów. Włosy stanęły mu dęba na głowie, a serce załomotało w piersi niczym tysiąc najcięższych młotów uderzających w podwaliny świata.
Tak, teraz już zyskał całkowitą pewność, że powinien uchodzić bezzwłocznie, nie oglądając się na nic. Zaraz każe żonie zapakować niezbędne rzeczy, wrzuci wszystko na wóz, zaprzęgnie konie i pojadą gdzie bądź, byle jak najdalej stąd, pozostawiając ten sztylet, aby wziął go sobie ktoś, kto zdoła się uporać z ukrytym w nim strachem. Bo żyć tutaj kowalowi już niepodobna, skoro skalał go dotyk przeklętego przedmiotu. Obrzucił klingę dzikim spojrzeniem. Znów wyglądała niewinnie i nieszkodliwie, spoczywając na kowadle, ale on wiedział, co w niej drzemie. Nie dotknąłby ostrza więcej za żadne skarby świata.
Pobiegł ciężko w stronę domu. Myślał, że jego wycie postawiło już na nogi domowników, ale wewnątrz panował spokój. Dzieci spały w pierwszej izbie, parobek pochrapywał na zapiecku. Kowal popędził do drugiego pomieszczenia, gdzie żona leżała cicho, z nogą zarzuconą na pierzynę. Wszędobylska poświata docierała i tutaj przez otwarte okno. Było zbyt duszno, aby zawierać okiennice.
Potrząsnął żonę za ramię. Nie rozumiał tylko z początku, dlaczego musi to robić, unosząc rękę nad głowę. Nagle zdał sobie sprawę, że stoi na czworakach, choć wydawało mu się teraz to tak naturalne, że nie zwrócił uwagi na fakt, iż widzenie świata nieco się zmieniło. I nie rękę uniósł, lecz... łapę, zakończoną pazurami, wielkimi, zdolnymi rozerwać na sztuki nawet dorodnego jelenia.
Kobieta otworzyła oczy, spojrzała na męża.
Przeraźliwy wrzask poraził mu uszy, odezwał się zgrzytem we wnętrznościach.
– Zbieraj się, matka! – zawołał.
A raczej chciał zawołać, bo zamiast słów wydobył z siebie dziki głos, taki sam jak przed kuźnią.
– Matko Spasa, ratuj – usłyszał jęk.
Żona przewróciła oczami i zemdlała. Kowal chciał ją cucić, ale w tej chwili poczuł dziwną słabość, zupełnie jak wtedy, kiedy dzwonienie odkutego metalu pozbawiło go władzy w prawicy.
W sąsiedniej izbie wszczął się ruch, skrzypnęły drzwi, dziecięcy głosik coś zawołał, ale co dokładnie, tego kowal już nie wiedział, pogrążając się w mroku nieświadomości. Poczuł ulgę, choć tylko przez moment, bo zaraz potem spadła na niego ciemna zasłona, którą po chwili zastąpiły jaskrawe, nieprzyjemne wizje. Pogrążył się w czymś, co przypominało koszmarny sen, choć w istocie rzeczy było czymś o wiele więcej.
A może mniej?
Tego nie był w stanie orzec.
Księcia Michała Lubomirskiego obudził głos dzwonów. W całym mieście we wszystkich cerkwiach masywne kielichy kołysały się, ich serca łomotały, uderzając całą mocą o spiżowe ściany. Spojrzał na zegar stojący na bogato rzeźbionej serwantce. Dwie godziny po północy. Co mogło się stać, że podniesiono takie larum? Co niepokojące, hałas był o wiele większy, niż powinny wywoływać wszystkie okoliczne dzwony, szczególnie że nie było ich przecież tak wiele.
Wstał z łoża, przez otwarte na oścież drzwi wyszedł na niewielki balkon, oparł się o balustradę. Pozostali domownicy, również zbudzeni hałasem, pojawili się w oknach.
– Pożar? – zapytał ktoś.
Lecz nie było widać żadnej łuny, a tak wielki alarm oznaczałby, iż przynajmniej cały kwartał stanął w płomieniach.
– Może najazd jakiś? – rozległo się z drugiej strony.
Lecz przecież wówczas książę pierwszy zostałby powiadomiony, że coś się dzieje. Osobiście przecież odpowiadał za obronność Konstantynowa, miasta założonego jeszcze za czasów króla Zygmunta Starego przez księcia Konstantego Ostrogskiego. Rok wcześniej warowny zamek został przekazany z rąk Sanguszków Lubomirskim i od tamtego czasu Michał sprawował nad nim pieczę.
– Dzwony zwiastują nieszczęście – orzekł skrzypiący, nudny głos starego sługi, zajmującego pokój na samym dole. – To nie jest zwykłe larum, nie zwykłe... To jakby kometa jakiś przyleciał wieszczyć zmierzch królów.
Książę Michał skrzywił się, słysząc takie brednie, ale naraz zesztywniał. Przez okropny harmider przedarł się nagle cichy, choć przenikliwy, srebrzysty głos. Zupełnie jakby tuż przy uchu magnata zadźwięczał niewielki dzwoneczek. I jakby ten dźwięk docierał do samego dna duszy, poruszał nieznane, ukryte bardzo głęboko struny.
Mężczyzna odwrócił się na pięcie i wszedł z powrotem do komnaty. Najpierw podszedł do łoża, jakby chciał w nim lec, ale zatrzymał się i potrząsnął głową. Zaraz... Przed chwilą był na balkonie, jak to się stało, że stoi tutaj? Coś powinien natychmiast zrobić, to wiedział doskonale. Tylko co?
Usiadł na skraju ramy łoża, tak sporządzonej, aby służyć także za wąską ławę. Niejedną noc spędził książę na rozmyślaniach, siedząc i nie mogąc zasnąć, kiedy umysł zaprzątnięty był sprawami gospodarskimi, ale przede wszystkim politycznymi. Nadchodził nieubłaganie trudny, podły czas, kiedy trzeba będzie opowiedzieć się wyraźnie za którymś ze stronnictw. Na razie starał się zachowywać pozory neutralności, ale w Koronie i na Litwie wrzało. A on... cóż miał zrobić? Znów stanąć za wolnością czy godzić się na coraz to nowe roszczenia carycy? Biorąc pod uwagę to, gdzie znajdowały się jego majątki, powinien iść za głosem rozsądku, nie stawać powtórnie naprzeciw pancernej moskiewskiej pięści. Część włości już przypadła zaborcy i choć nie została wyjęta w całości spod rządów Lubomirskich, trudno było przypuszczać, aby okrutna, nieposkromiona smoczyca na carskim stolcu zamierzała tolerować jakąkolwiek mocniejszą opozycję. To miasteczko i ten zamek pozostawały jeszcze w granicach Rzeczpospolitej, a trzy zaborcze państwa zapewniały, iż na takim podziale ziem zamierzają poprzestać, jednak książę nie wierzył w takie gwarancje. W polityce to silniejszy ma słuszność i to on stanowi prawo oraz wszelkie zasady dotrzymywania umów.
Starał się myśleć rozsądnie, jak to obiecał ojcu, lecz w duszy niedawnego konfederata wszystko wywracało się na myśl o ustąpieniu choćby na piędź. Lepiej umrzeć, stojąc, niż żyć na kolanach! Czy nie tego uczył przykład przodków? Potrafili buntować się przy każdej próbie wprowadzenia tyranii, umieli stanąć nawet przeciwko własnym królom, jeśli zaszła potrzeba.
Książę wstał ciężko, podszedł do małego kredensu francuskiej, misternej roboty, otworzył rzeźbione drzwiczki i wydobył napoczętą już butelkę słodkiego wina z własnych winnic na Wołoszczyźnie. Wiedział, że przy pierwszym akcie sprzeciwu utraci także tamte dziedziny, a przynajmniej będzie miał znacznie utrudniony zarząd nad nimi. Jego kraj chylił się ku upadkowi, podobne konsekwencje były więc nieuchronne. Ale na razie miał jeszcze możliwość korzystania z cudownych szczepów winogron, jakie nie przyjmowały się nigdzie indziej. Podobno na tamtych terenach uprawiano winorośle na długo przed tym, zanim powstało Cesarstwo Rzymskie, a nawet i starożytna Grecja.
Zębami wyszarpnął korek. Gdyby to widział jego kamerjunkier, zapewne omdlałby z przerażenia. Wielkiemu panu nie przystoją takie maniery. Wielki pan w ogóle nie powinien sam otwierać flaszy z trunkiem, od tego jest służba. Ale też kamerjunkier księcia omdlewał chętnie przy każdej nadarzającej się okazji. Wszyscy jego podwładni podśmiewali się z tej przypadłości i kładli ją na karb upodobań głównego pokojowca. Preferował on bowiem towarzystwo raczej mężczyzn niż niewiast, i to w każdej dziedzinie życia. Jak głosiła wieść, przekazywana sobie przez służbę, zachowywał się w sprawach intymnych raczej jak kobieta, co budziło tym większą wesołość. Księcia nie obchodziły upodobania kamerjunkra, czy też kogokolwiek innego, jeśli nie narzucał się z nimi nadmiernie, niemniej sam też nieraz śmiał się w kułak, widząc, jak tęgi, dobrze odżywiony sługa, który mógłby wielkimi rękami zadusić konia, chwieje się na potężnych nogach i prawie traci świadomość na widok co urodziwszej męskiej postaci.
Michał nalał wina do kryształowego kielicha, wykonał kilka płynnych, kolistych ruchów, a potem przyłożył nos do krawędzi naczynia. Co za zapach! Choć wino zostało otwarte już poprzedniego ranka, zachowało pełny bukiet, w którym dały się wyczuć nuty przywodzące na myśl zarówno zapach winnicy w upalne południe, jak i woń dojrzałych jesiennych jabłek, a nawet sprowadzanych z dalekich stron ananasów, tak ponoć lubianych przez króla Stanisława. Cudowny trunek. Wbrew różnym modom i zachodnim obyczajom książę najbardziej cenił sobie wina słodkie lub półsłodkie, wytrawne mając za nic, a wychwalających je smakoszy traktował z pobłażliwością. Widać ludzie lubią się umartwiać, żeby ukazać swoją inność. Nie to, żeby nigdy nie kosztował kwaśno-gorzkich rieslingów czy innych podobnych gatunków i żeby mu całkiem nie smakowały. Zawsze jednak wracał z ulgą do swoich mołdawskich ambrozji i nie wyobrażał sobie bez nich życia.
Upił łyk trunku i przez chwilę z przymkniętymi oczami smakował rozpływający się po języku słodki aromat. A potem jednym haustem dopił zawartość pucharu. Odetchnął głęboko. Na zewnątrz dzwony milkły powoli, cichły ludzkie pokrzykiwania. Nikt nie przybiegł ze złymi wieściami, a to znaczyło, że cały harmider powstał albo przez przypadek, albo stało się coś, co może zaczekać z wyjaśnieniem do rana.
I nagle przez uspokajające się dźwięki do uszu księcia znów dotarł ten wysoki, srebrzysty, a zarazem niepokojący dzwonek.
Dotarł czy tylko przypomniał o sobie, został przywołany z pamięci? Tego książę nie wiedział, ale za to zdał sobie nagle sprawę, co powinien zrobić. Wraz z dzwonieniem wypłynęło na wierzch wspomnienie z dawnych czasów. Czasów dzieciństwa. A może jeszcze wcześniejszych? Może to wcale nie było jego wspomnienie? Tego nie wiedział, nie był w stanie orzec.
Odstawił puchar, odwrócił się na pięcie, podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownym ruchem.
– Gregor! – krzyknął. – Gregor, natychmiast do mnie!
Kamerjunkier przybiegł ciężkim kłusem już po chwili, przecierając zaspane oczy. Najwyraźniej niedźwiedziowatemu młodzieńcowi nie przeszkodziły w wypoczynku nawet te okrutnie głośne dzwony.
– Najdalej za dwie godziny chcę być gotowy do drogi – zarządził magnat. – Obudzisz zaraz wachmistrza Horodnię i każesz mu wybrać najlepszych piętnastu ludzi. Ruszamy, nie mieszkając, gdy tylko się zbiorą i wezmą zaopatrzenie.
– Ale dokąd, panie? – jęknął kamerjunkier. – Nie można poczekać do rana chociaż?
– Nie można, barania głowo – warknął książę. – Nie twoja rzecz, dokąd i po co jedziemy! Od tegoś sługa, żeby słuchać. A zapytaj o coś jeszcze, w łeb dostaniesz i do ciemnicy na chleb pójdziesz. Na cztery niedziele!
Gregor aż się skulił na taką groźbę. Niczego tak się nie bał, jak samotnych ciemności i głodu. Raz tylko zdarzyło mu się trafić do lochu, gdy będąc z panem w Warszawie, wdał się w awanturę i aresztowała go straż marszałkowska, ale tej jednej nauczki starczyło mu na całe życie. A że książę potrafił ukarać krnąbrnych lub winnych poważniejszych przewin uwięzieniem, wiedział doskonale.
– Który powóz gotować, panie?
– Żadnych powozów! Konno jedziemy! Nie z wizytą się udajemy, ale na wyprawę.
Kamerjunkier aż się skrzywił. Sam nienawidził podróżować w siodle, cierpiał już po godzinie drogi, więc wydawało mu się, że inni też znoszą podobne katusze podczas jazdy.
Kiedy kamerjunkier oddalił się w pośpiechu, książę ruszył do zbrojowni. Chciał też zawiadomić starego piastuna, że wyjeżdża, choć sam jeszcze nie wie dokąd. Wiedział za to jedno z całą pewnością: gdy już zaczerpnie porządnie powietrza, gdy wyparują nocne wapory, a wschodzące słońce rozświetli świat, odgadnie, gdzie leży cel podróży. Na razie czuł, że będzie to południowy wschód. Gdzieś tam czekało to, na co jego przodkowie bardzo liczyli. Ale czy zdoła pomóc jemu w realizacji zamierzeń? Tego książę nie wiedział. Jeśli się nad tym zastanowić, właściwie nic nie wiedział.
Stary, potężny basior, odziany w uprząż, do której przymocowane były karabin, szabla i pistolety, podniósł nagle łeb i zaczął nasłuchiwać. Wilki przystanęły, patrząc na przywódcę. A on długo nasłuchiwał i węszył. Spojrzał na księżyc w pełni, otworzył pysk, a z jego gardła wydobyło się przeciągłe wycie. Po chwili dołączył do niego chór potępieńczych głosów.
Basior zamilkł, popatrzył przekrwionymi oczami w jaśniejący srebrny dysk, a potem przetoczył się przez plecy, stając na dwóch nogach. Pozostałe zwierzęta uczyniły to samo. Świat wokół od razu nieco pociemniał w ich oczach, zupełnie jakby księżyc przygasł, ale i tak nadal był bardzo wyraźny. Dźwięki uległy pewnemu przytłumieniu, choć gdyby zwykły człowiek miał możność tak je odbierać, uznałby, że nocna cisza jest wypełniona zaskakująco wieloma odgłosami. Przytępił się także węch przemieńców, choć nadal wszelkie zapachy lasu i stepu były doskonale rozróżnialne, a zwykły pies pasterski czy stróżujący mógłby pozazdrościć dwunogim intensywności doznań. Ludzka postać niosła ze sobą pewne ograniczenia, za to pozwalała trzeźwo i logicznie rozumować.
– Co się stało, Micheju? – spytał Kirył, stając pewnie na nogach. – Dlaczego podajesz ton gonu, skoro nie zmierzamy wcale na polowanie, lecz z niego wracamy?
Wskazał za plecy na innych, obarczonych dziczymi i jelenimi tuszami.
– Kirył, nic nie poczułeś? – odpowiedział pytaniem przywódca. – Reban, ty też? Stepan? Sugij? Nic nie poczuliście? Nikt?
Wilkozacy milczeli. Pierwszy odezwał się Kirył, najśmielszy, bo i najdłużej znał atamana. Niejedno razem przeżyli.
– Poczuć nic nie poczułem, krom może jakiegoś niepokoju. Wiem jednakowoż, że dla ciebie czytelne bywają znaki, jakie umykają uwagi innych.
– I ja jakby takie tylko kłucie w sercu miałem – rzekł Reban. – Ale niewielkie, żadne prawie. Takie bywa, gdy się za zwierzem zapędzić do utraty tchu.
Pozostali dwaj tylko pokiwali głowami.
Michej przymknął oczy, wsłuchał się w siebie. W zwierzęcej postaci jego dwudusza odbierała więcej ulotnych wrażeń, ale w ludzkim ciele był prawie tak samo ślepy jak towarzysze. Jednak wspomnienie doznania pozostało na tyle silne, by wiedział, że coś się dzieje. Co? To już była rzecz osobna.
– Koniec polowania. Wracamy teraz z łupem do siczy – powiedział. – A potem wyznaczę grupę, z którą podążymy na zachód.
– Daleko? – spytał Kirył.
– Daleko. Ale chadzaliśmy już dużo dalej.
Popatrzył na Wilki. Napotkał twarde spojrzenia, z których jeszcze nie zniknął charakterystyczny zwierzęcy wyraz. Jeszcze dusza zwierzęcia górowała nad tą podobną ludzkiej. Ale to już ustępowało, towarzysze zaczynali rozumować tak, jak powinni w ludzkiej postaci. Pewnie nastąpiłoby to trochę wcześniej, gdyby nie ta ostatnia łania, która umykała im przez pół nocy, zanim zdołali ją dopaść w ślepym jarze, pod wodospadem. Krew, jaką z niej utoczyli, gorąca, słodka i odurzająca, wciąż jeszcze spowijała umysły ciasnym, zniewalającym kokonem łowieckiej rozkoszy.
– Pójdziemy wszędzie, gdzie nas poprowadzisz – mruknął Kirył. A potem odwrócił się do reszty. – Słyszeliście. Natychmiast do siczy. A potem będzie, co ataman rozkaże.
Po tych słowach przetoczył się przez grzbiet i stanął na czterech łapach w postaci krępego, siwoszarego Wilka. Następnie to samo uczynił przywódca, a po nim pozostali.
Jak jedno ciało, wszyscy naraz zawrócili w lewo i z wyciągniętymi do przodu pyskami pomknęli w jasną od intensywnej poświaty noc.