Читать книгу Wilkozacy 3: Księżycowy sztylet - Rafał Dębski - Страница 9

Rozdział 2

Оглавление

Gdzie gospodarz?

Książę pytał o to już trzeci raz. Kobieta, z pewnością żona kowala, w obliczu wielkiego pana najwyraźniej zapomniała zupełnie języka w gębie. Dwoje dzieci, uczepionych matczynej spódnicy, spoglądało na przybyłych z ciekawością, kryjąc jednak twarzyczki w szorstkiej tkaninie, ilekroć spoczął na nich wzrok syna wielkiego magnata. Onieśmielał pewnością siebie, bogatym strojem, władczymi manierami.

– Gdzie twój stary, babo? Gadaj zaraz! – Wachmistrz Horodnia postanowił wspomóc pana. – Gadaj albo za końskim ogonem pojedziesz!

– Mirosławie – mruknął książę – nie strasz jej, bo w ogóle nic nie powie.

– Wiem, co robię, panie – odparł podoficer. – Zaraz ją otrzeźwię.

Zeskoczył z siodła, podszedł szybkim krokiem do kobiety i uniósł dłoń do uderzenia. Kowalowa skuliła się, dzieci struchlały, ale wachmistrz nie uderzył. Pogładził krótko podgolony włos na potylicy, potarł lekko kark, a potem przemówił:

– Posłuchaj no, babo – rzekł cicho. – Książę własną osobą się do was fatygował nie po to, żeby stać jak kto głupi na podworcu. Proś do środka, konie każ parobkowi napoić, bo jak tak będziesz tylko gały wytrzeszczać, stracę całkiem cierpliwość. A jak znajdę twojego ślubnego, każę go namoczonymi powrósłami obatożyć, że się przed nami kryje.

Lecz niewiasta wciąż była jak skamieniała. Do onieśmielenia dołączyło się przerażenie. Wachmistrz obejrzał się bezradnie na księcia.

– Wezmę dwóch ludzi i przetrząsnę chałupę – powiedział. – Bo ta durna słowem nie piśnie, a bab nie zwykłem oprawiać. Nie wiem tylko, naprawdę ona taka głupia czy taka sprytna, żeby chcieć nas wywieść w pole, udając słabą na umyśle.

Skinął na najbliższych dragonów. Zsiedli z koni, podeszli do dowódcy.

– Słyszeliście – rzekł wachmistrz. – Trza dom przeszukać, a jak znajdzie któryś tego kowala...

– Nie czyńcie tatkowi krzywdy! – pisnęło jedno z dzieci. Wachmistrz spojrzał w dół, napotkał wielkie, ciemne oczy chłopczyka. Malec patrzył śmiało, nawet hardo. – On nie może wyjść.

– Chory?

– Byli wczoraj pop, powiedzieli, że już mu się oglądać na księżą obórkę. Nie wiem, co to znaczy, panie żołnierzu, ale tak powiedzieli.

– Zaprowadzisz mnie do niego?

– A nie uczynicie mu krzywdy? – upewnił się chłopczyk.

– Nie bój się. Jeśli nie zbiegł przed nami, po co miałbym mu robić krzywdę?

Wachmistrz znów obejrzał się na księcia. Michał skinął głową.

– Weź chłopaka i idź sam – nakazał. – Wy dwaj, zajrzyjcie do kuźni. Tylko nic mi tam nie ruszać!

Po niedługim czasie w drzwiach domu ukazał się Horodnia. Stanął w progu, spojrzał na księcia i powoli, ledwie dostrzegalnie pokręcił głową. Zaraz potem z kuźni wyszli dragoni.

– Znaleźliście coś? – spytał Lubomirski.

– Kuźnia jak kuźnia, Wasza Książęca Wysokość – odparł starszy żołnierz. – Młoty, cęgi, żelaza, kowadła. Palenisko dawno wygasłe.

– Nic więcej?

– A leży na jednym kowadle nóż wykuty, jeno całkiem zwyczajny, surowy jeszcze, nawet nieoszlifowany i bez oprawy.

Książę zeskoczył lekko na ziemię, skierował się do kowalskiego królestwa. Kobieta uczyniła ruch, jakby chciała go powstrzymać, otworzyła usta, ale zmilczała, czytając wyraźne ostrzeżenie w oczach dragona, który przed chwilą zdawał panu sprawę.

Michał wszedł do kuźni. W środku panował półmrok, przez chwilę oczy przyzwyczajały się do braku światła. Dragon słusznie zauważył – kuźnia jak kuźnia. Sam w niejednej bywał, wszystkie wyglądały bardzo podobnie. Może z wyjątkiem tej, którą ojciec miał na własne usługi w Lubomierzu. Jednak tamten kowal był bardziej artystą niż rzemieślnikiem, więc stary książę nie żałował funduszy na wyjątkowe narzędzia i specjalne paleniska, zasilane najróżniejszymi rodzajami paliwa i służące do różnych prac. Tamten kowal, jeśli wykuł kratę wprawianą w okno, bardziej przypominała delikatną, ażurową zasłonkę, choć była mocna jak żadna inna.

Książę rozejrzał się w poszukiwaniu klingi, o której mówił dragon. Leżała na niewielkim kowadle. Wyglądała tak zwyczajnie, jak tylko może wyglądać surowy, odłożony na bok tuż po odkuciu krótki sztylet. Michał poczuł w duszy szarpnięcie. Czyżby na próżno jechał taki szmat drogi? Na próżno stracił prawie dwie niedziele, aby dotrzeć do zakopconej kuźni, w której poza paroma podkowami i jakimiś sierpami dosłownie nic nie było? Żeby znaleźć jedynie to marne ostrze?

Westchnął ciężko. Ale przecież coś jednak kazało mu przybyć właśnie tutaj, nie gdzie indziej. Podszedł do kowadła, wyciągnął dłoń, okrytą purpurową, znakomicie wyprawioną rękawicą, ujął wystający nieco poza krawędź żelaznej bryły trzon. Uniósł klingę do oczu.

Nagle krzyknął cicho, upuszczając sztylet. Stal brzęknęła na brukowanej polnymi kamieniami podłodze. Michał potrząsnął głową. Czy mu się zdawało, czy ta mała głownia zadrżała w jego dłoni?

– Wszystko dobrze, panie? – Drzwi przesłoniła zwalista postać któregoś z dragonów. Lubomirski był zbyt zaabsorbowany tym, co się zdarzyło, żeby odgadywać, który to.

– Dobrze, dobrze, nie przeszkadzaj – odpowiedział pośpiesznie i dragon znikł.

Michał pochylił się, a potem ukucnął, odchylając poły podróżnego płaszcza. Ostrożnie ujął sztylet. Znów poczuł wyraźne drganie, ale tym razem był na to przygotowany. Zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że przedmiot ożył w jego dłoni, że zaraz zamieni się w szarego węża i umknie w jakiś ciemny kąt. Uchwycił więc mocniej trzon. Drżenie nieco ustało, ale wciąż było wyczuwalne. Zupełnie jakby to coś, co zaklęto w żelazie, chciało wyjść na spotkanie człowiekowi. Czy właśnie jemu? Czy to właśnie ów sztylet przeznaczono dla kogoś takiego jak książę Lubomirski?

Wiedział, że jest tylko jeden sposób, aby to sprawdzić.

Przełożył ostrze do lewej ręki, z prawej zdjął rękawicę, pomagając sobie zębami. Czynił to niecierpliwie, w pośpiechu, obawiając się, że jeśli będzie zwlekał, może się rozmyślić, że rozsądek weźmie górę nad gorączkową ciekawością. Właśnie dlatego mimo stosunkowo młodego wieku ojciec dawał mu sporą samodzielność, żywił zaufanie do młodszego syna – Michał z zasady kierował się rozsądkiem. Nawet kiedy jego oddziały stanęły naprzeciwko austriackich żołdaków zajmujących Lwów i kiedy przed oczami latały mu mroczki wściekłości, potrafił się pohamować, nie dopuszczać do rozlewu krwi, nie prowadzić na zatracenie doborowego wojska, które aż się rwało do boju. Miał wciąż w głowie samobójcze szarże konfederatów barskich, nie chciał więcej oglądać podobnych scen. Do dziś na wspomnienie szczekliwych komend kaprali i oficerów zgrzytał zębami ze złości. Przyszli do starego koronnego grodu jak po swoje. Do grodu, który nazywano Królewskim Stołecznym Miastem Lwów. Przyszli, bo przestali się bać polskiego miecza, przyszli niby tchórzliwe, a zarazem podstępne psy, korzystając z poparcia carycy i ubezpieczenia ze strony pruskiego króla. Tak, Katarzyna i Fryderyk byli zaiste doskonale dobraną parą. Austriacy miotali się między tą parą a Francją, aby wreszcie zakręcić się właśnie przy sojusznikach germańsko-rosyjskich jak kundle przy pańskim stole, licząc na ochłapy. I dostał im się ochłap zaprawdę okazały.

– Obyś się nim udławiła, suko – warknął stłumionym głosem książę, mając przed oczami zimną twarz Marii Teresy.

A potem zdecydowanym ruchem ujął drżący metal obnażoną prawicą. Na wszelki wypadek zacisnął przedtem zęby, ale i tak z jego gardła dobył się charkot. Miał ochotę wyć i krzyczeć, pragnął odrzucić to żelazo, cisnąć nim o ścianę, a potem połamać najcięższym młotem. A jednocześnie palące zimnem dotknięcie sprawiało rozkosz podobną do tej, jaka staje się udziałem mężczyzny obcującego z upragnioną niewiastą.

Książę przymknął oczy, wsłuchując się w siebie.

Rozkosz i ból.

Radość i cierpienie.

Człowiek i...

Nie dokończył wyliczania. Bał się wypowiedzieć to nawet w myślach. Nie przypuszczał, że coś podobnego może mu przyjść do głowy.

Sztylet nie drżał już, przeciwnie, ułożył się w nagiej dłoni tak, jakby został oprawiony przez najbieglejszego nożownika. Jakby dopasowane okładziny okręcono najdelikatniejszą jedwabną nicią, a głowicę wykonano dokładnie pod rozmiar ręki.

Michał mógłby przysiąc, że z przodu zaciśniętej pięści wyczuwa doskonały jelec, solidny, chroniący dłoń przed uderzeniem i zapobiegający osuwaniu się ręki na ostrze przy pchnięciach. Znakomita robota. Co tam zresztą znakomita! Cudownie doskonała! Posłuszna niczym mistrzowsko ułożony wierzchowiec, gotowa wykonać każde polecenie właściciela.

A jednak...

Jednak nie...

Czegoś brakowało, cośprzeszkadzało człowiekowi zespolić się z klingą i dokonać tego, czego mógłby dokonać. Zupełnie jakby kuty przez wieki metal zawierał jakąś ukrytą skazę. Michał skupił się. Jak mówiła przepowiednia? A właściwie stary przekaz, uznawany w rodzinie za część proroctw objawionych jednemu z przodków, przyjaźniącemu się z Tycho Brahe, przez na wpół obłąkanego mnicha bawiącego na dworze cesarza Rudolfa.

Tak... Właśnie. Jeśli stało się to, o czym myślał, wiedział już, co musi uczynić. I bardzo mu się to nie podobało.

Wyszedł z kuźni, zmrużył oczy, porażone jasnym światłem słońca wychodzącego nad dach domu kowala.

– Co z jej mężem? – Wskazał ruchem brody kobietę.

– Widziałem go, panie – odpowiedział wachmistrz. Podszedł bliżej do pana i rzekł cicho: – Na moje oko wiele mu życia nie zostało, nie wiem, czy dociągnie do jutrzejszego poranka, a może i przed wieczorem zgaśnie. Widziałem już nieraz piętno śmierci, a na nim jest aż nazbyt widoczne.

– Co mu jest?

– Kiedy bawiliście w kuźni, panie, nakłoniłem tę babę do mówienia. Ciekawe rzeczy mi powiedziała.

– Mów.

– Sama już powie. Odetkało ją i teraz jest jak dziurawa beczka z winem. Żeby powstrzymać potoki słów, trzeba by jej chyba kliny jakieś w gardło wcisnąć. – Skinął na kobietę. – Podejdź i powtórz jaśnie oświeconemu księciu, co żeś i mnie opowiedziała.

Kowalowa zbliżyła się niepewnie, znów onieśmielona widokiem magnata. Kiedy jednak Michał uśmiechnął się do niej zachęcająco, nabrała nieco rezonu.

– Mów, dobra kobieto – zachęcił ją Lubomirski łagodnym tonem. – Mów, co też się przydarzyło twojemu mężowi.

– Jasny panie, co dokładnie, to ja nie wiem – zaczęła kowalowa. Mówiła po polsku całkiem dobrze, ale z wyraźnym akcentem trochę ruskim, a trochę jakby tatarskim. Lubomirski miał już jej powiedzieć, żeby przeszła na ukraińską mowę, ale pomyślał, że w tym rejonie może ona być mniej zrozumiała dla niego niż ta, do której przywykł. Lepiej już tak. – Bo i skąd mam co wiedzieć? Stary nic nie powiedział, co czynił, że mu się taka rzecz przytrafiła. Jak co miesiąc o samej pełni polazł do kuźni. Zabraniał nam wszystkim patrzeć, co wówczas czyni, a gdyby kto zakaz złamał, spotkałaby go ponoć kara Boża. A może i nie Boża, ino od tego drugiego... No tośmy wszystkie nawet nie próbowali go podejrzeć. Po co zresztą, panie? Wychodził, słyszałam czasem, jak młot raz uderza o żelazo, a czasem i nie słyszałam, bom już spała. Wracał potem do łoża i spokój nastawał. Ale dwie niedziele nazad, o ostatniej pełni...

Kobieta zamilkła, przełknęła głośno ślinę. Książę czekał cierpliwie, aż znów zacznie mówić. Wreszcie się przemogła.

– Spałam jak zabita, jasny panie, kiedy zbudziło mnie sapanie i jakiś skowyt. Myślałam wpierw, że to dalej śni mi się, ale gdy raz i drugi mną szarpnęło mocno, otwarłam oczy... A tu nade mną pysk strasznej bestii! Wilczy, a jakby nie wilczy, na pewno jednakowoż zwierza! I potem owa bestia zawyła tak, żem omdlała ze strachu. Gdym się przecknęła, ujrzałam obok łoża męża mego... Nie wiem... Może zaskoczył owego stwora i ten jemu czego zadał? Albo go trzepnął mocarną łapą? Tylko jak? Śladu na nim nie znajdziesz... Ledwieśmy go z parobkiem i dzieciskami zdołali na wyrku ułożyć, taki się ciężki z nagła uczynił.

Znów zamilkła, oddychając ciężko, jakby dopiero przed chwilą zakończyła ciężką pracę.

– Legł bez przytomności i tak leży od tamtych pór. Wołaliśmy do niego znachora z Chutoru Krzemieńskiego i nawet pustelnika, co w lasach tutaj mieszka. Obaj rzekli to samo. Że mojemu staremu krew się zapiekła. I nie zwyczajnie się zapiekła, ale tak, że i po rozpłataniu żył ciec za bardzo nie chce. Pustelnik nawet egzorcyzm odprawił, ale na darmo. Pogładził dzieciska po główkach, mnie jakiś miedziak w rękę wcisnął i poszedł. A znachor nawet i zapłaty nie chciał, bo to, powiada, nie z ludzkim choróbskiem sprawa, więc i nie może brać, gdy nie do rady mu. Modlić się kazał i popa wołać. A pop... co tu gadać... Splunął jeno, gdy starego obejrzał, pomodlił się i poszedł.

Oczy kobiety zaszły łzami. Michał poczuł w sercu lekkie szarpnięcie, widząc jej cichą, ukrywaną przed dziećmi i obcymi rozpacz. Na litowanie się nie miał jednak czasu.

– Prowadź do kowala – rozkazał Horodni. – A ty czekaj tutaj – rzekł do kobiety, która chciała do nich dołączyć.

– A czego od niego chcecie, jasny panie? Toć on bez przytomności leży...

Horodnia odwrócił się do niej z gniewnym grymasem, ale Michał położył mu rękę na ramieniu.

– Nie trzeba – mruknął. – Bo i ona gotowa nam zemrzeć ze strachu.

Zgadywał, ile niewiastę musiało kosztować takie odezwanie się w obliczu książęcego majestatu. Widać była bardzo przywiązana do nieszczęsnego małżonka.

– Zostań tutaj, niewiasto. Skoro jest nieprzytomny, co za różnica, czy rzucę na niego okiem, czy nie?

Ruszył za wachmistrzem do wnętrza domostwa.


Michej zatrzymał się, uniósł rękę. Biegnący za nim towarzysze natychmiast również stanęli. Odziani w szaroniebieskie kabaty, z karabinami przerzuconymi przez plecy, z umocowanymi ciasno szablami i pistoletami zatkniętymi za pas prezentowali się niczym patrol wojskowy i tak by o nich pomyślał każdy napotkany wędrowiec. Mógłby się jedynie zdziwić, że brak na kurtach jakichkolwiek znaków, zupełnie jakby w grupie nie było dowódcy. Musiałby mieć jednak dość czasu, aby rozpoznać szczegóły, bo tych pięciu ludzi pędziło o wiele szybciej, niż czyniliby to podążający marszobiegiem żołnierze.

I to by mogło okazać się bodaj bardziej nawet zdumiewające niż nieobecność odpowiednich oznak czy wyłogów, w których tak lubuje się wszelkie wojsko. Jednak na tym pustkowiu nie było nikogo, kto mógłby się zastanawiać nad niezwykłością grupy.

– Co się stało? – spytał Kirył. – Czemu stajemy?

Michej nie odpowiedział od razu. Trwał z uniesioną ręką i przymkniętymi oczami przez kilkanaście uderzeń serca. A potem opuścił prawicę.

– Stało się – warknął gardłowo.

– Co niby? – zainteresował się młody Wilk, Stepan z rodu Kurenów, który imię otrzymał po poległym ojcu.

Michej obrzucił młodzieńca długim spojrzeniem, a tamten cofnął się o pół kroku, zupełnie jakby przywódca pchnął go mocarną dłonią.

– Ktoś to już wziął – oznajmił w końcu.

– Ale co? – spytał zdezorientowany Kirył.

– To, po co biegniemy – odparł Michej. – To, przed czym ostrzegają przodkowie, a czego sami się tak lękali, że wzdragali się o tym myśleć. Przeklęty przedmiot, który może przynieść nam zgubę, jeśli dostanie się w niepowołane ręce...

Kirył zacisnął zęby, aż zgrzytnęły.

– Myślałem, że to tylko legenda – wycedził, ledwie poruszając wargami. – Wszak nie nadano mu nawet nazwy.

– Wszyscy myśleli, że to jeno gadka. Hrehory także, chociaż wiedział coś więcej... – Michej wskazał na swoją pierś. – Kiedy wlał we mnie duszę, wraz z nią przyszła także ta wiedza. Ale wydobyła się na wierzch dopiero tamtej nocy na polowaniu. Wówczas wypłynęło również imię tego przedmiotu. Być może nawet sam stary ataman nie miał świadomości, że gdzieś w nim to drzemie. A może nie przekazał mi tego od razu z zemsty.

– Za długo przebywaliśmy wśród ludzi. – Kirył pokręcił głową. – Hrehory przestrzegał prawa, jak każdy wilczy ataman. Jeśli czegoś ci nie przekazał wraz z duszą, to nie ze złości. Pamiętasz Kałmuka?

– Pewnie, że pamiętam. Zabiłeś go wszak na moich oczach i to ja zezwoliłem, żebyś mógł gada zaszlachtować. Ale kiedy to było... Za naszych młodych lat, grubo ponad wiek temu. Dlaczego wspominasz tego podłego Tatarzyna?

– Bo on by mógł po złości czegoś zaniechać albo coś ukryć. Taki już był, podobniejszy ludziom niż Wilkom. Ale nie Hrehory.

– Masz słuszność – zgodził się Michej. – Stary by przelał we mnie wszystko, co wie. I ja bym tak uczynił względem swojego następcy, nawet gdyby był moim wrogiem. Za długo obcowaliśmy z ludźmi, dobrze gadasz. Jeno ty jakoś mniej ode mnie przyswoiłeś ich sposób rozumowania.

– Pewnie dlatego, żem zawsze był od ciebie dzikszy – odparł Kirył.

– Może i tak. – Michej skinął głową, choć wiedział, że to nieprawda. Kirył właśnie najbardziej ze wszystkich znanych mu Wilków podobny był ludziom. Ale właśnie nie tym okrutnym i wiarołomnym, lecz raczej tym, którzy zwykli – podobnie jak Wilkozacy – przestrzegać praw.

Zwrócił uwagę, że pozostała trójka przysłuchuje się uważnie wymianie zdań. Musiał coś powiedzieć, jakoś wyjaśnić swoje niezwykłe zachowanie. Wszyscy znali go jako powściągliwego przywódcę – niezmiernie rzadko pozwalał sobie na okazywanie złości lub zadowolenia.

– Ktoś już znalazł przedmiot, po który się wyprawiliśmy – rzekł. – Jedna tylko nadzieja, że nie wie, czym jest i jak go użyć. Oby to był jakiś zwykły rabuś albo ludzki chciwiec, który wyciągnął rękę po cudzą własność.

– A jeśli nie? – spytał Gurud z rodu Melików.

– A jeśli nie – odpowiedział powoli Michej – to niech Stwórca ma nas w swojej opiece.

– Byłoby aż tak źle? – to pytanie zadał Stepan.

– Byłoby jeszcze gorzej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić – odpowiedział Michej. – To jednak nie powód, żebyśmy nie spróbowali odebrać przedmiotu uzurpatorowi.

– Uzurpatorowi? – Kirył zmarszczył brwi. – Co to w ogóle jest?

– Księżycowy Sztylet – odezwał się Gurud, zanim Michej zdążył odpowiedzieć. – Dobrze mówię, atamanie?

Przywódca znalazł się przy nim, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć. Dla zwykłego człowieka ruch byłby całkowicie nieuchwytny, a nawet dla Wilków Michej stał się na chwilę tylko rozmazaną plamą. Powalił Melika na ziemię i wyszczerzył zęby, jakby chciał mu przegryźć gardło.

– Kto ci to powiedział? – zawarczał. – Hrehory?

– Sam mówiłeś, że o tym nie wiedział – wyrzęził młody Wilk.

– To skąd ty wiesz?

Ale Gurud nie odpowiedział, żelazna dłoń atamana miażdżyła mu krtań. Uścisk zelżał, dopiero kiedy Kirył położył dowódcy rękę na ramieniu.

– Zadusisz go – powiedział spokojnie. – A na nic ci jego siła, prawda?

Ale Michej już sam się opanował. Wstał i patrzył, jak Gurud zbiera się powoli, dysząc ciężko. W przekrwionych oczach młodego Wilka z początku niewiele można było wyczytać, ale już po chwili rozbłysły groźnie.

– To nie było potrzebne – rzucił, a słowa zabrzmiały jak wyzwanie. – Sam bym wyjaśnił, bez tego duszenia.

Michej puścił mimo uszu zuchwałe słowa, choć krew znów zaczęła się w nim gotować.

– W takim razie wyjaśniaj – powiedział z całym spokojem, na jaki go było stać. – Skąd to wiesz?

– Ze słupów – odparł Gurud. – Wszystko jest zapisane na naszych świętych słupach. Trzeba tylko umieć to odczytać.

– Ale skąd... – Michej nagle zdał sobie sprawę, że właśnie tego szczeniaka wybrał sobie na następcę stary Rinad Melik, siczowy mędrzec, jednocześnie sprawujący urząd, który u ludzi nazywają sędziowskim. Jego z kolei uczył Koszko, który odszedł z tego świata prawie wiek wcześniej, jedyny spośród Wilków i ludzi, którego ataman zupełnie bez wahania mógłby nazwać prawdziwym mędrcem. – Nie miałem pojęcia, że tam coś o tym jest. Hrehory też nie miał, wiem to doskonale, bo widzę jego wilczą duszę na wskroś. Po powrocie pokażesz mi, gdzie są znaki, z których to wyczytałeś.

Już miał dodać: „Zobaczymy, czy to prawda”, ale się powstrzymał. Kłamstwo stanowiło domenę ludzi, to oni byli do niego stworzeni. Wilk nie mówił nieprawdy, jeśli koniecznie nie musiał, a i wówczas przychodziło mu to z najwyższym trudem.

– Dalej, w drogę – rozkazał. – Może zdołamy chociaż pochwycić jakiś trop.

Puścili się biegiem. Gurud biegł na końcu, kręcąc głową i przechylając ją na boki. Wciąż jeszcze czuł niesamowity uścisk, od którego trzeszczały kręgi. Wiedział, że stare Wilki mają ogromną siłę, biorącą się z tej części dwuduszy, którą w tradycji nazywano zwierzęcą, a zgładzenie przeciwnika pochodzącego z własnego gatunku tylko ją wzmacniało. Umierający mógł też przekazać cząstkę duszy wybranemu przez siebie Wilkowi, jednak tylko wówczas, jeśli nie umierał pokonany w pojedynku. Najczęściej był to starszy rodu lub sam ataman. Wilcze prawo było to samo od wieków, wyryte na świętych słupach, i żadne plemię, żadna sicz nie uznawały odstępstw. Ponoć zdarzało się w przeszłości, że ktoś sprzeniewierzył się twardym regułom, ale imię takiego Wilka skazane było na zapomnienie. Chociaż czy mógł naprawdę zostać zapomniany, skoro część jego duszy żyła w kimś i była przekazywana następnym Wilkom, jeśli nie do skończenia świata, to na pewno przez bardzo długi czas? W każdym razie imion tych, którzy dopuścili się złamania prawa, nie wymieniano nigdy podczas wieców ani przy ognisku, czy to domowym, czy rozniecanym w czasie wypraw.

Michej otrzymał na dodatek duszę atamana, w której zamieszkiwała ogromna liczba zwierzęcych duchów, przejętych na przestrzeni wieków przez kolejnych przywódców siczy. Kirył również zgromadził wiele mocy po przodkach, jako najstarszy basior i przywódca prastarego rodu, i tylko on mógłby się w tej chwili mierzyć z wodzem, gdyby przyszło do walki o władzę. Prawda była taka, że ataman musiał się bardzo zestarzeć i choć trochę zniedołężnieć, aby zdołał go przemóc młodszy pretendent. Czasem jednak sam dochodził do wniosku, że czas odejść i ustąpić miejsca następcy dla dobra wspólnoty. Nie można też było wykluczyć, i ponoć tak się również zdarzało, że słabszy przeciwnik zwyciężał determinacją i żelazną wolą. Przecież sama siła to nie wszystko, ważne są również inne przymioty.

Gurud odetchnął głęboko i zacisnął zęby. W bolącym karku wracało czucie, a wraz z nim nieprzyjemne mrowienie. Nigdy jeszcze nie doświadczył czegoś podobnego. Nie miał do tej pory okazji walczyć z innym Wilkiem, a już na pewno nie ze starym, doświadczonym basiorem. Nie wyobrażał sobie, żeby nawet najsilniejszy człowiek był zdolny przechowywać chociaż drobną cząstkę takiej mocy, jaka stała się udziałem atamana.

Młody Wilk patrzył na szerokie bary i masywne plecy biegnącego na czele Micheja. Przywódca, kiedy przemieniał się w czasie Okołopełni, stawał się ogromnym zwierzęciem. A przecież kiedyś nadejdzie wreszcie dzień, gdy tego doświadczonego, niezmiernie silnego samca zastąpi jakiś pretendent, wszak taka jest kolej rzeczy.

Lecz – jak na razie – nie pojawił się w siczy jeszcze nikt, kto by mógł choćby pomarzyć o przejęciu władzy oraz zbiorze dusz po atamanie. Może i dobrze, bo w ten niespokojny czas zmiana przywódcy nie przyniosłaby chyba gromadzie korzyści. Michej był z pewnością gwałtowny, w furii potrafił jednym uderzeniem pozbawić dorosłego basiora przytomności, a nawet życia, jednak dzielności i obycia w świecie nikt nie mógł mu odmówić.

Gurud otrząsnął się, kiedy nadciągnęło wspomnienie niedawnego zajścia. Ta wściekłość, wyszczerzone zęby, zmienione rysy twarzy... Michej nawet nieprzemieniony jako żywo przypominał Wilka. Zwierzęca natura zdawała się brać w nim górę, lecz kluczowym stwierdzeniem było tutaj „zdawała się”, jednak młody Melik dobrze wiedział, że nie należy dawać wiary pozorom. Może Michej bywał nieposkromiony i żądny krwi, lecz kiedy szło o dobro siczy, zachowywał zdrowy rozsądek i umiar, nie czynił nic nieprzemyślanego. Widać dziś uznał, że musi pokazać Gurudowi, gdzie jego miejsce i kto tu rządzi, skoro tak się zachował. A może po prostu nie chciał, żeby uczeń Rinada powiedział zbyt wiele przy innych.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wilkozacy 3: Księżycowy sztylet

Подняться наверх