Читать книгу Wilkozacy. Wilcze prawo - Rafał Dębski - Страница 6

Rozdział 1

Оглавление

Głuchy głos pękniętego dzwonu w jednej chwili postawił na nogi całą wieś. Mężczyźni w ciemnościach chwytali za broń i pędzili w stronę skleconej z bali i surowych desek dzwonnicy. W blasku pochodni nadbiegający ujrzeli ślepego Antona, który z całych sił ciągnął za sznur.

– Co się dzieje? Czego hałasujesz po nocy?

Pytania fruwały w powietrzu, mieszały się w gwar, ale Anton nie zwracał uwagi na nic, w zapamiętaniu targał powróz. Dopiero kiedy nadbiegł stary Barańczuk i okrzyknął ślepca, ten przestał dzwonić.

– Idą ku nam – wychrypiał. – Zaraz tu będą!

Ucichło, chłopi wlepili w ślepca wzrok.

– Kto, Antonie? – Barańczuk poczuł dreszcz pełznący wzdłuż pleców.

– Słyszałem ich – świszczącym szeptem oznajmił ślepiec. – We śnie ich słyszałem...

Wśród zgromadzonych zaszemrało. Jedni z ulgą rozluźnili uchwyt na rękojeści szabli, berdysza czy zwykłej siekiery, kto tam za co porwał, zbudzony z głębokiego snu, inni przeciwnie, zacisnęli z wściekłością palce.

– Skocz tam który, zobacz, czy jaki czambuł się nie skrada – polecił Barańczuk.

Znał Antona od kołyski. Chłopak urodził się może ślepy, ale na pewno nie głupi, a co mu dobry Pan zabrał we wzroku, wynagrodził w innych zmysłach. Barańczuk wątpił wprawdzie, czy można dowierzać sennym majakom chłopca, ale wciąż czuł niepokój.

– Powiadam wam, Wano – szeptał dalej Anton – słyszałem ich i wciąż słyszę.

– Kogo? Gadaj zaraz!

– Ich...

Nadbiegł Iwan, najlepszy tropiciel we wsi.

– Nikogo nie widać – oznajmił.

– Możeś co przeoczył?

– Mowy nie ma. Księżyc świeci tak jasno, że igłę bym w stepie znalazł.

Barańczuk odetchnął z ulgą.

– No, chłopy – rzekł. – Trza nam...

Nie dokończył. Przerwało mu potępieńcze wycie dochodzące zza ostrokołu. Do pierwszego głosu przyłączyły się następne, tworząc przerażający chór.

– Nikogo, mówisz, głupcze? – warknął naczelnik wioski. – A to pewnie śpiew porannych świerszczy?

– To oni – zasyczał Anton. – To oni... Przepadliśmy. Przyszli się mścić...

Od strony ogrodzenia rozległy się zmieszane okrzyki, najpierw zaskoczenia, potem przerażenia. Księżyc świecił rzeczywiście tak mocno, że bez trudu można było rozróżnić kształty. Rozmazane, kosmate postacie przesadzały częstokół zupełnie jakby mierzył łokieć, a nie dwanaście. Po chwili między domami zaroiło się od...

– Wilki! – zaskrzeczał Anton. – To Wilkozacy! Przyszli wypić naszą krew!

– Do broni! – wrzasnął ktoś.

Ale Wano Barańczuk już wiedział, że nie ma ocalenia. Nie próbował stawiać czoła napastnikom. Rzucił się w stronę chałupy, w której zostawił córkę wraz z niemowlęciem. Może uda się ocalić chociaż te dwie niewinne istoty...

Wpadł do środka, zaryglował drzwi i zawalił sprzętami. A potem w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała ciężka ława, namacał żelazny uchwyt klapy prowadzącej do piwniczki, z której biegł wąski tunel wiodący w step. A nuż wataha, zajęta mordowaniem, nie zauważy pojedynczych uciekinierów? Jednak ledwie szarpnął ciężkie deski, trzasnęła okiennica. Potężne uderzenie powtórzyło się, drewno nie wytrzymało naporu, drzazgi i odłamki poleciały na wszystkie strony, a do izby wtargnął wielki cień. Kobieta wrzasnęła przeraźliwie, zakwiliło zbudzone hałasem dziecko, a Wano zamarł, zgięty wpół.

Ślepy Anton został sam pod dzwonnicą. Oparł się plecami o szorstką deskę rusztowania, na którym zawieszono zdobyty niegdyś w jakiejś mołdawskiej cerkwi dzwon i wsłuchiwał w dolatujące zewsząd odgłosy. Bez trudu rozróżniał głuche uderzenia siekier, trafiających w ziemię lub deski, mijających zwinne ciała napastników, świst szabel, raz i drugi gruchnął wystrzał, wrzaski przerażonych ludzi raziły uszy tak, że ślepiec miał ochotę zatkać je szczelnie palcami, jednak nie był w stanie, wbrew sobie chłonął przerażenie, którym przesiąkło powietrze. Usłyszał cichy odgłos wilczych łap. Drapieżnik zbliżał się niespiesznie, stanął o kilka kroków i warknął. Anton zwrócił ku niemu twarz. Czekał na śmierć, wiedział, że nie będzie litości. Nie na darmo mawiano o tych stworzeniach, że najbardziej smakuje im krew zlęknionej ofiary.

– Ale ja się nie boję – zamruczał. – Moje życie i tak nic warte nie było.

Wilk znieruchomiał. Ślepe, pokryte bielmem oczy człowieka zdawały się widzieć więcej niż wzrok najbystrzejszego sokoła. W zwierzęcym umyśle obudziło się coś na kształt obawy i szacunku. Drapieżnik odwrócił lekko łeb, bo obok niego pojawiło się kolejne cielsko, gotowe do ataku.

Anton słyszał powarkiwanie dwóch wilków. Brzmiało to jak rozmowa, a może raczej kłótnia. Wreszcie ten, który przyszedł później, oddalił się, a pozostał pierwszy. Ślepiec stał nieruchomo, czekając na uderzenie i już czując na szyi ostre kły. Wyczuwał napięte mięśnie, dolatywała do niego woń wilgotnej od przedrannej rosy sierści.

Zza okna dochodziły odgłosy rzezi, a pochylony Barańczuk wpatrywał się w intruza. Teraz miał już zupełną pewność, z kim sprawa. Zresztą przedtem także nie powinien mieć wątpliwości. Zwyczajne wilki nie napadają w ten sposób ludzkich osiedli, nawet w najostrzejszą zimę, a co dopiero mówić o pełni wiosny. A w tej chwili, w poświacie księżyca wpadającej przez rozbite okno, widział na grzbiecie kudłatego napastnika uprząż, do której przypięto szablę, dwa pistolety i krótki muszkiet. Sam zwierz był też większy od zwyczajnego postrachu lasów i stepów. I miał niesamowite oczy... To było chyba najstraszniejsze – zimny wzrok, w którym człowieczeństwo walczyło o lepsze ze zwierzęcą krwiożerczością. Młoda sztuka. Wano widział już w życiu kilka z tych stworzeń, wiedział, że stare Wilki lepiej panują nad pożerającą ich serca żądzą krwi.

Kozak wyprostował się powoli, spojrzał na córkę tulącą niemowlę. Gdyby był tutaj Serhij, który siedział teraz w Czehryniu i szykował wyprawę na drugi brzeg Dniepru... Ale cóż by zdziałał nawet najsilniejszy mołojec przeciwko tym bestiom? – nadeszła zaraz trzeźwa myśl. A tak będzie miał ich przynajmniej kto pomścić.

Wilk patrzył spokojnie, podążył za wzrokiem gospodarza. Na zewnątrz cichło, wieś powoli stawała się ciemna i martwa. Nagle stary Barańczuk zrozumiał.

– To wy – powiedział martwym głosem. – Nie mogliście znaleźć Serhija, więc dopadliście nas, gadzino.

Wilk potrząsnął lekko łbem, a potem warknął głośno. Widać było, że za chwilę nastąpi śmiertelny atak. Wano postanowił drogo sprzedać skórę. Błyskawicznie schylił się, żeby podnieść szablę, którą odłożył, gdy siłował się z klapą. Jednak Wilk był o wiele szybszy od leciwego człowieka. Śmignęło wielkie cielsko, a nieszczęsny Kozak zwalił się na bok, rzężąc. Z przegryzionego gardła lała się krew.

Kobieta z dzieckiem krzyknęła przenikliwie, a potem umilkła, wpatrzona w dogorywającego ojca. Wilk podszedł do niej powoli, wyszczerzył czerwone od posoki zęby. A potem wspiął się na tylne łapy, przysunął pysk do twarzyczki dziecka. Zrozpaczona matka zasłoniła maleństwo.

– Nie – jęknęła błagalnie. – Proszę, nie!

Wilk wciągnął w nozdrza zapach niemowlęcia, warknął krótko, a właściwie nie było to warknięcie, tylko na wpół ludzkie mruknięcie. Odsunął się, przetoczył kosmate cielsko, a przerażona kobieta zobaczyła nagle przed sobą wysokiego żołnierza o długich czarnych włosach, ujętych z tyłu rzemieniem.

– Chodź – wyciągnął rękę.

Dziewczyna niczym bezwolna kukła dała się prowadzić przez ciemną, cichą już wieś. Dostrzegała wokół sylwetki napastników, niektórych w ludzkiej, innych w wilczej jeszcze postaci. W głowie miała tylko jedno – ratować córeczkę, za wszelką cenę uchronić to maleńkie życie. A z nią niech się dzieje, co chce. Niech wilkołaki wypiją jej krew, niech nawet rozszarpią żywcem, byle Halszka przeżyła. Przez lęk i determinację przebiła się naraz myśl, że córeczkę w pazurach tych bestii może czekać jedynie los nie do pozazdroszczenia, ale zaraz młoda kobieta przegnała tę obawę. Może coś się uda wymyślić. Może...


– Nie mieliśmy brać jeńca – rzekł Hrehory, patrząc z odrazą na matkę z dzieckiem. – Sprzeciwiasz mi się po raz kolejny, Micheju.

– To żona tego rzeźnika! Żona i szczenię!

Hrehory pokręcił głową.

– To nie tak, Micheju. Nie chcę jego rodziny. Chcę poczuć Serhijową krew, upić się posoką z jego żył. Mam zamiast niego zarżnąć niemowlaka i białkę?

– Zarżnąć nie – odparł Michej. – Ale zawsze przyda się zdrowa wadera, nie uważasz, atamanie?

– Bab mamy na razie dość! Te Wołoszki, któreśmy przywiedli dwie Pełnie temu zdatne są do rodzenia jak rzadko. To twój żołnierz oszczędził ludzi wbrew rozkazom i chcę wiedzieć, jaką zamierzasz wymierzyć mu karę.

Młody Wilk nie odpowiedział. Popatrzył w stronę ogniska, przy którym Marika karmiła Halszkę. Pytał już Kiryła, co się stało, ale wojownik tak naprawdę sam nie wiedział, dlaczego oszczędził tych dwoje. Kiedy wilczym nosem powąchał niemowlę i wyczuł zapach dziewczynki, nagle poczuł, jak odchodzi go wściekłość i chęć mordu. To było wszystko, co potrafił powiedzieć.

– Co zamierzasz uczynić, aby go ukarać? – powtórzył Hrehory.

– W tej chwili na pewno nic. – Michej wzruszył lekko ramionami. – Zastanowię się, kiedy wrócimy do siczy. Ninie może nam się przydać każda szabla.

– Może i słusznie prawisz – zgodził się niechętnie ataman – ale nie myśl, że zapomnę upomnieć się o sprawiedliwość po powrocie. Jeśli ty jej nie domierzysz, ja to zrobię.

– Nie wątpię.

Michej odszedł, zbliżył się do Kiryła, który stał poza kręgiem światła, patrząc w rozgwieżdżone niebo.

– Nie darują nam tego – rzekł Michej.

– Mnie nie darują – poprawił go Kirył. – Ty nie jesteś niczemu winien.

– Jestem. Powinienem zagryźć dziewuchę z pomiotem od razu, jak ją zobaczyłem.

– Dlaczego więc tego nie zrobiłeś?

Michej milczał dłuższą chwilę, zanim odpowiedział.

– Ta wyprawa od początku mi się nie widziała. W ogóle nie widzi mi się to, co czyni nasz ataman siczowy. Serhij jest zajadłym wojakiem, nie daruje krzywdy. Będzie nas ścigał do upadłego, a wiesz, że ma poważanie na całej Kozaczyźnie.

– Myślałby kto, że strach przez ciebie przemawia – prychnął Kirył.

– Strach nie. – Michej, wbrew oczekiwaniu towarzysza, nie uniósł się gniewem. – Ale idą nowe czasy. Dopokąd byliśmy tutaj tylko poddanymi Korony Polskiej, mogliśmy liczyć na uznanie naszych praw, a przynajmniej spokój. Lecz teraz, gdy Chmielnicki zamierza rzucić się na kolana przed carem, zhołdować mu Ukrainę, nie liczyłbym na respekt. Moskale zbyt mocno nas nienawidzą, pamiętają, żeśmy stawali po stronie polskiego króla przeciwko nim w czas wojen króla Batorego, a sicze Wilków wokół Moskwy w czas wypraw zygmuntowskich nie rzuciły się do gardeł najeźdźcom. Zaś Chmielnicki nienawidzi nas za to, że stoimy z boku, nie opowiadając się po jego stronie. Po żadnej ze stron.

– Przeklęty Serhij swego czasu ponoć sprzeciwił się hetmanowi, nie chciał iść na Lachów wraz z Tatarami, a jednak go nie ubito.

– Ale w końcu poszedł i wybaczono mu, tym łatwiej, że to człowiek, nie Wilk. A potem odkupił winę, czyniąc jatkę w Żelaznych Chutorach.

Zamyślił się. Jeszcze kilka lat wcześniej nazywano ich nie inaczej niż Wilkami. Żyli nie z ludźmi, ale obok nich, starając się nie wchodzić coraz liczniejszym przybyszom w drogę. Ledwie jednak zaczęły się rozruchy, a oni nie chcieli przyłączyć się do rebelii, zaraz zaczęto ich zwać wilkołakami, a niedługo potem ukuto nazwę Wilkozacy. W określeniu tym były zarazem strach i nienawiść, mimowolny podziw i szczere życzenie śmierci. Ludzie nienawidzą tych, którzy nie chcą uznawać ich wyższości. Nienawidzą też wszystkiego, co obce.

– Cóż – przerwał milczenie Kirył. – Będziesz musiał mi zadać pokutę. Batogi do ostatniego tchu czy od razu kulę w łeb?

– Jeszcze się okaże, czy będę musiał – mruknął Michej. – Ktoś powinien w końcu przeciwstawić się rządom starych pierdunów. Hrehory wciąż żyje w dawnych czasach, wydaje mu się, że nic się nie zmieniło, nie widzi tego, co dzieje się dookoła.

– Nie zadzieraj z nim – ostrzegł Kirył. – Nie doceniasz go. Wciąż ma duże poparcie w radzie, bez wahania powierza mu się dowodzenie najważniejszymi wyprawami. Jeżeli nie chcesz mnie zabijać, to każ porządnie wybatożyć albo rozciągnąć na pomoście i połamać nogi. Tylko zrób to tuż przed Okołopełnią, w wilczej skórze szybciej wydobrzeję. Bo że ukarać mnie musisz, to rzecz oczywista.

– Jeszcze się okaże – powtórzył z uporem Michej.


Młoda kobieta, w zasadzie dziewczyna jeszcze, patrzyła z przerażeniem na otaczających ją mężczyzn. Na szczęście straszliwe przeżycia nie odebrały jej pokarmu, mała Halszka nie płakała więc z głodu i najzupełniej nieświadoma tego, co się działo, spała, ukryta w chuście przewiązanej wokół ramion matki. Najbardziej przerażały Marikę chwile, kiedy prześladowcy przemieniali się w wilki. Chociaż, kiedy się nad tym trochę głębiej zastanowiła, straszniejsi byli chyba jednak w ludzkiej postaci. W ich oczach próżno szukała litości czy choćby cienia współczucia. Patrzyli na nią zimno, bez nienawiści wprawdzie, ale chyba wolałaby już doświadczyć niechęci niż takiej obojętności. Traktowali ją jak przedmiot, a może raczej jak zwierzę, o które trzeba dbać, ale do którego gospodarz nie przywiązuje się, wiedząc, że prędzej czy później będzie je musiał zabić. Z opowieści, które słyszała o Wilkozakach, wynikało jasno, że żywią się ludzkim mięsem, a jedno ukąszenie przemienionego w bestię wojownika wystarczy, aby zarazić zwyczajnego człowieka. Jak na razie żaden jeszcze nie próbował ugryźć Mariki, nie miała jednak pewności, czy nie stanie się to w każdej chwili. W dzień maszerowali bez wytchnienia. Ten czy ów odbierał od niej Halszkę, kiedy młoda kobieta ustawała ze zmęczenia, a wtedy drżała o los córeczki. Lecz nikt jej nie krzywdził, przynajmniej na razie. Minęły trzy dni od napadu na wioskę, a ona wciąż miała przed oczami twarz konającego ojca. Z rozerwanego gardła buchała posoka, Wano patrzył na nią gasnącymi oczami, jakby chciał dodać córce odwagi, podnieść ją na duchu. Może wiedział o napastnikach coś, o czym ona nie miała pojęcia?

W nocy zostawał przy niej jeden z Wilkozaków, nie przemieniając się w zwierzę, a inni roztapiali się w ciemnościach stepu. Szli polować, a nad ranem wracali obciążeni łupem. Wartownikowi przynosili mięso – udziec łani czy dzika, a ten przyoblekał wilczą skórę i rzucał się na zdobycz, aby zatopić w niej kły. Wtedy Marika odwracała wzrok, czując mdłości. Ją samą karmili zrabowanymi po chutorach chlebem, owocami, serami i wędlinami.

Ale tego dnia nie wyruszyli na łowy. Przed nocą rozłożyli się obozowiskiem, takim zwyczajnym, nie wygniatając trawy pod wilcze cielska, ale kładąc na ziemi dery, rozpalając ogień. Marika patrzyła na to zdziwiona. Kiedy przygotowania do noclegu zakończyły się, podszedł do niej wysoki Kozak o żywych, czarnych oczach.

– Masz iść ze mną – oznajmił. – Ataman siczowy chce cię widzieć.

Hrehory wyglądał na pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat. Jednak ile miał w istocie, Marika nie potrafiłaby odgadnąć. Z tego, co powiadano o przemieńcach, żyli o wiele dłużej niż ludzie, niektórzy utrzymywali nawet, jakoby byli nieśmiertelni, a zabić ich mogły jedynie kule lane na święconą wodę, najlepiej srebrne. Ale Serhij powiedział jej kiedyś, że do Wilka można się dobrać zwykłym żelazem, kiedy nie jest przemieniony. Zaś gdy spotka się takiego w wilczej postaci, w ogóle trudno weń trafić, bo szybki się staje niczym błyskawica. I wówczas istotnie warto mieć srebrne pociski lub przynajmniej posrebrzone ostrze, które łatwiej niż zwyczajne przedrze się przez skórę. Tego też jednak nie wiedział na pewno.

– Gdzie on jest? – spytał ataman krótko. Nie patrzył na dziewczynę tulącą posapujące dziecko.

– Kto, panie? – głos jej drżał.

– Nie próbuj robić ze mnie głupca! – warknął Hrehory. – Twój kochaniec czy mąż, nie wiem, jak tam z wami jest i czyście się parzyli z błogosławieństwem popa, zali tylko twego plugawego ojczulka. Serhij Kostenko, chorąży kozacki. Gdzie jest?

– A mnie skąd wiedzieć? – odparła nieco śmielej. Co tam, mają ją zabić, to zabiją, a i małej nic nie pomoże, jeśli zechcą ją ukrzywdzić. – Nie zwykł mi się spowiadać.

– Wierzę – zarechotał siedzący obok Hrehorego Wilkozak o okrutnej, na wpół tatarskiej twarzy, przezywany przez towarzyszy Kałmukiem. – Przyjedzie do sioła, zerżnie rzyci i odjedzie. Myślałaś kiedy, ile takich suczek jak ty miewa po chutorach w całej Ukrainie?

Marika zacięła zęby. Zniewaga zabolała ją, ale nie chciała okazać jak bardzo.

– Milcz, Kara – ofuknął Kałmuka ataman.

– Dajcie ją mnie na jedną noc, a do rana wyśpiewa wszystko. – Kara oblizał się obleśnie.

Hrehory po raz pierwszy popatrzył dziewczynie w twarz. Zadrżała. W głęboko osadzonych, mrocznych oczach Wilkozaka czaiła się groźba i mądrość. Ta groźba była straszniejsza niż wszystko, czego Marika doznała w krótkim życiu, a mądrość... Nie, nie, to nie była mądrość, bo ta nie chadza w parze z okrucieństwem, lecz raczej jej bliska krewna, którą trudno tak po prostu nazwać, ale dzięki której okrucieństwo nie jest całkiem bezmyślne.

– Mów, dziewko – warknął. – Wiesz dobrze, że nie o ciebie nam idzie ani twoje szczenię, ale o gaszka! Powiedz, gdzie jest, dokąd się udał i co zamierza, a może cię uwolnimy.

Milczała, patrząc mu w oczy. Nie wytrzymała jednak i odwróciła wzrok.

– Masz czas do rana, aby się zastanowić – rzekł ataman. – Zważ tylko jedno: prędzej czy później twój Serhij dowie się o losie wioski. Prędzej niż później, jak mi się zdaje, bo zapewne ciągnie go do młodej żonki i dziecięcia. Podąży wtedy za nami dokonać zemsty, więc tak czy inaczej go dopadniemy. Może nastąpi to jutro, może za tydzień czy miesiąc. Warto poświęcać życie swoje i szczenięcia, żeby odsunąć to, co i tak jest nieuniknione?

Nie odpowiedziała, a on odprawił ją gestem. Wróciła na swoje legowisko z zupełnym mętlikiem w głowie. Tak, stary Wilkozak miał słuszność – Serhij na pewno przybędzie do wsi, jeśli mu tylko droga w pobliżu wypadnie. A zawsze do tej pory potrafił tak uczynić, by mu wypadała, nawet jeśli szedł nie ku Wołoszczyźnie lub Polsce, ale choćby ku Krymowi. Zaś niedawno do wsi przyjechał Gorosz podleczyć rany i opowiadał, że Serhija niebawem hetman gdzieś ma wysłać. Na dniach mógłby się nawet pojawić...

Obóz pogrążony był w ciszy. Wilkozacy nie ulegli przemianie. Marika domyśliła się, że minął czas pełni i jej prześladowcy stali się z powrotem ludźmi... Jeśli w ogóle można tak było o nich powiedzieć. Sen nie chciał przyjść. Marika nakarmiła Halszkę, ułożyła ją sobie pod ramieniem, przytuliła. Dziwnie się czuła ze świadomością, iż wokół niej śpi dobra setka mężczyzn, z wyjątkiem kilku czuwających wartowników. Przez kilka dni przywykła uważać prześladowców bardziej za zwierzęta niż istoty podobne sobie.

W głowie huczał jej głos Hrehorego, pytającego o Serhija, przed oczami miała okrutne oczy atamana. Serhiju, Serhiju, gdzie jesteś? Dlaczego wtedy, kiedy byłeś najbardziej potrzebny, wyjechałeś w świat? Chociaż może i lepiej, bo co byś poradził sam przeciw sotni Wilków? A tak będziesz mógł przynajmniej pomścić bliskich.

Bolesny ciężar zwalił się na nią znienacka. Musiała jednak przysnąć na chwilę, inaczej przecież wyczułaby ruch. Zanim zdążyła krzyknąć, jej głowę okutała cuchnąca psią sierścią szmata, Halszka wysmyknęła się z objęć. Marika próbowała jeszcze sięgnąć ciepłego tłumoczka, ale twarde ręce odepchnęły jej dłonie. Najpierw ogromna siła pociągnęła ją po suchej trawie, potem poderwała w powietrze. Dziewczyna poczuła ból w brzuchu, kiedy wparło się weń coś kanciastego. Dopiero po chwili domyśliła się, że napastnik przerzucił ją sobie przez ramię, a to, co sprawia jej ból, to szeroka sprzączka pasa od pendentu. Czyżby któryś z Wilkozaków postanowił się jej pozbyć? Aż tak nienawidził jej kochanka?

Droga nie trwała długo, ale Marice zabrakło już powietrza, zaczęła tracić przytomność. Ocuciło ją uderzenie o ziemię, szmata została brutalnie zerwana. W świetle księżyca zobaczyła twarz prześladowcy. Zmartwiała. To był ten półkrwi Kałmuk czy Tatar, zwany Karą. Zawołanie pasowało do niego – wydawał się czarny. Nie tak po prostu czarny, ale z jego źrenic wyglądało piekło. Czarne, mroźne piekło bez śladu ognia.

– Udałaś mi się, suko! – zawarczał. – Zaraz będziesz wyła z rozkoszy i bólu, nie wiedząc nawet, co jest czym!

Marika zaczęła drzeć trawę rękami i piętami, próbując odpełznąć jak najdalej. Kara zaśmiał się krótko, gardłowo.

– Wezmę cię sobie – oznajmił chrapliwie. – Posiądę cię teraz jako ludzką samkę, a gdy nadejdzie Okołopełnia, uczynię z ciebie prawdziwą waderę.

Dziewczyna nie rozumiała, o czym Wilkozak mówi, nie chciała zresztą tego rozumieć, czuła jedynie, że czeka ją coś strasznego, o wiele gorszego niż to, że za chwilę posiądzie ją gwałtem śmierdzący wojak.

– Nie, nie – powtarzała, wciąż się cofając. Wiedziała, że niczego to nie zmieni, nie zdoła ani uciec, ani ubłagać pochutnika, ale nie potrafiła zastygnąć bez ruchu i czekać na swój los.

Myślała, że mężczyzna rzuci się na nią, aby rozedrzeć bluzkę, chwycić nabrzmiałe mlekiem piersi, a potem będzie chciał rozgnieść jej wargi w wymuszonym pocałunku. Tak kiedyś Wasylko, syn kowala, próbował ją dopaść przy stogu siana. Wyrwała się wtedy, uciekła do chałupy, a potem Wasylka najpierw stłukł Wano, potem jego własny ojciec, a na koniec Serhij. Tutaj została wydana na żer chuci i nikt nie mógł jej uratować.

Jednak Kara nie zamierzał próbować zwyczajnych karesów. Przypadł do niej, poderwał i odwrócił tyłem do siebie.

– Klękaj! – rozkazał.

Szarpała się bezsilnie w jego uścisku.

– Klękaj! – powtórzył, a potem zdzielił ją pięścią w kark.

Świat zawirował, chcąc nie chcąc, osunęła się na kolana. Poczuła, że Kara zadziera jej spódnicę, a potem... Potem był okrutny ból, palący i tępy zarazem. Wiedziała, że Wilkozak porusza się w niej gwałtownie, ale nawet tego nie czuła. Tak jak zapowiadał, jej udziałem stał się ból, ale poczuła też coś więcej, jakąś dziwną, dziką i obcą rozkosz, nierozerwalnie związaną z cierpieniem. Krzyknęła przeciągle, a gwałciciel zaśmiał się gardłowo.

– Dobrze ci, suko? – jego głos przypominał warczenie. – Mówiłem, że będzie dobrze!

Marika chciała odpowiedzieć, poprosić, aby przestał, zlitował się nad nią, lecz słowa więzły w krtani, tłumione bólem i rozkoszą. Z gardła Kary dobyło się potępieńcze wycie.

– Dość! – rozległ się ostry głos. – Kara, dosyć, bo zabiję!

Ból pomieszany z niechcianą rozkoszą skończył się nagle. Marika, wypuszczona z żelaznego uścisku, zwaliła się ciężko na bok, podkuliła kolana, włożyła ręce między uda i zastygła bez ruchu. Głosy docierały do niej jakby z wielkiej dali.

– Co robisz, głupcze? – Michej trzymał Kałmuka pod lufą pistoletu.

– Co ci o tę samkę? – Kara wciąż jeszcze rozpalony chucią gotów był rzucić się na intruza, nie bacząc na nic.

– Nic mi o nią. Ale Hrehory dał jej czas do rana. Jakby nie powiedziała, gdzie jej chłop, pewnie byś ją dostał. Nie mogłeś wytrzymać?

Kara zaśmiał się.

– A nie mogłem. Nie wiesz, jak to jest?

– Nie wiem. Nie jestem taki jak ty, żeby tkwić w rui bez przerwy. A teraz zostaw ją i odejdź, przybłędo.

– Ona jest moja! Ataman obiecał mi, że... – Kałmuk szarpnął się, ale znieruchomiał, bo pistolet ani drgnął, za to zalśniło ostrze szerokiego noża.

– Postrzelę cię w kolano, a potem wykastruję – ostrzegł Michej. – Ta kobieta należy wciąż jeszcze do naszej watahy i całej siczy, nie do ciebie.

– Ażebyś wiedział, że do mnie – zawołał triumfalnie Kara. – Zanim mi przeszkodziłeś, zdążyłem napełnić ją nasieniem! To już moja wadera.

Michej spojrzał na skuloną Marikę, przeniósł wzrok na Wilka.

– Nieważne. Odejdź, powiadam. O wszystkim zdecyduje rada. O twoim losie też. Przyjęliśmy cię, ufając, że dobrego żołnierza bierzemy. A z ciebie zwykły obwieś, gorszy niż człowiek.

– Pilnuj lepiej swojego Kiryła!

Wypowiadając ostatnie słowa, Kara skoczył. W lewej dłoni trzymał wąski sztylet, celował w gardło przeciwnika. Wydawało się, że zupełnie zaskoczył Micheja i ten czeka, aż ostrze przetnie skórę, wytoczy krew. Był to jednak tylko pozór. W ostatniej chwili Wilkozak cofnął się, odchylił, przepuszczając morderczą klingę o włos, a jednocześnie rąbnął rękojeścią pistoletu w plecy przelatującego obok napastnika.

Kara zwalił się z jękiem na ziemię, przetoczył bezwładnie. Próbował wstać, ale wtedy Michej podszedł niespiesznie i mierzonym kopnięciem w bok głowy pozbawił Kałmuka przytomności. Ten padł z rozrzuconymi rękami. Michej wrócił do Mariki.

– Wstań – powiedział.

Dziewczyna nie ruszyła się. Michej wzruszył lekko ramionami, pochylił się, podniósł ją bez wysiłku i zarzucił sobie na ramię. Marika bała się choćby drgnąć. Czy także ten będzie chciał ją posiąść? Wspomnienie bolesnej rozkoszy wciąż płonęło w dole jej brzucha.

Wilkozacy. Wilcze prawo

Подняться наверх