Читать книгу Anatomia Góry - Rafał Fronia - Страница 7
ОглавлениеPodróż. Tak wiele wypraw, myśli. Mówisz czasem komuś bliskiemu: „Patrz, jak pięknie. Weź mnie za rękę, przytul, obejmij i patrzmy razem”? W takich chwilach nie chcemy być sami. Sami nie umiemy się cieszyć. Smutek wpędza nas w mysie dziury samotności, cierpimy w ciszy, na odludziu złych emocji, żalu. Ale gdy ogarnia nas fala dobra, chcemy zanurzyć się w niej z kimś. Wołamy go, bierzemy za rękę, ściskamy mocniej i wchodzimy razem do ciepłego morza. Boso. Nago. Spokojnie.
W Górach nie ma ze mną bliskich. Nie ma tych, których kocham. Dlatego zamykam ich na stronach dziennika, jadą ze mną na zdjęciach, wetknięci między kartki jak ususzone kwiaty, które mają mi przypominać letnie dni. Jadą tam, by być ze mną. Gadam do nich czarodziejskim długopisem, spod którego wylatują słowa z szybkością karabinu maszynowego.
I kiedy już położę się samotnie na tym stole, kiedy wiatr i mróz, niczym siostry w szpitalu, rozbiorą mnie z obłudy i codzienności, kiedy zostanę wykąpany i oczyszczony w tym krystalicznym Yardenicie i namaszczony kremem do opalania z UV 50+, otwieram zeszyt i jak na wigilii zaczynam się dzielić opłatkiem, życząc sobie, by Góra okazała się łaskawa i abym dostąpił jej magii. Mówię i mówię, a pamiętnik słucha z otwartymi ustami stronic, linijek i kratek.
Zazwyczaj odwiedzam je wszystkie. Do ostatniej karteczki przyklejonej do tylnej okładki. Wtedy wracam. Do domu. Wracam lepszy, spokojniejszy, bardziej chętny do życia. Jak elektryczny samochód z naładowanym akumulatorem jestem gotów do walki tam, na dole. Do śmiania się z tego, co przed wyjazdem mnie przerażało, do słuchania ze spokojem tego, co wzbudzało mą irytację, do kochania tego, czego znienawidzenia byłem bliski.
Witaj. Kłaniam się wam wszystkim, każdej i każdemu z osobna. Kupując tę książkę, kupiłeś bilet na podróż. Nie wiesz dokąd. Nie wiesz, czym i jak będziemy podróżować i co nas tam spotka. Nie wiesz, kiedy wrócisz i jaki ta podróż będzie miała wpływ na Twoje życie. Nie boisz się?
Nie masz obawy, że gdy zamkniesz książkę, to wstaniesz z fotela i zaczniesz się pakować? Nie masz czasem dość tego, co cię otacza? Taka jest podróż, mój przyjacielu. Nie wiemy, jak popłynie kij rzucony do rzeki. I to jest piękne.
Podróż zaczyna się już tu. W naszych głowach, od pierwszej myśli o niej. Dziękuję ci, że ze mną jesteś. Mam dla ciebie wiadomość: ja wciąż jeszcze żyję, podróż jednak mnie zmieniła. Jestem inny. I jest mi z tym tak dobrze.
Moja przygoda z Górami zaczęła się niespodziewanie. Podobnie jak pomysł napisania tej książki. Dotychczasowe życie poświęcone było uwalnianiu myśli przez umartwianie ciała (co niektórzy nazywają sportem), dlatego mojemu organizmowi potrzeba wysiłku. Lata biegania wytworzyły we mnie chęć rywalizacji. Z innymi, lecz chyba bardziej z samym sobą. Dużo prawdy jest w powiedzeniu o „samotności długodystansowca”. Z czasem więc bieganie wygasło, a w powstałą pustkę niepostrzeżenie wcisnęła się nowa pasja – miłość do Gór. Spoglądam na nie codziennie, rano w drodze do pracy i wieczorem, wracając do domu. Rankiem słońce wyłania się zza nich, oświetlając mi drogę. Wieczorem chowa się na Przełęczy Karkonoskiej. Zachód słońca zawsze był mi bliski. I tak zapragnąłem obejrzeć inne górskie zachody i wschody słońca. Góry, najczystsza z form rywalizacji i zmagań. Bez polityki, dopingu i układów.
To, jaki w nich jestem, to nie tylko moja wina czy zasługa, ale też wpływ innych, a właściwie innego. Mojego Mistrza, autorytetu. By stać się autorytetem i wzorem w Górach, nie wystarczy wejść na szczyt. Kim zatem może być ten, kto będzie ważniejszy niż sama Góra? Kogo doceniamy za doświadczenie, za sukces, za charyzmę, za osobowość, koleżeństwo, za poczucie bezpieczeństwa, za dowcip, za partnerstwo, za uczciwość i brak pryncypialności? Autorytet w Górach to nie Lance Armstrong, wygrywający za wszelką cenę, to nie siłacz, co weźmie na plecy 30 kilogramów, nie dający się zmanipulować przywódca, nie przewodnik, który zabiera nas w Góry, by ciągnąć nas na linie jak worek mięsa do szczytu – bo wziął za to kasę.
Kiedyś mój partner powiedział mi: „Wolę z tobą nie wejść, niż z kimś innym wejść”. Za to mu dziękuję.
Kogóż stawiam za wzór i obarczam mianem przyjaciela? Tym kimś jest Krzysztof Wielicki. Kiedy pierwszy raz zabrał mnie w Góry, był jak profesor, mistrz i guru. I choć spędziliśmy razem wiele dni, to wciąż chcę z nim jeździć. Góra sama w sobie jest tylko drogą, a celem jest sama wspinaczka, radość z przebywania w świecie, gdzie horyzont znajduje się znacznie dalej niż nasze troski i zmartwienia. W Górach człowiek jest najważniejszy, a ten, który decyduje o naszym losie, którego naśladujemy, jest kimś szczególnym. To Mistrz. Dziękuję ci, Krzysiu, za to, że byłem tam z tobą. Pod Gaszerbrumami, Broad Peakiem, Dhaulagiri czy K2. Zamieniłbym wszystko, tylko nie ciebie.
W domu, w otoczeniu znajomych twarzy, życie jest niczym dobrze wyreżyserowany spektakl. Godzinami gapimy się w lustro, by widzieć siebie oczami innych. Formujemy siebie i to, co robimy, w wyidealizowany marzeniami i telewizją sposób. Gramy. Ale tam, gdy minie tydzień, gdy dotrzemy do bazy, ogarnia nas inna problematyka. Wtedy niczym z larwy w motyla (a czasem odwrotnie) następuje przemiana. Macho potrafi zapłakać, fajtłapa kpi z lawin i niebezpieczeństw. Ale wszyscy się wyciszają. W środku, na zewnątrz dalej może królować poza, wydzieramy się, pomstując na pogodę czy kiepskie żarcie, ale w środku zaczyna panować harmonia. Nie musimy już skrywać pana Hyde’a, doktor Jekyll jest w domu, od którego dzieli nas pięć tysięcy kilometrów i obcy ludzie. Nikt nie naskarży. Pierwotny rytm spokojnego życia, instynkty, a nie gesty, tęsknota, marzenia urealniają się. W końcu można skupić myśli, które nie muszą już biegać w kierunku cywilizowanego świata. Wreszcie umiemy pojąć, co i kto tak naprawdę jest dla nas najważniejszy. A wtedy przybywa strach: o nas, o nich, o relacje. Robimy się prawdziwsi.