Читать книгу Amelia i Kuba. Stuoki Potwór - Rafał Kosik - Страница 7

Roz­dział 1 w któ­rym Ame­lia dowia­duje się, że Kuba ją kocha, a Kuba dowia­duje się, że kocha Ame­lię, i w któ­rym roz­po­czy­nają się dwie zam­kowe afery.

Оглавление

„Kocham Ame­lię”, prze­czy­tała na swoim lap­to­pie Ame­lia.

W pierw­szym momen­cie poczuła gorąco, chwilę potem nade­szła złość, a wresz­cie zoba­czyła awa­tara Kuby obok wpisu i złość jej od razu prze­szła. Sie­działa w swoim pokoju, patrzyła na ekran i nie mogła zro­zu­mieć, czemu Kuba wysłał jej wia­do­mość przez nowe szkolne forum, zamiast jej to po pro­stu powie­dzieć. Uśmiech­nęła się.

Z boku ekranu wysko­czyło okienko komu­ni­ka­tora: „O jejka! Musimy to prze­ga­dać! Już bie­gnę”. Cała Kle­men­tyna, jeśli cze­goś nie prze­ga­dała, to jakby się wcale nie wyda­rzyło.

Ame­lia ogar­nęła szyb­kim spoj­rze­niem pokój, czy jest porzą­dek. W miarę, w miarę. Na cen­tral­nym miej­scu leżał apa­rat, który dostała od rodzi­ców, żeby mogła wziąć udział w szkol­nym kon­kur­sie foto­gra­ficz­nym. Odpi­sała „Wpa­daj :)”. Nie było to potrzebne, bo Kle­men­tyna w beżo­wej sukience już bie­gła przez podwórko Zamku.

Kle­men­tyna ni­gdy nie dzwo­niła tak po pro­stu, jak zwy­kle się dzwoni. Dzwo­niła, jakby wła­śnie wybuchł pożar i trzeba było szybko ucie­kać. Wci­skała przy­cisk raz za razem, jakby to miało przy­spie­szyć spo­tka­nie z przy­ja­ciółką.

Prawdę mówiąc, przy­spie­szyło. Ame­lia pobie­gła do drzwi i szybko je otwo­rzyła.

— Mów, mów! — zaczęła od progu Kle­men­tyna. Cmok­nęła Ame­lię w poli­czek. — I jak?

Imbir, mały biały pies rasy West High­land White Ter­rier pod­biegł do Kle­men­tyny, żeby się przy­wi­tać. Schy­liła się i pogła­skała go. Ina­czej by się nie odcze­pił.

— Co jak? — Ame­lia wzru­szyła ramio­nami.

— No teraz to już ofi­cjal­nie ze sobą cho­dzi­cie.

Ame­lia nie wie­działa, co na to odpo­wie­dzieć. Była cicha, roz­tar­gniona i skromna, więc wyzna­nie Kuby ją onie­śmie­lało. Kle­men­tyna była jej prze­ci­wień­stwem, lubiła rzu­cać się w oczy i być w cen­trum uwagi. Miała jasno­blond włosy, które aż świe­ciły w bla­sku słońca wpa­da­ją­cego przez okno. Ciem­no­włosa Ame­lia nie miała tak efek­tow­nej urody jak Kle­men­tyna, ale było jej z tym dobrze, bo mniej ludzi zwra­cało na nią uwagę. Obie dziew­czynki miały po jede­na­ście lat i miesz­kały w Zamku, i to było wszystko, co je łączyło. No, nie licząc tego, że cho­dziły do tej samej klasy.

— Nie bądź taka tajem­ni­cza. — Kle­men­tyna prze­ci­snęła się obok przy­ja­ciółki i weszła do jej pokoju. — No, opo­wia­daj wszystko.

— A wła­ści­wie to skąd o tym wiesz? — Ame­lia cze­goś tu nie rozu­miała. — Prze­cież Kuba wysłał wia­do­mość do mnie.

— Wyświe­tliło mi się. — Kle­men­tyna na dowód poka­zała ekran różo­wego smart­fona z tą samą wia­do­mo­ścią.

— Czyli wszy­scy mogą to zoba­czyć? — Ame­lia z prze­stra­chem zasło­niła dło­nią usta.

— Nasze szkolne forum ma dwie formy komu­ni­ka­cji. — W drzwiach pokoju sta­nął Albert, o rok młod­szy brat Ame­lii. Popra­wił wiel­kie oku­lary i wyja­śnił — pierw­sza to pry­watna wia­do­mość, którą widzi tylko adre­sat; druga to wpis na forum i to widzą wszy­scy. Obie formy są obsłu­gi­wane przez inne pro­to­koły.

— Musisz wszystko mówić w taki skom­pli­ko­wany spo­sób? — skrzy­wiła się Kle­men­tyna.

— Gdy­bym to jesz­cze bar­dziej upro­ścił, toby zostały same prze­cinki i kropki.

Kle­men­tyna zmarsz­czyła czoło. Nie miała pew­no­ści, czy Albert mówi poważ­nie, czy sobie z niej żar­tuje, więc posta­no­wiła nie odpo­wia­dać.

— Myśla­łam, że wia­do­mość to wia­do­mość — przy­znała Ame­lia.

— Czyli Kuba też tak myślał. — Kle­men­tyna poki­wała głową. — Albo nie jest tak inte­li­gentny, jak sam twier­dzi, albo chciał się pochwa­lić przed wszyst­kimi…

Prze­rwał jej odgłos boro­wa­nia wier­tarką uda­rową. Ktoś gdzieś wier­cił dziurę w beto­no­wej ścia­nie, a dener­wu­jący dźwięk niósł się przez pię­tra.

— Znowu! — Kle­men­tyna na szczę­ście już zapo­mniała o wpi­sie na forum. — Czy ci wszy­scy ludzie nie mogą się po pro­stu wpro­wa­dzić i usta­wić mebli?

— My też robi­li­śmy hałas, jak się wpro­wa­dzi­li­śmy.

— Wtedy pra­wie nikt tu nie miesz­kał. A teraz to wszyst­kim prze­szka­dza.


Ame­lia nie zga­dzała się z nią, ale nie chciała się sprze­czać. Zamek był nowym budyn­kiem i wciąż spro­wa­dzały się do niego rodziny. Każdy chciał się urzą­dzić i było to w porządku, jeżeli tylko nie wier­cił w środku nocy.

— O! Co rysu­jesz? To suk­nia ślubna? — Kle­men­tyna pod­nio­sła z biurka kartkę z ostat­nim rysun­kiem Ame­lii. Zaśmiała się. — Już myślisz o ślu­bie?

Zawsty­dzona Ame­lia zabrała jej szybko rysu­nek i scho­wała do szki­cow­nika.

— Pro­jek­tuję modę — wyja­śniła. Nie było to kłam­stwem, bo suk­nie ślubne też są wymy­ślane przez pro­jek­tan­tów mody.

— Tak, jasne, to jest suk­nia balowa — Kle­men­tyna przy­ło­żyła palce do skroni i pocią­gnęła w bok, przez co jej oczy zmie­niły się w szparki — a ja jestem Chinką.

Ame­lia zaczęła się śmiać, roz­ba­wiona wido­kiem przy­ja­ciółki.

— Zrób tak jesz­cze raz! — Ame­lia wzięła apa­rat foto­gra­ficzny i pstryk­nęła jej zdję­cie. — Wyglą­dasz jak ufok.

Kle­men­tyna uwiel­biała pozo­wać do zdjęć, wiele razy mówiła, że kie­dyś chce zostać modelką. Zaczęła robić coraz głup­sze miny, a Ame­lia pstry­kała kolejne zdję­cia. Śmiały się, w ogóle już nie pamię­ta­jąc o wpi­sie na forum.

* * *

„Kocham Ame­lię”, prze­czy­tał na nowym szkol­nym forum Kuba.

Obok wid­niał jego awa­tar, który przed­sta­wiał szczu­płego blon­dyna jako komik­so­wego super­bo­ha­tera. W pierw­szym momen­cie Kuba poczuł gorąco, ale zaraz potem poja­wiła się złość. Prze­cież nie napi­sał niczego takiego! Ktoś się pod niego bez­czel­nie pod­szył!

Przez chwilę wpa­try­wał się w ekran swo­jego lap­topa usta­wio­nego na biurku pomię­dzy sta­rymi kół­kami do desko­rolki, pisem­kami moto­ry­za­cyj­nymi, skle­jo­nymi mode­lami samo­cho­dów i roze­bra­nym na czę­ści hamul­cem rowe­ro­wym.

Dobra, naj­pierw trzeba to ska­so­wać. No tak, już są komen­ta­rze. Któż by prze­ga­pił taką oka­zję! Nawet Emil sobie nie odmó­wił i wpi­sał: „Stary, to pra­wie jak oświad­czyny”. Kuba z rosnącą zło­ścią prze­czy­tał wszyst­kie komen­ta­rze, zapa­mię­tał, z kim musi jutro poważ­nie poroz­ma­wiać, po czym wci­snął „usuń”. Wpis ze wszyst­kimi komen­ta­rzami znik­nął, a wraz z nim znik­nął i pro­blem.

Tak przy­naj­mniej wyda­wało się Kubie.

Pozo­stała jesz­cze kwe­stia zna­le­zie­nia win­nego. Czy raczej win­nej. To aku­rat nie było trudne. Kuba wstał i poszedł do pokoju Mi. Sze­ścio­latka z kasz­ta­no­wymi wło­sami spię­tymi w kitkę na czubku głowy spoj­rzała na niego czuj­nie znad tabletu z grą.

— O-o!

— Tylko na chwilę wysze­dłem! — powie­dział przez zaci­śnięte zęby Kuba. — Na krótką chwi­leczkę.

— Zosta­wi­łeś otwarty kom­pu­ter, więc to twoja wina.

Kuba ruszył w jej stronę. Mi rzu­ciła tablet na miękki dywan i wystrze­liła jak z kata­pulty w kie­runku drzwi. Ze zwin­no­ścią, o jaką trudno podej­rze­wać dziew­czynkę w tym wieku, odbiła się od łóżka, od ściany i o cen­ty­me­try minęła brata.

— Nie licz na litość, mały potwo­rze! — Kuba odwró­cił się i ruszył w pogoń.

Mi dobrze wie­działa, że w miesz­ka­niu nie ma szans. Dla­tego dopa­dła drzwi wej­ścio­wych, prze­krę­ciła zamek i szarp­nię­ciem otwo­rzyła je na oścież. Nie wybie­gła jed­nak na klatkę scho­dową, bo przej­ście było zata­ra­so­wane. Na wycie­raczce stał niski i kor­pu­lentny stary męż­czy­zna, taki mniej wię­cej w wieku rodzi­ców, z błysz­czącą łysiną i wielką torbą prze­wie­szoną przez ramię.


— Witam panią bar­dzo ser­decz­nie! — zaczął entu­zja­stycz­nie. — Zanim pani odmówi, niech pani wysłu­cha mojej oferty do końca!

Mi otwo­rzyła usta i wga­piła się w obcego. Była zbyt zasko­czona, by odma­wiać. Zresztą nie miała poję­cia, o co cho­dzi.

— Mam pani do zaofe­ro­wa­nia te oto wspa­niałe koce z mery­no­sów. — Męż­czy­zna wycią­gnął z wiel­kiej torby puchaty koc w kolo­rze kawo­wym. — Już za chwilę ten koc może się stać pani nie­od­łącz­nym towa­rzy­szem popo­łu­dnio­wych her­ba­tek i miłych wie­czor­ków przed tele­wi­zo­rem.

— Że jak? — wydu­siła z sie­bie Mi.

— Że wła­śnie tak. — Męż­czy­zna pró­bo­wał zaj­rzeć do miesz­ka­nia, popra­wia­jąc jed­no­cze­śnie błysz­czącą mary­narkę. — Natu­ralne i eko­lo­giczne cie­pło bez opłat dla sil­nej i nie­za­leż­nej kobiety.

— Hę? — Fason mary­narki tego faceta koja­rzył się Mi bar­dziej z cyr­kiem niż z ele­gan­cją. Wycią­gnęła jed­nak rękę, żeby dotknąć koca.

— Nie doty­kaj! — ostrzegł ją Kuba. — Dosta­niesz wysypki.

Mi cof­nęła rękę. No tak, prze­cież ma uczu­le­nie na sierść kotów i psów. A kto wie, czym są te całe mery­nosy.

— Mery­nosy są hipo­aler­giczne — zapew­nił szybko sprze­dawca. — Bada­nia prze­pro­wa­dzone przez ame­ry­kań­skich naukow­ców udo­wod­niły rów­nież dzia­ła­nie wyszczu­pla­jące oraz likwi­du­jące zmarszczki. Ten nie­sa­mo­wity koc ofe­ruję pań­stwu za jedyne dzie­więć­set dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć zło­tych i — uniósł palec, pod­kre­śla­jąc napię­cie tej pauzy — dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć gro­szy.

— Koc za tysiaka? — upew­nił się Kuba.

— Ba, ale to nie wszystko. Jeśli kupią pań­stwo ten nie­zwy­kły koc w pro­po­no­wa­nej cenie, dodam drugi koc zupeł­nie gra­tis za jedyne sto dzie­więt­na­ście zło­tych i — uniósł palec — dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć gro­szy.

— Gra­tis to jest za darmo. Jak pan tu wszedł?

— Dosko­nała oferta zawsze znaj­dzie drogę do wła­ści­wego klienta. — W dłoni męż­czy­zny poja­wiła się wizy­tówka. — Gdyby byli pań­stwo –

— Nie jeste­śmy wła­ści­wymi klien­tami. — Kuba zamknął drzwi przed nosem domo­krążcy. — Co za natręt. Trzeci raz go tu widzę.

Wizy­tówka sfru­nęła na pod­łogę, obok kapci taty.

— To nie było miłe — zauwa­żyła Mi.

— Otwo­rzy­łaś mu — rzu­cił oskar­ży­ciel­skim tonem Kuba.

— Nie otwo­rzy­łam mu. — Mi wzru­szyła ramio­nami. — Ucie­ka­łam przed tobą.

— A, wła­śnie. — Kuba zła­pał ją za łokieć. — Dzięki za przy­po­mnie­nie.

* * *

Ame­lia popra­wiała rysu­nek sukni. Dodała fal­banki wokół dekoltu i pasek w talii. Kle­men­tyna nie miała ani tro­chę racji. Wpraw­dzie Ame­lia zaczęła ryso­wać tę suk­nię po inter­ne­to­wym wyzna­niu Kuby, ale to był cał­ko­wity przy­pa­dek. Tak, na pewno!

Z otwar­tego lap­topa leciała pio­senka:

— Kocham cię, la, la, la. Kocham cię, la, la, la. O tobie śnię, la, la, la. To cała ja, twa lala…

Cele­brytka, która nagrała tę pio­senkę, miesz­kała w Zamku, dwie klatki dalej. Ame­lia nie lubiła tego utworu. Nie­stety od tygo­dnia trudno było go unik­nąć, bo poja­wiał się wszę­dzie: w radiu, w tele­wi­zji, w inter­ne­cie.


Wstała, wyłą­czyła muzykę i klap­nęła na łóżko. Mate­rac pod nią zapisz­czał prze­raź­li­wie i pod­sko­czył.

— Oj, Imbir! — Ame­lia zerwała się na równe nogi. — Prze­pra­szam.

Roz­bu­dzony w tak bez­ce­re­mo­nialny spo­sób pies zesko­czył z łóżka, posłał jej pełne pre­ten­sji spoj­rze­nie i, obra­żony, wyszedł z pokoju.

W tym momen­cie roz­legł się dzwo­nek do drzwi. Pew­nie Kle­men­tyna cze­goś zapo­mniała, pomy­ślała Ame­lia. A może to rodzice wró­cili z zebra­nia miesz­kań­ców? Pode­szła do drzwi i otwo­rzyła je.

— Witam panią bar­dzo ser­decz­nie! — zaczął ktoś, kto na pewno nie był ani Kle­men­tyną, ani rodzi­cami. Był czter­dzie­sto­let­nim łysie­ją­cym domo­krążcą. — Zanim pani odmówi, niech pani wysłu­cha mojej oferty do końca!

Ame­lia była zbyt zasko­czona, by cokol­wiek sen­sow­nego odpo­wie­dzieć.

— Prze­pra­szam, ale ja… — Wzięła na ręce szcze­ka­ją­cego Imbira, który już zapo­mniał, że jest obra­żony.

— Pro­szę nie prze­pra­szać. Ja dosko­nale panią rozu­miem i dosko­nale znam pani potrzeby. Wła­śnie dla­tego mam pani do zaofe­ro­wa­nia te oto wspa­niałe koce z mery­no­sów. — Wycią­gnął z wiel­kiej torby puchaty koc. — Już za chwilę ten koc może się stać pani nie­od­łącz­nym towa­rzy­szem popo­łu­dnio­wych her­ba­tek i miłych wie­czor­ków przed tele­wi­zo­rem. Natu­ralne i eko­lo­giczne cie­pło bez opłat dla sil­nej i nie­za­leż­nej kobiety.

— Ja bym bar­dzo chciała… — Ame­lia sta­rała się być miła, choć nie wie­działa, co robić.

Wyba­wił ją z opre­sji Albert, który pod­szedł do drzwi i dotknął koca.


— To jest łatwo­palne? — zapy­tał.

Domo­krążca uniósł brwi w zasko­cze­niu, ale szybko wró­cił do swo­jej roli.

— Koce z mery­no­sów są nie­palne — oświad­czył z miną tak poważną i mądrą, na jaką tylko mógł się zdo­być. — Lapoń­ska straż pożarna używa ich do gasze­nia ognia.

Imbir węszył podejrz­li­wie, wycią­ga­jąc nos w stronę koca, i powar­ki­wał.

Albert uniósł oku­lary i przyj­rzał się mate­ria­łowi z bli­ska.

— Wygląda na syn­te­tyk — stwier­dził. — Nada­wałby się na pod­pałkę do grilla, gdyby nie to, że dym będzie tok­syczny.

— Mery­nosy… yyy… mają syn­te­tyczne futro. — Domo­krążca powoli tra­cił pew­ność sie­bie. — Od uro­dze­nia.

— Te defi­ni­cje się wyklu­czają. — Albert obra­cał w pal­cach rożek koca. — Coś może być albo natu­ralne, albo syn­te­tyczne. Chciał­bym zoba­czyć cer­ty­fi­katy bez­pie­czeń­stwa, doku­menty impor­towe i pozwo­le­nie na han­del.

— To ja wrócę póź­niej i przy­niosę wszyst­kie doku­men­ciki. — Domo­krążca uśmiech­nął się sztucz­nie, wepchnął koc do wiel­kiej torby i odwró­cił się na pię­cie. — Żegnam pań­stwa.

Chwilę póź­niej na scho­dach ucichł tupot jego kro­ków.

— To nie­lo­giczne — zasta­no­wił się Albert. — Jeśli ma wró­cić, nie powi­nien mówić „żegnam”, tylko „do widze­nia”.

— Nie wróci. — Ame­lia zamknęła drzwi i odsta­wiła psa na zie­mię. — Szkoda, ale pew­nie chciałby za ten koc bar­dzo dużo. Może nawet sto zło­tych.

— Kupo­wa­nie od natręt­nych domo­krąż­ców jest nie­lo­giczne. — Albert odwró­cił się i ruszył w stronę swo­jego pokoju. — A straż pożarna w Lapo­nii nie używa koców z mery­no­sów.

Ame­lia odpro­wa­dziła go wzro­kiem. Świat jej brata był logiczny, roz­sądny i pod­le­gał jasnym zasa­dom. Nie było w nim miej­sca na uczu­cia i roz­terki arty­stycz­nej duszy.

Wes­tchnęła ciężko i wró­ciła do sie­bie. Włą­czyła lap­top i weszła na forum. Wyszu­kała wpis Kuby… a raczej spró­bo­wała go wyszu­kać. Nie było go tam. Znik­nął! Ame­lia poczuła, jakby ode­brano jej coś waż­nego.

* * *

Kuba w alejce przed klatką koń­czył przy­krę­cać hamu­lec do roweru. Wczo­raj pękła linka i Kuba stwier­dził, że zamiast kupo­wać nową, naprawi tę starą. I dziś to zro­bił. Prze­cież to pro­ste.

Tak naprawdę chciał zamie­nić te stare hamulce na nowe, tar­czowe. Na to jed­nak nie miał pie­nię­dzy.

Wsiadł na rower i ostro ruszył. Okrą­żył kilka razy pagó­rek z wiel­kim dębem. Wszystko dzia­łało, jak powinno, więc posta­no­wił sko­czyć. Ech, byłoby faj­nie, gdyby mógł jeź­dzić do szkoły na rowe­rze. Zamiast wlec się przez kwa­drans z Mi, dojeż­dżałby tam w trzy minuty. No, może w pięć, bo prze­cież Mi tak szybko nie jeź­dzi.

Ponie­waż cały czas obser­wo­wał, czy hamu­lec dobrze działa, dopiero w ostat­niej chwili zauwa­żył sąsiadkę, panią Kożu­szek. Naci­snął dźwi­gnię. Nie­stety, hamu­lec zamiast zro­bić to, czego każdy się spo­dziewa po hamulcu, czyli zaha­mo­wać, wydał z sie­bie dono­śne ping! Linka znów pękła, a Kuba z prze­ra­że­niem w oczach pędził wprost na sta­ruszkę. W ostat­niej chwili skrę­cił, wywra­ca­jąc się z łomo­tem.

— Psia­krew! Prze­klęci cykli­ści…! — fuk­nęła pani Kożu­szek. — Tego powinno się zabro­nić.

Kuba wstał i otrze­pał krót­kie spodnie. Spoj­rzał nie­chęt­nie na eme­rytkę znaną z upier­dli­wo­ści i powie­dział:

— Prze­pra­szam bar­dzo, że się prze­wró­ci­łem, zamiast w panią wje­chać.


Pani Kożu­szek fuk­nęła ponow­nie i popra­wiła puchaty beret. Nosiła go, nawet gdy było cie­pło. Skrę­ciła do salki zebrań wspól­noty miesz­kań­ców.

Kuba pod­niósł rower i przyj­rzał się pęk­nię­tej lince.

— Jed­nak trzeba kupić nową — wes­tchnął.

* * *

Zebra­nie wspól­noty miesz­kań­ców wyglą­dało jak zwy­kle, czyli kilka osób narze­kało na źle dzia­ła­jące mecha­ni­zmy zamy­ka­nia drzwi, nie­szczelne okna i na gło­śne wybie­ra­nie śmieci. Więk­szość zer­kała na zegarki albo bawiła się tele­fo­nami.

Salka miała wiel­kość szkol­nej klasy, świa­tło wpa­dało przez małe okienka piw­niczne. Zebra­nie pro­wa­dził jak zwy­kle Admi­ni­stra­tor domu, służ­bi­sta ubrany w pognie­ciony gar­ni­tur. Im dłu­żej mówił, tym czę­ściej miesz­kańcy tłu­mili ziew­nię­cia. Gdy już wyda­wało się, że senne zebra­nie można zakoń­czyć, wstała Cele­brytka. Była pio­sen­karką. Na por­ta­lach plot­kar­skich i w kolo­ro­wych gazet­kach można się było dowie­dzieć, gdzie spę­dza waka­cje i w któ­rym skle­pie kupuje buty.

— No a co z psimi kupami? — Zamru­gała przy­kle­jo­nymi rzę­sami. — Płacę czynsz i wyma­gam.

Reszta spoj­rzała po sobie, bo chyba nikt nie wie­dział, o co cho­dzi.

Pan Rytel, czyli tata Kuby i Mi, już otwo­rzył usta, aby powie­dzieć coś dow­cip­nego na temat regu­lar­nych dostaw psich kup wli­czo­nych w czynsz. Nie powie­dział, bo pani Rytel ostrze­gaw­czo kop­nęła go w nogę.


— Może pani przy­bli­żyć temat? — zachę­cił Cele­brytkę Admi­ni­stra­tor.

— Mogę, jasne, że mogę. Codzien­nie ktoś mi kła­dzie psią kupę na wycie­raczce. Ktoś to robi z pre­me­dy­ta­cją.

— W tym domu jest tylko jeden pies — zauwa­żyła z pre­ten­sją pani Kożu­szek. Spoj­rzała zna­cząco na pana Domeykę, tatę Ame­lii i Alberta.

— Sprzą­tamy po naszym psie — odparł pan Domeyko. — A już na pewno nie pod­rzu­camy –

— Tu jest za mało kamer — prze­rwała mu Cele­brytka. — Ja pra­cuję, ja się sku­piam, medy­tuję. Ja śpie­wam. Kupa na wycie­raczce jest jak poli­czek dla sztuki. Dla arty­zmu. Ja muszę medy­to­wać, a jak medy­to­wać przy kupie?

— Są kamery przy wej­ściu, na podwórku i w garażu — zauwa­żył Admi­ni­stra­tor. — Gdyby ktoś z zewnątrz tu wcho­dził, byśmy wie­dzieli.

— My naprawdę nie… — usi­ło­wał dalej zaprze­czać pan Domeyko, ale nikt nie zwra­cał na niego uwagi.

Powoli wszy­scy się oży­wiali.

— Tu nie cho­dzi tylko o sprawę tej kupy — ode­zwał się ktoś. — W win­dzie cią­gle ktoś rzuca papierki po cukier­kach.

— Nam ktoś prze­su­nął wycie­raczkę.

— Do nas ktoś zadzwo­nił i uciekł.

— Ktoś cią­gle boruje po połu­dniu.

— Ci nie­zno­śni cykli­ści sza­leją po podwórku — dorzu­ciła pani Kożu­szek.

— Tu jest za mało kamer — do dys­ku­sji wró­ciła Cele­brytka. — Potrze­bu­jemy lep­szego moni­to­ringu, żeby chro­nić naszą pry­wat­ność. Co to za Oak Resi­dence bez dobrego oka­me­ro­wa­nia?

— Dokupmy wię­cej kamer — ode­zwał się Bar­dzo Ważny Dyrek­tor. — Mój bank udzieli kre­dytu na ten zakup.

— Pro­szę pań­stwa, pro­szę pań­stwa! — Admi­ni­stra­tor uspo­ka­ja­jąco uniósł dło­nie. — Wszystko jest w porządku. Nad bez­pie­czeń­stwem Oak Resi­dence czuwa pan Zenek… — Rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu straż­nika.

— … który śpi teraz tutaj! — dokoń­czył pan Rytel, mimo roz­pacz­li­wych prób żony, by nie wdał się w awan­turę.

Zro­biło się cicho, wszy­scy spoj­rzeli we wska­za­nym kie­runku, a pan Zenek chrap­nął gło­śno.

— Sam wezwa­łem go tutaj, żeby dobrze poznał i zro­zu­miał opi­nie miesz­kań­ców — odparł Admi­ni­stra­tor. — Panie Zenku!

Straż­nik obu­dził się i usiadł na bacz­ność.

Admi­ni­stra­tor znów zwró­cił się do pana Rytla:

— Czy pan suge­ruje, że pan Zenek źle pra­cuje?

— Przez myśl by mi to nie prze­szło. Pan Zenek w ogóle nie pra­cuje, kiedy sie­dzi tutaj… Auuuu…

To pani Rytel wymie­rzyła pre­cy­zyjny cios w kostkę, co sku­tecz­nie uci­szyło jej męża.

Z boku sali wstał wysoki i bar­dzo chudy męż­czy­zna około czter­dziestki, z krót­kimi, ciem­nymi, ale prze­ty­ka­nymi siwi­zną wło­sami.

— Dzień dobry, wpro­wa­dzi­łem się tutaj tydzień temu — zaczął.

— A więc to pan codzien­nie boruje — stwier­dziła oskar­ży­ciel­sko pani Kożu­szek. — Co za ludzie!

— Nie, ja jestem infor­ma­ty­kiem — odparł szybko — i to, nie chwa­ląc się –

— Pana god­ność, prze­pra­szam? — prze­rwał mu Admi­ni­stra­tor.

— Jerzy Wier­szew­ski. — Infor­ma­tyk był nie­za­do­wo­lony, że mu się prze­szka­dza. — Miesz­kam w trze­ciej klatce. Jestem infor­ma­ty­kiem i to, nie chwa­ląc się, zna­ko­mi­tym. Nawet nauczam infor­ma­tyki, a lista moich osią­gnięć jest bar­dzo długa. — Uniósł brodę i powiódł wzro­kiem po sąsia­dach, by spraw­dzić, jakie wra­że­nie wywarły na nich jego słowa. Nie wywarły żad­nego, wyja­śniał więc dalej — powin­ni­śmy wpro­wa­dzić w naszym domu moni­to­ring oby­wa­tel­ski. Każdy miesz­ka­niec Oak Resi­dence miałby stały dostęp do kamer moni­to­ringu.

Admi­ni­stra­tor podra­pał się z zakło­po­ta­niem w głowę.

— Chce pan dosta­wić kilka krze­seł w stró­żówce?

— Pro­szę pana… — Infor­ma­tyk czuł się coraz pew­niej. — Ja pro­po­nuję naszej wspól­no­cie roz­wią­za­nie na miarę dwu­dzie­stego pierw­szego wieku. Każdy z miesz­kań­ców na każ­dym urzą­dze­niu z dostę­pem do inter­netu będzie mógł oglą­dać prze­kaz z kamer i zare­ago­wać, jeśli zauważy coś podej­rza­nego.

To zain­te­re­so­wało więk­szość zebra­nych.

— O, dosko­nały pomysł! — oży­wiła się Cele­brytka. — Pan Zenek sie­dzi z nami tutaj, czyli nie patrzy w moni­tory na stró­żówce, jak to zauwa­żył pan… — spoj­rzała na tatę Kuby, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, jak on się nazywa. Nie przy­po­mniała sobie, więc mówiła dalej — no… to każdy może tu wejść i nawet nie zosta­nie zauwa­żony.

Pan Rytel zamie­rzał wstać i przed­sta­wić się Cele­brytce, ale żona była sil­niej­sza. Nie wstał.

— Myślę, że pań­stwo demo­ni­zu­je­cie — ode­zwał się Admi­ni­stra­tor. — Nikt tu nie wej­dzie.

W tym momen­cie otwo­rzyły się drzwi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Amelia i Kuba. Stuoki Potwór

Подняться наверх