Читать книгу Amelia i Kuba. Tajemnica dębowej korony - Rafał Kosik - Страница 6
Rozdział 1 w którym rodziny Rytlów i Domeyków wybierają się na wycieczkę rowerową, Albert eksperymentuje z kurtką niewidką, no i wygląda na to, że na dębie rosną jabłka, i w dodatku nie jest to jedyna tajemnica, którą skrywa dębowa korona.
ОглавлениеKończące się lato żegnało wszystkich ostatnim gorącym tchnieniem. Powietrze było ciepłe, ale jednocześnie suche, dzięki czemu dawało się wytrzymać ten upał.
Rodziny Rytlów i Domeyków wybrały się na wycieczkę rowerową za miasto. Nie była to wielka wyprawa, bo mieszkali prawie na granicy Warszawy. Jednak nie wszystkim pedałowanie szło równie dobrze. Pierwszy leśną ścieżką jechał pan Rytel, w lustrzanych okularach, takich, jakie noszą piloci myśliwców. Za nim podążał jego syn, jedenastoletni Kuba. Blond włosy wysuwały się spod kasku i powiewały w pędzie, a Kuba co chwila hamował, żeby testować nowe hamulce tarczowe. Męczył się przez to bardziej, ale i tak razem z ojcem zostawiali resztę wycieczki daleko w tyle. Dobre pięćdziesiąt metrów za nimi zawzięcie pedałowała Mi, sześcioletnia siostra Kuby. Przez otwór wycięty na górze kasku wystawała kitka kasztanowych włosów. Mi już poczerwieniała na twarzy z wysiłku, ale za nic nie przyznałaby się, że nie ma siły. Kawałek za nią próbowała nadążać mama.
— Możemy zwolnić?! — krzyknęła, ale było za daleko, by mąż ją usłyszał. Zatrzymała się więc i oznajmiła — o nie, robimy postój. To niezdrowe.
Była lekarzem, a jeśli lekarz mówi, że coś jest niezdrowe, to pewnie ma rację.
— I bardzo dobrze. — Mi również się zatrzymała. — Tam i tak nie ma nic ciekawego.
Pan Domeyko, tata Amelii i Alberta, stanął kawałek dalej i udawał, że ogląda panoramę polany. Tak naprawdę próbował wyrównać oddech, co nie szło mu najlepiej. Efektem wielu lat pracy przed komputerem był spory brzuszek i brak kondycji.
— Musimy trochę zwolnić, bo Imbir nie nadąża — wyjaśnił.
Imbir był małym białym psem rasy West Highland White Terrier należącym do rodziny Domeyków. Chociaż Imbir, gdyby potrafił mówić, zapewne by powiedział, że to rodzina Domeyków należy do niego.
Pani Domeyko zatrzymała się, zeskoczyła z roweru i z ulgą usiadła wprost na trawie. W przeciwieństwie do męża, nawet nie próbowała ukrywać, jak bardzo jest zmachana.
Amelia spokojnie dojechała na końcu, bez pośpiechu oparła rower na podpórce, rozłożyła w cieniu przewróconego drzewa mały koc i usiadła. Nie narzekała, tylko wyjęła szkicownik. W zasięgu wzroku była mała polanka i młody las. Nic niezwykłego, ale można by to narysować.
Kuba z tatą wrócili, bo zauważyli, że reszta za nimi nie jedzie.
— Cóż to za awaria? — zapytał z uśmiechem pan Rytel. — Wyładowały wam się akumulatory?
— To nie może tak wyglądać — oświadczyła pani Rytel, nawet nie wstając. — Miała być miła wycieczka, a jest jakiś wyścig.
— Gdzie tam! Wolno jechaliśmy.
— Czasem warto się zatrzymać — wysapał między głębokimi oddechami pan Domeyko. — Zatrzymać i popodziwiać widoki.
Pan Rytel powiódł wzrokiem dookoła i przez grzeczność pokiwał głową.
— Zatem piknik. — Puścił rower, a ten się po prostu przewrócił. — Ma ktoś koc?
Pani Rytel miała. Wyjęła go z koszyka i rozłożyła wprawnym ruchem obok kocyka Amelii. Następnie wyjęła spray na komary.
— Nie ma komarów — zauważyła Mi.
— Ale mogą być kleszcze1. Kogo popsikać?
— Niech ci będzie. — Mi wysunęła ramiona. — Jak masz tę przysięgę Hipokryta, to się pewnie znasz.
— Hipokratesa2 — poprawiła ją mama.
Mi zmarszczyła brwi. Wyjęła z niebieskiej torebuni zeszyt z napisem „Bardzo Trudne Słowa” i przeprawiła w nim słowo „Hipokryt” na „Hipokrates”.
Mniej lub bardziej chętnie wszyscy się nadstawili do spryskania. Każdy miał inny pomysł na piknikowanie. Pan Rytel urwał źdźbło trawy, wetknął je do ust i położył się na wznak. Podłożył dłonie pod głowę. Na kocu było miejsce, ale zapewne tata Kuby i Mi chciał mieć bliższy kontakt z naturą. Przez lustrzane okulary nie było widać, czy drzemie, czy ogląda nieliczne obłoki na niebie.
— Dziś była ostatnia szansa na taką wyprawę. — Pan Domeyko otworzył pudełko z kanapkami. — Zaraz zaczną się prawdziwe upały.
Pani Domeyko wyjęła z torby plik kartek. Była redaktorem, czyli poprawiała błędy w książkach, zanim te trafią do druku.
— Zabrałaś pracę na piknik? — zdziwił się jej mąż.
— Ze dwie–trzy strony zrobię — odparła. — Miłość ponad wszystko. Potworna chała.
— Czyli będę miała co czytać — ucieszyła się mama Kuby. — Wiem, że to nie jest dobra literatura, ale jak jestem wykończona po dyżurze, uwielbiam czytać takie chały.
— Czyli dzięki tobie mam pracę — podsumowała pani Domeyko.
Mi usiadła w cieniu i z niebieskiej torebuni wyjęła tablet. Zaczęła grać w Hop i łup. Gra polegała na wspinaniu się na drzewa i skakaniu z gałęzi na gałąź. Cała sztuka była w tym, żeby nie spaść, bo wtedy trzeba zaczynać od początku.
Kuba usiadł obok Amelii.
— Nudno trochę — stwierdził.
— Wcale nie.
— Wolałbym jechać dalej. Nigdy tam nie byliśmy.
— Gorąco jest.
— E, bez przesady… — Kuba popatrzył, co rysuje Amelia. — Po co rysować drzewa w lesie? Wszystkie są takie same.
— Ciekawsze do rysowania są góry. — Dziewczyna wzruszyła ramionami. — Albo morze. Ale mam tylko drzewa w lesie.
— Bardzo łatwo jest narysować morze. Bierzesz kartkę, linijkę i rysujesz poziomą kreskę.
Amelia uśmiechnęła się.
— Oho! — Pan Rytel wstał i podszedł do przewróconego drzewa. — Ktoś tu zaraz zleci.
Po pniu, trzy metry nad ziemią, maszerowała Mi. Rękoma łapała równowagę i było to coraz trudniejsze, w miarę jak pień się zwężał.
— Dziecko drogie! — Mama Mi zerwała się z koca. — Złaź natychmiast.
— Nie panikuj, matka. — Mi zawróciła i ruszyła w dół. A dokładniej to zamierzała zawrócić i ruszyć w dół. Zamiast tego noga zsunęła jej się z pnia i już nic nie dało się zrobić. Mi zdążyła tylko powiedzieć — oooj…! — i poleciała w dół.
Tata złapał ją w locie, podrzucił i złapał ponownie. Dziewczynka chichotała, zupełnie nieprzejęta pobladłą na twarzy mamą. Tata połaskotał jeszcze Mi i postawił ją na ziemi.
Kuba obrzucił siostrę zdegustowanym spojrzeniem i odwrócił się do Amelii.
— Czemu Albert nie pojechał z nami?
— Nie lubi jeździć na rowerze, w ogóle nie przepada za sportem.
* * *
Albert był młodszym o rok bratem Amelii i rzeczywiście nie przepadał za sportem. Jednak nie pojechał na wycieczkę z innego powodu. Rodziny Domeyków i Rytlów mieszkały w Zamku. Mieszkał tam również profesor Koprowicz, ekscentryczny3 naukowiec. Albert nigdy nie nazwałby jego eksperymentów nudnymi. Wręcz przeciwnie, uważał je za bardzo ciekawe. Szczególnie odkąd Profesor zgodził się, by Albert mu w tych eksperymentach pomagał.
Albert wjechał windą na ostatnie piętro piątej klatki i stanął przed drzwiami Profesora. Nie były to standardowe drzwi, jak w innych mieszkaniach. Wykonano je z grubej blachy, a dostępu do mieszkania broniły trzy zamki i dodatkowo zamek kodowy z klawiaturą. Albert podejrzewał, że zabezpieczeń jest nawet więcej, tylko są tajne. Tajne były również niektóre badania prowadzone przez Profesora.
Chłopiec spojrzał w jedną z kamer, rozmieszczonych w korytarzu, i nacisnął dzwonek. Po chwili szczęknęły zamki i drzwi otworzyły się. Stanął w nich Emil, jedenastoletni wnuk Profesora, chudy, wysoki, i z niestarannie uczesanymi czarnymi włosami.
— Zaraz zaczynamy — powiedział.
Albert tylko skinął głową i wszedł do środka.
Gdy Profesor wprowadził się do Zamku, przeznaczył największy pokój na laboratorium. Jednak bardzo szybko laboratorium rozrosło się i teraz zajmowało większą część dwupoziomowego mieszkania. Wzdłuż ścian biegły dodatkowe przewody i rury. Z sufitu zwieszały się wiązki kabli, spomiędzy których wystawały jakieś czujniki i zaczepy. Obok drzwi, w miejscu, gdzie w zwykłych mieszkaniach są wieszaki na ubrania, tu zamontowano kilka ekranów wyświetlających obraz z korytarza i innych części domu.
Minęli kuchnię, w której zamiast sprzętów kuchennych zainstalowano podejrzane zbiorniki, oplecione dziesiątkami kabli. Coś tam syczało, coś tykało, z czegoś wydobywała się para. W salonie stała kanapa i telewizor, a ściany były szczelnie zastawione wielkimi regałami z tysiącami książek, przeważnie naukowych. Większą część przestrzeni zajmowała konstrukcja podtrzymująca kolejne przewody, transformatory i urządzenia, których przeznaczenia Albert jeszcze nie poznał. Na samym środku sufitu widniała wybita niedawno spora dziura, przez którą przewody przechodziły wyżej.
Albert zastanawiał się, czy administrator budynku wie o tej dziurze. Bo że projektant budynku o niej nie wie, to było jasne – Zamek zaprojektował tata Alberta.
Po schodach weszli na górny poziom mieszkania. Tu ściany opadały pod kątem, bo tak naprawdę stanowiły już dach Zamku. Na podłodze leżała plątanina kabli, a dziwnego sprzętu było tu jeszcze więcej. Przy dużym stole roboczym pracował sam Profesor Koprowicz – bardzo wysoki i bardzo chudy siedemdziesięciolatek. Gdy sięgał do przełączników na zwisającej z sufitu konsoli, siwe włosy powiewały mu w nieładzie. Mocno się garbił, pochylając się nad maszyną leżącą na stole.
Albert przypatrywał mu się z nabożnym przejęciem, aż Profesor wreszcie go zauważył.
— Jesteś punktualny — powiedział swoim niskim, gardłowym głosem. — Doskonale. Pomóż Emilowi założyć ekrany kamuflażu.
Na stole, na czterech nóżkach stał dron, czyli niewielki pojazd latający. Z korpusu wystawały cztery ramiona ze śmigłami, a pod spodem podwieszone były kamery i aparatura pomiarowa. Sam kadłub drona był niewielki, ale ramiona wystawały na pół metra w każdą stronę. Wyglądał bardzo profesjonalnie.
— Potrzymaj z tej strony. — Emil położył na stole coś, co przypominało szarosrebrną kurtkę dziecięcą wykonaną ze sztywnego, szeleszczącego materiału. Powierzchnia błyszczała metalicznie.
Albert przyjrzał jej się. Z pewnością nie była to kurtka, a na pewno nie kurtka dla ludzkiego dziecka. Miała cztery zapinane na suwaki rękawy i otwór na głowę z elastycznym kołnierzem. Brakowało za to otworu na dolną część ciała.
— Co to jest? — zapytał Albert.
— Wygląda jak z horroru, co? — Emil rozpiął wszystkie suwaki i wyciągnął ze środka wiązkę cienkich przewodów. — Ubranko dla czterorękiego dziecka bez nóg. Może się przyśnić.
— Może — przytaknął Albert, ani trochę nie wystraszony.
— To ekran LCD, jak w telefonie albo komputerze. Tylko jest elastyczny, można go zginać.
Albert zważył w dłoni „kurtkę”.
— Za ciężka — ocenił. — Dron z tym nie poleci.
— Zobaczymy. Złap z drugiej strony.
Nałożyli „kurtkę” na drona. Cztery rękawy zasłoniły ramiona, na których zamocowano śmigła, a „kołnierz” otoczył wszystkie czujniki i kamery.
— To kurtka niewidka. — Emil wpiął kabelki w gniazdo od spodu drona. — Zaraz zobaczysz. A raczej… jeśli działa, to nie zobaczysz!
— Nie poleci — upierał się Albert.
— Poleci. — Emil zapiął ostatni suwak. Teraz dron był niemal w całości pokryty srebrnym materiałem.
— Zaczynamy. — Profesor przesunął dźwignię na ścianie.
Fragment pochyłego sufitu nad ich głowami uniósł się i zaczął się przesuwać w bok, ukazując błękitne niebo. Do środka wpłynęło ciepłe powietrze.
— Czy administrator budynku o tym wie? — zapytał Albert.
— Mam nadzieję, że nie. — Profesor podał zdalne sterowanie Emilowi.
Albert przywołał w pamięci regulamin Zamku. Nie było tam ani słowa o zakazie zamieniania poddasza w hangar dla dronów. A zatem jeśli regulamin tego nie zabraniał, to wszystko w porządku.
Emil przełączył coś na pilocie zdalnego sterowania i śmigła drona zaczęły się obracać. Maszyna uniosła się nad blat, podmuchem rozrzucając wokół drobne śmieci.
— Włącz kamuflaż — polecił Profesor.
Emil nacisnął przycisk, a dron… zniknął. Nie całkiem zniknął, ale stał się niemal niewidoczny.
— Kamery filmują obraz za dronem — wyjaśnił Emil — a ekran kamuflażu, czyli kurtka niewidka, wyświetla ten obraz z przodu. I drona nie widać.
Rzeczywiście, wyraźnie widać było tylko śmigła, nóżki i czujniki pod spodem. Reszta drona, przykryta kurtką niewidką, wyglądała, jakby w powietrzu unosiła się bryła czystego lodu albo szkło. Obraz był zniekształcony, ale z większej odległości zapewne nikt by drona nie zauważył.
— Wyżej — polecił Profesor. — Wyleć ponad dach.
— Nie chce się unieść. — Emil poruszał joystickami na pilocie zdalnego sterowania. — Chyba jest za ciężki.
Mimo najszczerszych chęci Emila, dron zamiast się wznosić, wolno opadł na stół. Śmigła zatrzymały się.
— Mówiłem, że nie poleci — podsumował Albert.
* * *
Wycieczka rowerowa wjechała na podwórko Zamku w pełnym składzie. Nie wszyscy byli równie zadowoleni. Rodzice Amelii i Alberta od razu powlekli się do domu, odpocząć. Tata Kuby i Mi po krótkim zastanowieniu stwierdził, że ani trochę się nie zmęczył i najchętniej przejechałby się jeszcze po okolicy. Mama ruszyła prosto do mieszkania. Rzuciła do dzieci:
— Za kwadrans obiad. — Po czym dodała ciszej — jeśli wystarczy mi siły, żeby go przygotować…
— Mogę zrobić kiełbaski na grillu — zaoferował tata.
— Misiu, jest za gorąco na grilla.
Dzieci natomiast oparły rowery o ławkę i wspięły się na mały pagórek u stóp wielkiego dębu. Dąb miał sto lat, a może nawet dwieście, i pamiętał czasy, gdy w tym miejscu rósł tylko las. Potem większość drzew wycięto, by stworzyć dzielnicę willową. Całkiem niedawno wycięto resztę drzew, by zrobić miejsce pod nowe apartamentowce, takie jak Zamek. Jednak Zamek był szczególnym apartamentowcem, gdyż tacie Amelii i Alberta, który go zaprojektował, udało się uratować dąb. Budynek otaczał wielkie drzewo ze wszystkich stron, dzięki czemu podwórko wyglądało jak dziedziniec starego zamku.
Dzieci wskoczyły na najniższy konar dębu, który idealnie nadawał się na ławkę.
— Wyrąbista wycieczka — stwierdził Kuba. — Tylko zdecydowanie za krótka.
— Nie no, w sam raz — zaprzeczyła Amelia, przeglądając szkice lasu, które dziś zrobiła. Pokręciła głową z dezaprobatą, nie była z nich zadowolona. Uważała, że nie ma w nich nic ciekawego.
— Wycieczka była za krótka — oświadczyła Mi, choć padała ze zmęczenia. Od pedałowania bolały ją nogi, a od siedzenia na twardym siodełku – pupa.
— Jak się trochę ochłodzi, musimy sprawdzić, co jest dalej — powiedział Kuba. — Zrobimy wyprawę bez rodziców.
— Nie zgodzą się, żebyśmy sami pojechali do lasu — zauważyła Amelia.
— Dlatego im nie powiemy.
Do drzewa podszedł Albert. Wspiął się na pagórek i bez słowa usiadł na gałęzi.
— Żałuj, że nie pojechałeś — rzuciła Mi. — Było wyrąbiście. Ani trochę się nie zmęczyłam.
— Wycieczki rowerowe nie są ciekawe — odparł obojętnym głosem Albert. — Niczego nie można się nauczyć.
— Ale ty jesteś nudny. — Mi wywróciła oczami. — A co niby jest ciekawe?
— Eksperyment Profesora był ciekawy. Tylko szkoda, że się nie udał. Próbowałem przekonać Profesora i Emila, żeby najpierw wszystko dokładnie policzyć.
— No, ty naprawdę jesteś nudny — prychnęła Mi. Po chwili zastanowienia jednak zapytała — jaki eksperyment?
— Test drona ubranego w kurtkę niewidkę.
— Kurtka niewidka? — zainteresowała się już na serio Mi. — I jak ją założę, to będę niewidzialna?
— Nie. Masz za mało rąk.
Mi spojrzała na swoje ręce i zmarszczyła brwi. Czasem zupełnie nie rozumiała, o czym mówi Albert, ale oczywiście nie zamierzała się do tego przyznawać.
W górze coś zaszeleściło i na trawnik spadło jabłko. Małe czerwone jabłko.
— Jabłko? — Mi zeskoczyła i podniosła owoc. Spojrzała w górę w koronę dębu. — Że jabłko z dębu?
— Ktoś je pewnie wyrzucił z okna — powiedział Kuba.
— Ogryzek, to jeszcze rozumiem. Ale jabłko? Może jest ich tam więcej?
— Na dębie nie mogą rosnąć jabłka — wyjaśnił Albert.
— Czemu nie? — Mi wróciła na gałąź. — Skoro gruszki mogą rosnąć na wierzbie, to czemu jabłka nie mogłyby rosnąć na dębie4?
Ugryzła jabłko i lekko się skrzywiła.
— Te dębowe jabłka są kwaśne — stwierdziła.
— Nie jedz tego — powiedział Kuba. — Strujesz się.
Uwaga brata podziałała odwrotnie. Mi ugryzła kolejny kęs, mimo że owoc nie smakował jej.
Z czwartej klatki wyszły trzy młode mamy w otoczeniu kilkuletnich brzdąców. Dzieciaki z wrzaskiem rzuciły się do piaskownicy. To zapewne te rodziny, które wprowadziły się do Zamku w zeszłym tygodniu.
— Trzeba ogrodzić nasze drzewo — stwierdziła ponuro Mi.
— Ono należy do wszystkich mieszkańców — zauważyła Amelia.
— Ale do nas bardziej.
Środkiem alejki nadeszła młoda ruda kotka.
— Gomułka! — Mi uśmiechnęła się, ale zaraz posmutniała. Miała uczulenie na sierść większości zwierząt, więc nawet nie mogła jej pogłaskać.
Kotka tymczasem leniwie skręciła na trawnik i wolnym krokiem zbliżyła się do dębu.
— Gomułka! — rozległo się gdzieś z boku. — Gdzie ty się podziewasz?!
To była pani Kożuszek, siedemdziesięcioletnia sąsiadka w nieodłącznym moherowym berecie. Kotka na dźwięk jej głosu przyspieszyła i wskoczyła na gałąź, na której wszyscy siedzieli.
— Zaraz się o coś przyczepi — mruknął pod nosem Kuba.
— Czemu jesteś taki niemiły? — zdziwiła się Amelia.
Staruszka energicznym krokiem przeszła na środek podwórka i rozejrzała się.
— Gomułka! — Zauważyła kotkę. — Wracaj, bo się zgubisz.
Kotka ani myślała posłuchać. Podbiegła do pnia i zaczęła się wspinać po chropowatej korze.
— Gdzie ty włazisz, nieszczęsna? Spadniesz mi! — Kobieta podeszła do drzewa, zatrzymała się u podnóża pagórka i zadarła głowę. — No, bo nie dostaniesz obiadku.
Kotka miauknęła i wspięła się jeszcze wyżej.
— Zaraz spadniesz! — Pani Kożuszek załamała ręce.
— To kot — zauważył Kuba. — Nie spadnie.
— Zejdź, dam ci podwójną porcję wątróbki. — Staruszka zupełnie nie zwracała uwagi na dzieci. — Potrójną, niech ci będzie. Zaraz pójdę do sklepu. No już, złaź!
Kuba westchnął. Rozmowa z przyjaciółmi była niemożliwa, kiedy tuż obok pani Kożuszek prowadziła monolog z kotką, a kawałek dalej w piaskownicy hałasowały maluchy.
— Olaboga… Gomułka, Gomułeczka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Kleszcze przenoszą boreliozę, którą można się zarazić po ich ugryzieniu. [wróć]
2 Przysięga Hipokratesa – zobowiązanie, które składają lekarze, dotyczące dobrego traktowania pacjenta. [wróć]
3 Ekscentryczny – wzbudzający zainteresowanie swoją oryginalnością. [wróć]
4 Gruszki na wierzbie to przysłowie mówiące o rzeczy bardzo pożądanej, ale niemożliwej do uzyskania. [wróć]