Читать книгу Amelia i Kuba. Tajemnica dębowej korony - Rafał Kosik - Страница 6

Roz­dział 1 w któ­rym rodziny Rytlów i Domey­ków wybie­rają się na wycieczkę rowe­rową, Albert eks­pe­ry­men­tuje z kurtką nie­widką, no i wygląda na to, że na dębie rosną jabłka, i w dodatku nie jest to jedyna tajem­nica, którą skrywa dębowa korona.

Оглавление

Koń­czące się lato żegnało wszyst­kich ostat­nim gorą­cym tchnie­niem. Powie­trze było cie­płe, ale jed­no­cze­śnie suche, dzięki czemu dawało się wytrzy­mać ten upał.

Rodziny Rytlów i Domey­ków wybrały się na wycieczkę rowe­rową za mia­sto. Nie była to wielka wyprawa, bo miesz­kali pra­wie na gra­nicy War­szawy. Jed­nak nie wszyst­kim peda­ło­wa­nie szło rów­nie dobrze. Pierw­szy leśną ścieżką jechał pan Rytel, w lustrza­nych oku­la­rach, takich, jakie noszą piloci myśliw­ców. Za nim podą­żał jego syn, jede­na­sto­letni Kuba. Blond włosy wysu­wały się spod kasku i powie­wały w pędzie, a Kuba co chwila hamo­wał, żeby testo­wać nowe hamulce tar­czowe. Męczył się przez to bar­dziej, ale i tak razem z ojcem zosta­wiali resztę wycieczki daleko w tyle. Dobre pięć­dzie­siąt metrów za nimi zawzię­cie peda­ło­wała Mi, sze­ścio­let­nia sio­stra Kuby. Przez otwór wycięty na górze kasku wysta­wała kitka kasz­ta­no­wych wło­sów. Mi już poczer­wie­niała na twa­rzy z wysiłku, ale za nic nie przy­zna­łaby się, że nie ma siły. Kawa­łek za nią pró­bo­wała nadą­żać mama.


— Możemy zwol­nić?! — krzyk­nęła, ale było za daleko, by mąż ją usły­szał. Zatrzy­mała się więc i oznaj­miła — o nie, robimy postój. To nie­zdrowe.

Była leka­rzem, a jeśli lekarz mówi, że coś jest nie­zdrowe, to pew­nie ma rację.

— I bar­dzo dobrze. — Mi rów­nież się zatrzy­mała. — Tam i tak nie ma nic cie­ka­wego.

Pan Domeyko, tata Ame­lii i Alberta, sta­nął kawa­łek dalej i uda­wał, że ogląda pano­ramę polany. Tak naprawdę pró­bo­wał wyrów­nać oddech, co nie szło mu naj­le­piej. Efek­tem wielu lat pracy przed kom­pu­te­rem był spory brzu­szek i brak kon­dy­cji.

— Musimy tro­chę zwol­nić, bo Imbir nie nadąża — wyja­śnił.

Imbir był małym bia­łym psem rasy West High­land White Ter­rier nale­żą­cym do rodziny Domey­ków. Cho­ciaż Imbir, gdyby potra­fił mówić, zapewne by powie­dział, że to rodzina Domey­ków należy do niego.

Pani Domeyko zatrzy­mała się, zesko­czyła z roweru i z ulgą usia­dła wprost na tra­wie. W prze­ci­wień­stwie do męża, nawet nie pró­bo­wała ukry­wać, jak bar­dzo jest zma­chana.

Ame­lia spo­koj­nie doje­chała na końcu, bez pośpie­chu oparła rower na pod­pórce, roz­ło­żyła w cie­niu prze­wró­co­nego drzewa mały koc i usia­dła. Nie narze­kała, tylko wyjęła szki­cow­nik. W zasięgu wzroku była mała polanka i młody las. Nic nie­zwy­kłego, ale można by to nary­so­wać.

Kuba z tatą wró­cili, bo zauwa­żyli, że reszta za nimi nie jedzie.

— Cóż to za awa­ria? — zapy­tał z uśmie­chem pan Rytel. — Wyła­do­wały wam się aku­mu­la­tory?

— To nie może tak wyglą­dać — oświad­czyła pani Rytel, nawet nie wsta­jąc. — Miała być miła wycieczka, a jest jakiś wyścig.

— Gdzie tam! Wolno jecha­li­śmy.

— Cza­sem warto się zatrzy­mać — wysa­pał mię­dzy głę­bo­kimi odde­chami pan Domeyko. — Zatrzy­mać i popo­dzi­wiać widoki.

Pan Rytel powiódł wzro­kiem dookoła i przez grzecz­ność poki­wał głową.

— Zatem pik­nik. — Puścił rower, a ten się po pro­stu prze­wró­cił. — Ma ktoś koc?

Pani Rytel miała. Wyjęła go z koszyka i roz­ło­żyła wpraw­nym ruchem obok kocyka Ame­lii. Następ­nie wyjęła spray na komary.


— Nie ma koma­rów — zauwa­żyła Mi.

— Ale mogą być klesz­cze1. Kogo popsi­kać?

— Niech ci będzie. — Mi wysu­nęła ramiona. — Jak masz tę przy­sięgę Hipo­kryta, to się pew­nie znasz.

— Hipo­kra­tesa2 — popra­wiła ją mama.

Mi zmarsz­czyła brwi. Wyjęła z nie­bie­skiej tore­buni zeszyt z napi­sem „Bar­dzo Trudne Słowa” i prze­pra­wiła w nim słowo „Hipo­kryt” na „Hipo­kra­tes”.

Mniej lub bar­dziej chęt­nie wszy­scy się nad­sta­wili do spry­ska­nia. Każdy miał inny pomysł na pik­ni­ko­wa­nie. Pan Rytel urwał źdźbło trawy, wetknął je do ust i poło­żył się na wznak. Pod­ło­żył dło­nie pod głowę. Na kocu było miej­sce, ale zapewne tata Kuby i Mi chciał mieć bliż­szy kon­takt z naturą. Przez lustrzane oku­lary nie było widać, czy drze­mie, czy ogląda nie­liczne obłoki na nie­bie.

— Dziś była ostat­nia szansa na taką wyprawę. — Pan Domeyko otwo­rzył pudełko z kanap­kami. — Zaraz zaczną się praw­dziwe upały.

Pani Domeyko wyjęła z torby plik kar­tek. Była redak­to­rem, czyli popra­wiała błędy w książ­kach, zanim te tra­fią do druku.

— Zabra­łaś pracę na pik­nik? — zdzi­wił się jej mąż.

— Ze dwie–trzy strony zro­bię — odparła. — Miłość ponad wszystko. Potworna chała.

— Czyli będę miała co czy­tać — ucie­szyła się mama Kuby. — Wiem, że to nie jest dobra lite­ra­tura, ale jak jestem wykoń­czona po dyżu­rze, uwiel­biam czy­tać takie chały.

— Czyli dzięki tobie mam pracę — pod­su­mo­wała pani Domeyko.

Mi usia­dła w cie­niu i z nie­bie­skiej tore­buni wyjęła tablet. Zaczęła grać w Hop i łup. Gra pole­gała na wspi­na­niu się na drzewa i ska­ka­niu z gałęzi na gałąź. Cała sztuka była w tym, żeby nie spaść, bo wtedy trzeba zaczy­nać od początku.

Kuba usiadł obok Ame­lii.

— Nudno tro­chę — stwier­dził.

— Wcale nie.

— Wolał­bym jechać dalej. Ni­gdy tam nie byli­śmy.

— Gorąco jest.

— E, bez prze­sady… — Kuba popa­trzył, co rysuje Ame­lia. — Po co ryso­wać drzewa w lesie? Wszyst­kie są takie same.

— Cie­kaw­sze do ryso­wa­nia są góry. — Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami. — Albo morze. Ale mam tylko drzewa w lesie.

— Bar­dzo łatwo jest nary­so­wać morze. Bie­rzesz kartkę, linijkę i rysu­jesz poziomą kre­skę.

Ame­lia uśmiech­nęła się.

— Oho! — Pan Rytel wstał i pod­szedł do prze­wró­co­nego drzewa. — Ktoś tu zaraz zleci.

Po pniu, trzy metry nad zie­mią, masze­ro­wała Mi. Rękoma łapała rów­no­wagę i było to coraz trud­niej­sze, w miarę jak pień się zwę­żał.

— Dziecko dro­gie! — Mama Mi zerwała się z koca. — Złaź natych­miast.

— Nie pani­kuj, matka. — Mi zawró­ciła i ruszyła w dół. A dokład­niej to zamie­rzała zawró­cić i ruszyć w dół. Zamiast tego noga zsu­nęła jej się z pnia i już nic nie dało się zro­bić. Mi zdą­żyła tylko powie­dzieć — oooj…! — i pole­ciała w dół.


Tata zła­pał ją w locie, pod­rzu­cił i zła­pał ponow­nie. Dziew­czynka chi­cho­tała, zupeł­nie nie­prze­jęta pobla­dłą na twa­rzy mamą. Tata poła­sko­tał jesz­cze Mi i posta­wił ją na ziemi.

Kuba obrzu­cił sio­strę zde­gu­sto­wa­nym spoj­rze­niem i odwró­cił się do Ame­lii.

— Czemu Albert nie poje­chał z nami?

— Nie lubi jeź­dzić na rowe­rze, w ogóle nie prze­pada za spor­tem.

* * *

Albert był młod­szym o rok bra­tem Ame­lii i rze­czy­wi­ście nie prze­pa­dał za spor­tem. Jed­nak nie poje­chał na wycieczkę z innego powodu. Rodziny Domey­ków i Rytlów miesz­kały w Zamku. Miesz­kał tam rów­nież pro­fe­sor Kopro­wicz, eks­cen­tryczny3 nauko­wiec. Albert ni­gdy nie nazwałby jego eks­pe­ry­men­tów nud­nymi. Wręcz prze­ciw­nie, uwa­żał je za bar­dzo cie­kawe. Szcze­gól­nie odkąd Pro­fe­sor zgo­dził się, by Albert mu w tych eks­pe­ry­men­tach poma­gał.

Albert wje­chał windą na ostat­nie pię­tro pią­tej klatki i sta­nął przed drzwiami Pro­fe­sora. Nie były to stan­dar­dowe drzwi, jak w innych miesz­ka­niach. Wyko­nano je z gru­bej bla­chy, a dostępu do miesz­ka­nia bro­niły trzy zamki i dodat­kowo zamek kodowy z kla­wia­turą. Albert podej­rze­wał, że zabez­pie­czeń jest nawet wię­cej, tylko są tajne. Tajne były rów­nież nie­które bada­nia pro­wa­dzone przez Pro­fe­sora.

Chło­piec spoj­rzał w jedną z kamer, roz­miesz­czo­nych w kory­ta­rzu, i naci­snął dzwo­nek. Po chwili szczęk­nęły zamki i drzwi otwo­rzyły się. Sta­nął w nich Emil, jede­na­sto­letni wnuk Pro­fe­sora, chudy, wysoki, i z nie­sta­ran­nie ucze­sa­nymi czar­nymi wło­sami.

— Zaraz zaczy­namy — powie­dział.

Albert tylko ski­nął głową i wszedł do środka.

Gdy Pro­fe­sor wpro­wa­dził się do Zamku, prze­zna­czył naj­więk­szy pokój na labo­ra­to­rium. Jed­nak bar­dzo szybko labo­ra­to­rium roz­ro­sło się i teraz zaj­mo­wało więk­szą część dwu­po­zio­mo­wego miesz­ka­nia. Wzdłuż ścian bie­gły dodat­kowe prze­wody i rury. Z sufitu zwie­szały się wiązki kabli, spo­mię­dzy któ­rych wysta­wały jakieś czuj­niki i zaczepy. Obok drzwi, w miej­scu, gdzie w zwy­kłych miesz­ka­niach są wie­szaki na ubra­nia, tu zamon­to­wano kilka ekra­nów wyświe­tla­ją­cych obraz z kory­ta­rza i innych czę­ści domu.

Minęli kuch­nię, w któ­rej zamiast sprzę­tów kuchen­nych zain­sta­lo­wano podej­rzane zbior­niki, ople­cione dzie­siąt­kami kabli. Coś tam syczało, coś tykało, z cze­goś wydo­by­wała się para. W salo­nie stała kanapa i tele­wi­zor, a ściany były szczel­nie zasta­wione wiel­kimi rega­łami z tysią­cami ksią­żek, prze­waż­nie nauko­wych. Więk­szą część prze­strzeni zaj­mo­wała kon­struk­cja pod­trzy­mu­jąca kolejne prze­wody, trans­for­ma­tory i urzą­dze­nia, któ­rych prze­zna­cze­nia Albert jesz­cze nie poznał. Na samym środku sufitu wid­niała wybita nie­dawno spora dziura, przez którą prze­wody prze­cho­dziły wyżej.

Albert zasta­na­wiał się, czy admi­ni­stra­tor budynku wie o tej dziu­rze. Bo że pro­jek­tant budynku o niej nie wie, to było jasne – Zamek zapro­jek­to­wał tata Alberta.

Po scho­dach weszli na górny poziom miesz­ka­nia. Tu ściany opa­dały pod kątem, bo tak naprawdę sta­no­wiły już dach Zamku. Na pod­ło­dze leżała plą­ta­nina kabli, a dziw­nego sprzętu było tu jesz­cze wię­cej. Przy dużym stole robo­czym pra­co­wał sam Pro­fe­sor Kopro­wicz – bar­dzo wysoki i bar­dzo chudy sie­dem­dzie­się­cio­la­tek. Gdy się­gał do prze­łącz­ni­ków na zwi­sa­ją­cej z sufitu kon­soli, siwe włosy powie­wały mu w nie­ła­dzie. Mocno się gar­bił, pochy­la­jąc się nad maszyną leżącą na stole.


Albert przy­pa­try­wał mu się z naboż­nym prze­ję­ciem, aż Pro­fe­sor wresz­cie go zauwa­żył.

— Jesteś punk­tu­alny — powie­dział swoim niskim, gar­dło­wym gło­sem. — Dosko­nale. Pomóż Emi­lowi zało­żyć ekrany kamu­flażu.

Na stole, na czte­rech nóż­kach stał dron, czyli nie­wielki pojazd lata­jący. Z kor­pusu wysta­wały cztery ramiona ze śmi­głami, a pod spodem pod­wie­szone były kamery i apa­ra­tura pomia­rowa. Sam kadłub drona był nie­wielki, ale ramiona wysta­wały na pół metra w każdą stronę. Wyglą­dał bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie.

— Potrzy­maj z tej strony. — Emil poło­żył na stole coś, co przy­po­mi­nało sza­ro­srebrną kurtkę dzie­cięcą wyko­naną ze sztyw­nego, sze­lesz­czą­cego mate­riału. Powierzch­nia błysz­czała meta­licz­nie.

Albert przyj­rzał jej się. Z pew­no­ścią nie była to kurtka, a na pewno nie kurtka dla ludz­kiego dziecka. Miała cztery zapi­nane na suwaki rękawy i otwór na głowę z ela­stycz­nym koł­nie­rzem. Bra­ko­wało za to otworu na dolną część ciała.

— Co to jest? — zapy­tał Albert.

— Wygląda jak z hor­roru, co? — Emil roz­piął wszyst­kie suwaki i wycią­gnął ze środka wiązkę cien­kich prze­wo­dów. — Ubranko dla czte­ro­rę­kiego dziecka bez nóg. Może się przy­śnić.

— Może — przy­tak­nął Albert, ani tro­chę nie wystra­szony.

— To ekran LCD, jak w tele­fo­nie albo kom­pu­te­rze. Tylko jest ela­styczny, można go zgi­nać.

Albert zwa­żył w dłoni „kurtkę”.

— Za ciężka — oce­nił. — Dron z tym nie poleci.

— Zoba­czymy. Złap z dru­giej strony.

Nało­żyli „kurtkę” na drona. Cztery rękawy zasło­niły ramiona, na któ­rych zamo­co­wano śmi­gła, a „koł­nierz” oto­czył wszyst­kie czuj­niki i kamery.

— To kurtka nie­widka. — Emil wpiął kabelki w gniazdo od spodu drona. — Zaraz zoba­czysz. A raczej… jeśli działa, to nie zoba­czysz!

— Nie poleci — upie­rał się Albert.

— Poleci. — Emil zapiął ostatni suwak. Teraz dron był nie­mal w cało­ści pokryty srebr­nym mate­ria­łem.

— Zaczy­namy. — Pro­fe­sor prze­su­nął dźwi­gnię na ścia­nie.

Frag­ment pochy­łego sufitu nad ich gło­wami uniósł się i zaczął się prze­su­wać w bok, uka­zu­jąc błę­kitne niebo. Do środka wpły­nęło cie­płe powie­trze.

— Czy admi­ni­stra­tor budynku o tym wie? — zapy­tał Albert.

— Mam nadzieję, że nie. — Pro­fe­sor podał zdalne ste­ro­wa­nie Emi­lowi.

Albert przy­wo­łał w pamięci regu­la­min Zamku. Nie było tam ani słowa o zaka­zie zamie­nia­nia pod­da­sza w han­gar dla dro­nów. A zatem jeśli regu­la­min tego nie zabra­niał, to wszystko w porządku.

Emil prze­łą­czył coś na pilo­cie zdal­nego ste­ro­wa­nia i śmi­gła drona zaczęły się obra­cać. Maszyna unio­sła się nad blat, podmu­chem roz­rzu­ca­jąc wokół drobne śmieci.

— Włącz kamu­flaż — pole­cił Pro­fe­sor.

Emil naci­snął przy­cisk, a dron… znik­nął. Nie cał­kiem znik­nął, ale stał się nie­mal nie­wi­doczny.

— Kamery fil­mują obraz za dro­nem — wyja­śnił Emil — a ekran kamu­flażu, czyli kurtka nie­widka, wyświe­tla ten obraz z przodu. I drona nie widać.

Rze­czy­wi­ście, wyraź­nie widać było tylko śmi­gła, nóżki i czuj­niki pod spodem. Reszta drona, przy­kryta kurtką nie­widką, wyglą­dała, jakby w powie­trzu uno­siła się bryła czy­stego lodu albo szkło. Obraz był znie­kształ­cony, ale z więk­szej odle­gło­ści zapewne nikt by drona nie zauwa­żył.

— Wyżej — pole­cił Pro­fe­sor. — Wyleć ponad dach.

— Nie chce się unieść. — Emil poru­szał joy­stic­kami na pilo­cie zdal­nego ste­ro­wa­nia. — Chyba jest za ciężki.

Mimo naj­szczer­szych chęci Emila, dron zamiast się wzno­sić, wolno opadł na stół. Śmi­gła zatrzy­mały się.

— Mówi­łem, że nie poleci — pod­su­mo­wał Albert.

* * *

Wycieczka rowe­rowa wje­chała na podwórko Zamku w peł­nym skła­dzie. Nie wszy­scy byli rów­nie zado­wo­leni. Rodzice Ame­lii i Alberta od razu powle­kli się do domu, odpo­cząć. Tata Kuby i Mi po krót­kim zasta­no­wie­niu stwier­dził, że ani tro­chę się nie zmę­czył i naj­chęt­niej prze­je­chałby się jesz­cze po oko­licy. Mama ruszyła pro­sto do miesz­ka­nia. Rzu­ciła do dzieci:

— Za kwa­drans obiad. — Po czym dodała ciszej — jeśli wystar­czy mi siły, żeby go przy­go­to­wać…

— Mogę zro­bić kieł­ba­ski na grillu — zaofe­ro­wał tata.

— Misiu, jest za gorąco na grilla.

Dzieci nato­miast oparły rowery o ławkę i wspięły się na mały pagó­rek u stóp wiel­kiego dębu. Dąb miał sto lat, a może nawet dwie­ście, i pamię­tał czasy, gdy w tym miej­scu rósł tylko las. Potem więk­szość drzew wycięto, by stwo­rzyć dziel­nicę wil­lową. Cał­kiem nie­dawno wycięto resztę drzew, by zro­bić miej­sce pod nowe apar­ta­men­towce, takie jak Zamek. Jed­nak Zamek był szcze­gól­nym apar­ta­men­towcem, gdyż tacie Ame­lii i Alberta, który go zapro­jek­to­wał, udało się ura­to­wać dąb. Budy­nek ota­czał wiel­kie drzewo ze wszyst­kich stron, dzięki czemu podwórko wyglą­dało jak dzie­dzi­niec sta­rego zamku.

Dzieci wsko­czyły na naj­niż­szy konar dębu, który ide­al­nie nada­wał się na ławkę.

— Wyrą­bi­sta wycieczka — stwier­dził Kuba. — Tylko zde­cy­do­wa­nie za krótka.

— Nie no, w sam raz — zaprze­czyła Ame­lia, prze­glą­da­jąc szkice lasu, które dziś zro­biła. Pokrę­ciła głową z dez­apro­batą, nie była z nich zado­wo­lona. Uwa­żała, że nie ma w nich nic cie­ka­wego.

— Wycieczka była za krótka — oświad­czyła Mi, choć padała ze zmę­cze­nia. Od peda­ło­wa­nia bolały ją nogi, a od sie­dze­nia na twar­dym sio­dełku – pupa.


— Jak się tro­chę ochło­dzi, musimy spraw­dzić, co jest dalej — powie­dział Kuba. — Zro­bimy wyprawę bez rodzi­ców.

— Nie zgo­dzą się, żeby­śmy sami poje­chali do lasu — zauwa­żyła Ame­lia.

— Dla­tego im nie powiemy.

Do drzewa pod­szedł Albert. Wspiął się na pagó­rek i bez słowa usiadł na gałęzi.

— Żałuj, że nie poje­cha­łeś — rzu­ciła Mi. — Było wyrą­bi­ście. Ani tro­chę się nie zmę­czy­łam.

— Wycieczki rowe­rowe nie są cie­kawe — odparł obo­jęt­nym gło­sem Albert. — Niczego nie można się nauczyć.

— Ale ty jesteś nudny. — Mi wywró­ciła oczami. — A co niby jest cie­kawe?

— Eks­pe­ry­ment Pro­fe­sora był cie­kawy. Tylko szkoda, że się nie udał. Pró­bo­wa­łem prze­ko­nać Pro­fe­sora i Emila, żeby naj­pierw wszystko dokład­nie poli­czyć.

— No, ty naprawdę jesteś nudny — prych­nęła Mi. Po chwili zasta­no­wie­nia jed­nak zapy­tała — jaki eks­pe­ry­ment?

— Test drona ubra­nego w kurtkę nie­widkę.

— Kurtka nie­widka? — zain­te­re­so­wała się już na serio Mi. — I jak ją założę, to będę nie­wi­dzialna?

— Nie. Masz za mało rąk.

Mi spoj­rzała na swoje ręce i zmarsz­czyła brwi. Cza­sem zupeł­nie nie rozu­miała, o czym mówi Albert, ale oczy­wi­ście nie zamie­rzała się do tego przy­zna­wać.

W górze coś zasze­le­ściło i na traw­nik spa­dło jabłko. Małe czer­wone jabłko.


— Jabłko? — Mi zesko­czyła i pod­nio­sła owoc. Spoj­rzała w górę w koronę dębu. — Że jabłko z dębu?

— Ktoś je pew­nie wyrzu­cił z okna — powie­dział Kuba.

— Ogry­zek, to jesz­cze rozu­miem. Ale jabłko? Może jest ich tam wię­cej?

— Na dębie nie mogą rosnąć jabłka — wyja­śnił Albert.

— Czemu nie? — Mi wró­ciła na gałąź. — Skoro gruszki mogą rosnąć na wierz­bie, to czemu jabłka nie mogłyby rosnąć na dębie4?

Ugry­zła jabłko i lekko się skrzy­wiła.

— Te dębowe jabłka są kwa­śne — stwier­dziła.

— Nie jedz tego — powie­dział Kuba. — Stru­jesz się.

Uwaga brata podzia­łała odwrot­nie. Mi ugry­zła kolejny kęs, mimo że owoc nie sma­ko­wał jej.

Z czwar­tej klatki wyszły trzy młode mamy w oto­cze­niu kil­ku­let­nich brzdą­ców. Dzie­ciaki z wrza­skiem rzu­ciły się do pia­skow­nicy. To zapewne te rodziny, które wpro­wa­dziły się do Zamku w zeszłym tygo­dniu.

— Trzeba ogro­dzić nasze drzewo — stwier­dziła ponuro Mi.

— Ono należy do wszyst­kich miesz­kań­ców — zauwa­żyła Ame­lia.

— Ale do nas bar­dziej.

Środ­kiem alejki nade­szła młoda ruda kotka.

— Gomułka! — Mi uśmiech­nęła się, ale zaraz posmut­niała. Miała uczu­le­nie na sierść więk­szo­ści zwie­rząt, więc nawet nie mogła jej pogła­skać.

Kotka tym­cza­sem leni­wie skrę­ciła na traw­nik i wol­nym kro­kiem zbli­żyła się do dębu.

— Gomułka! — roz­le­gło się gdzieś z boku. — Gdzie ty się podzie­wasz?!

To była pani Kożu­szek, sie­dem­dzie­się­cio­let­nia sąsiadka w nie­od­łącz­nym mohe­ro­wym bere­cie. Kotka na dźwięk jej głosu przy­spie­szyła i wsko­czyła na gałąź, na któ­rej wszy­scy sie­dzieli.

— Zaraz się o coś przy­czepi — mruk­nął pod nosem Kuba.

— Czemu jesteś taki nie­miły? — zdzi­wiła się Ame­lia.

Sta­ruszka ener­gicz­nym kro­kiem prze­szła na śro­dek podwórka i rozej­rzała się.

— Gomułka! — Zauwa­żyła kotkę. — Wra­caj, bo się zgu­bisz.

Kotka ani myślała posłu­chać. Pod­bie­gła do pnia i zaczęła się wspi­nać po chro­po­wa­tej korze.

— Gdzie ty wła­zisz, nie­szczę­sna? Spad­niesz mi! — Kobieta pode­szła do drzewa, zatrzy­mała się u pod­nóża pagórka i zadarła głowę. — No, bo nie dosta­niesz obiadku.

Kotka miauk­nęła i wspięła się jesz­cze wyżej.

— Zaraz spad­niesz! — Pani Kożu­szek zała­mała ręce.

— To kot — zauwa­żył Kuba. — Nie spad­nie.

— Zejdź, dam ci podwójną por­cję wątróbki. — Sta­ruszka zupeł­nie nie zwra­cała uwagi na dzieci. — Potrójną, niech ci będzie. Zaraz pójdę do sklepu. No już, złaź!


Kuba wes­tchnął. Roz­mowa z przy­ja­ciółmi była nie­moż­liwa, kiedy tuż obok pani Kożu­szek pro­wa­dziła mono­log z kotką, a kawa­łek dalej w pia­skow­nicy hała­so­wały malu­chy.

— Ola­boga… Gomułka, Gomu­łeczka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Klesz­cze prze­no­szą bore­liozę, którą można się zara­zić po ich ugry­zie­niu. [wróć]

2 Przy­sięga Hipo­kra­tesa – zobo­wią­za­nie, które skła­dają leka­rze, doty­czące dobrego trak­to­wa­nia pacjenta. [wróć]

3 Eks­cen­tryczny – wzbu­dza­jący zain­te­re­so­wa­nie swoją ory­gi­nal­no­ścią. [wróć]

4 Gruszki na wierz­bie to przy­sło­wie mówiące o rze­czy bar­dzo pożą­da­nej, ale nie­moż­li­wej do uzy­ska­nia. [wróć]

Amelia i Kuba. Tajemnica dębowej korony

Подняться наверх