Читать книгу Felix, Net i Nika - Rafał Kosik - Страница 7

1. Zgubne skutki regu­lo­wa­nia cudzego pieca

Оглавление

Auto­bus zatrzy­mał się w miej­scu, które powinno się nazy­wać: „Znów się zgu­bi­łeś”. Poza dziu­ra­wym asfal­tem i słup­kiem przy­stanku były tam tylko splą­tane, gęste drzewa, krzaki i brudny śnieg. Brak latarni spra­wiał, że ciem­ność byłaby naprawdę ciemna, gdyby nie łuna nad mia­stem odbi­ja­jąca się od nisko wiszą­cych, wiesz­czą­cych śnieg chmur. Miej­sce to, gdzieś mię­dzy Wila­no­wem a Nato­li­nem, a może nawet dalej, w isto­cie sta­no­wiło enklawę dzi­kiej przy­rody, wymy­ka­ją­cej się z klesz­czy zachłan­nie roz­ra­sta­ją­cej się War­szawy.

— Jeste­śmy za wcze­śnie — Felix spoj­rzał na zega­rek.

Posta­wili w śniegu woj­skowy worek wypeł­niony napo­jami na imprezę.

— Sam chcia­łeś mieć mar­gi­nes bez­pie­czeń­stwa — przy­po­mniał Net. — Żeby się nie spóź­nić. Kul­tura i te rze­czy… — Zer­k­nął na zega­rek przy­ja­ciela, ale wśród kil­ku­na­stu wska­zó­wek, roz­miesz­czo­nych na kilku cyfer­bla­tach, nie mógł odczy­tać godziny. — Zatan­ko­wa­łeś dziś ten zega­rek? Która jest?

— Osiem­na­sta trzy­dzie­ści sześć. Impreza zaczyna się za dwa­dzie­ścia cztery minuty.

— Zimno tro­chę… Nie wypada wpaść wcze­śniej i… pomóc w przy­go­to­wa­niach?

— Raczej nie — odparła Nika.

Przy­sta­nek nie miał wiaty. Nie było nawet ławeczki, lecz jedy­nie zabe­to­no­wany w ziemi czer­wony słup ze zna­kiem i roz­kła­dem jazdy. Na samym szczy­cie przy­krę­cono mniej­szą tabliczkę z nazwą przy­stanku, ale naklejka ze sta­ro­ści czę­ściowo zla­zła i został tylko numer „01”.

— Glo­balne ocie­ple­nie zapo­mniało o War­sza­wie. — Net pocie­rał dło­nie i uszy. — Ja cię kręcę, Spit­zber­su­wałki nor­mal­nie…

— Reszta przy­je­dzie pew­nie następ­nym auto­bu­sem. — Nika zer­k­nęła na tabelkę z roz­kła­dem. — To za dwa­dzie­ścia minut.

— Super. — Net poki­wał głową, przy­tu­pu­jąc. — Naprawdę nie wypada wpaść wcze­śniej? Pomóc przy sałatce warzyw­nej czy coś?…

— Nie — odparła kate­go­rycz­nie Nika.

— Kul­tura jest cool… Dosłow­nie. Może ogni­sko roz­pa­limy?

Felix rozej­rzał się.

— Drewno jest mokre — oświad­czył. — Roz­pa­la­nie zaj­mie z pół godziny.

— Czego nie wymy­ślę, to źle… Masz czarny mar­ker?

— Mam, a co?

— Zoba­czysz, daj. — Przy­tar­gał z krza­ków frag­ment pocię­tego na kawałki pnia drzewa, oparł go o słup przy­stanku. Wziął od Felixa mar­ker i wszedł na chwiejną pod­pórkę. Chwilę ryso­wał coś na tabliczce, po czym zesko­czył na zie­mię i odtur­lał pie­niek w krzaki.

Tabliczka nad zna­kiem gło­siła teraz „Ni­gdzie 01”.

— Może i nie jest to wybit­nie zabawne, ale przy­naj­mniej się roz­grza­łem — oświad­czył Net.

Stali kilka minut, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. Nika przy­tu­liła się do Neta, a nawet obwią­zała się z nim swoim dłu­gim sza­li­kiem. Felix marzł samot­nie pół metra dalej.

— Macie takie same suwaki w kurt­kach — zauwa­żył nagle. — Może­cie się nimi spiąć. Będzie wam cie­plej.

Net porów­nał suwaki, odło­żył ple­cak i zaczął roz­pi­nać kurtkę.

— Też masz taki suwak. — Nika spoj­rzała na kurtkę Felixa. — Możemy się spiąć we trójkę.

— Nie, nie, nie… — Net szybko zapiął się pod szyję. — Wszy­scy by się śmiali.

— Daj spo­kój. Będzie nam cie­plej.

Net nie­chęt­nie spiął połówkę swo­jego suwaka z suwa­kiem Felixa. Wycią­gnęli z ręka­wów ramiona i stwo­rzyli w ten spo­sób oso­bliwy śpi­wór do sta­nia.

— Poży­tek z glo­ba­li­za­cji — oce­nił Felix, przy­glą­da­jąc się wpa­so­wa­nym w sie­bie suwa­kom. — Obie­ca­łem tacie wysłać namiar! — Przy­po­mniał sobie nagle. Wycią­gnął tele­fon i zaczął kli­kać.

— Tele­fon z kla­wi­szami jak w win­dzie towa­ro­wej składu cementu — zauwa­żył Net.

— Dzięki. Ale można z nim spaść ze scho­dów i nur­ko­wać. Skąd ten sar­kazm?

— Z zimna. Po co ten namiar?

— To współ­rzędne GPS, żeby mógł nas rano ode­brać. Chyba że chce­cie wra­cać auto­bu­sem, który zapewne nie przy­je­dzie, bo kie­rowca zaśpi w Nowy Rok.

— Dobra. — Net wzru­szył ramio­nami, co spo­wo­do­wało unie­sie­nie się wszyst­kich trzech kur­tek. — Nic nie mówi­łem. Wolimy wra­cać z twoim tatą niż pie­chotą.

— A jak bra­to­sio­stra? — przy­po­mniał sobie Felix. — Mały cha­osik w domu, nie?

— No wiesz… Spo­dzie­wa­łem się małego cha­osiku, ale to, co się dzieje, można nazwać jedy­nie wiel­kim cha­osem! Wyobraź sobie dwa małe gło­śniki wyso­ko­to­nowe trans­mi­tu­jące o loso­wych porach kon­cert The Che­mi­cal Bro­thers przez ścianę z kar­ton­gipsu, przy któ­rej trzy­masz głowę, gdy śpisz. Poprawka: gdy pró­bu­jesz spać.

— Łączę się z tobą w bólu — odparł Felix. — Ale powaga, nie czu­jesz żad­nej rado­ści z posia­da­nia rodzeń­stwa?

— To ten rodzaj rado­ści, gdy odkry­wasz, że w łazience strze­lił kran nad umy­walką, ale cała woda leci po para­boli do wanny, zamiast na pod­łogę. Było na jakimś fil­mie… Dobra, lubię go… ich. Będę skłonny oddać za nich moje ostat­nie dru­gie śnia­da­nie i tak dalej.

— Wymy­śli­li­ście imiona? — zain­te­re­so­wała się Nika.

— Mia­łem pomysł, żeby brat nazy­wał się Ser­we­riusz, a sio­stra Dys­kietka, ale nikomu się nie spodo­bało. — Net zaśmiał się i zama­chał rękoma, wpusz­cza­jąc mię­dzy kurtki zimne powie­trze. — Sta­rzy wahają się mię­dzy Anią a Zuzią. Czy tam jakoś tak… Mam nadzieję, że nie będzie banal­nie. Coraz to nowe imiona padają, a ja zwy­czaj­nie nie mogę się pogo­dzić z tą… inwa­zją na mój dom!

— W ogóle się nie cie­szysz? — zapy­tała Nika.

— Cie­szę się, ale… no wiesz… Jest taki mały zonk z ciszą nocną… i w ogóle z ciszą. No i drugi zonk z wyzie­wami pie­lu­cho­wymi.

Usły­szeli sil­nik zbli­ża­ją­cego się auto­busu.

— Gło­wo­nóg lądowy! — wykrzyk­nął Oskar, który wysiadł jako pierw­szy. — Trój­gło­wo­nóg lądowy!

— Zamknij się! — wark­nął Net i zaczął się szar­pać z suwa­kiem.

— Po pro­stu było nam zimno — wyja­śnił Felix, rów­nież pró­bu­jąc się roz­piąć. — Cze­kamy tu od dawna.

Wresz­cie udało im się wyswo­bo­dzić. Przy­wi­tali się z Oska­rem, Wik­to­rem i Lucja­nem.

— Szkoda, że nie kupi­li­śmy fajer­wer­ków — rzu­cił Lucjan.

— Tata Gil­berta powi­nien jakieś mieć — zauwa­żył Felix. — Jest che­mi­kiem.

— Nie cał­kiem… sta­bil­nym psy­chicz­nie — uzu­peł­nił Net. — Oba­wiam się, że chwilę po odpa­le­niu fajer­wer­ków taty Gil­berta na biurku pre­zy­denta USA zaczyna dzwo­nić czer­wony tele­fon.

— Myśli­cie, że oni będą cały czas? — zapy­tała z nie­po­ko­jem Nika. — Mam na myśli rodzi­ców Gil­berta.

— Gil­bert jest mocno wygięty, ale to by była prze­sada!

W szóstkę prze­szli na drugą stronę ulicy i ruszyli wąską drogą grun­tową, śli­zga­jąc się w oblo­dzo­nych kole­inach. Po kil­ku­dzie­się­ciu metrach krzaki odsło­niły coś w rodzaju zatoczki przed bramą domu. Budy­nek stał samot­nie wśród chasz­czy i sta­rych drzew na samej skar­pie wiśla­nej. Miał trzy kon­dy­gna­cje i spa­dzi­sty dach. W kilku oknach paliło się świa­tło. Obok, przed drzwiami garażu, zauwa­żyli bar­dzo sta­rego, i bar­dzo brud­nego Forda Scor­pio1. Dalej od domu było tak ciemno, że rów­nie dobrze wokoło mogła się roz­cią­gać dżun­gla.

— Aha — skwi­to­wał Oskar.

Felix, Net i Nika już tu kie­dyś byli, ale pozo­stali widzieli dom po raz pierw­szy. Teraz zasta­na­wiali się, czy syl­we­ster spę­dzony we wła­snym domu przed tele­wi­zo­rem to rze­czy­wi­ście aż taki obciach. Lucjan wpa­try­wał się w dzwo­nek.

— Myśli­cie, że już nas zauwa­żyli? — zapy­tał, ale postać w oknie na pię­trze roz­wiała jego wąt­pli­wo­ści.

— Kto w ogóle wymy­ślił, żeby robić syl­we­stra w domu Gil­berta? — jęk­nął Oskar.

— Gil­bert — wyja­śnił Net. — Nie prze­sa­dzaj­cie. Może być cie­ka­wie.

Odwró­cili się na dźwięk sil­nika i ośle­pieni reflek­to­rami zeszli na bok. Wielki ele­gancki samo­chód prze­dzie­rał się przez oblo­dzoną drogę. Pod­wo­zie szu­rało o zmar­z­nięty śnieg. Gdy przed bramą zatrzy­mał się czarny Lexus, wszy­scy wstrzy­mali oddech. Tylne drzwi otwo­rzyły się i wysia­dła z nich… Aure­lia, ubrana w futro do ziemi.

— Cześć! — powie­działa, widząc kole­gów z klasy. — Nie dzia­łają latar­nie?

Zaraz za Aure­lią w drzwiach poja­wiły się białe kozaczki, dłu­gie nogi i reszta Klau­dii. Blond włosy upięła w misterną kon­struk­cję, spra­wia­jącą, że głowa wyda­wała się dwa razy więk­sza.

— Nie ma latarni — stwier­dziła ponuro, zatrza­sku­jąc drzwi.

Szyba w przed­nich drzwiach opu­ściła się i wyj­rzał przez nią tata Aure­lii.

— Jesteś… pewna? — zapy­tał, patrząc na ogro­dze­nie i dom.

— Zde­spe­ro­wana — wyja­śniła Aure­lia. — Trzy inne imprezy się roz­myły, więc zostało mi… to.

— Strach myśleć o takim miej­scu. — Tata Aure­lii popa­trzył na dom.

— Boisz się o samo­chód.

— To też. Ale… cho­dziło mi o cie­bie.

— Się pan nie boi — uspo­ka­ja­jąco rzu­cił w jego stronę Lucjan. — Nie będzie sama.

Ojciec Aure­lii spoj­rzał na niego, jakby chciał powie­dzieć: „I tego się wła­śnie oba­wiam”. Nie powie­dział jed­nak nic. Zamknął szybę, zawró­cił, buk­su­jąc w śniegu, i odje­chał.

Drzwi domu otwo­rzyły się i sta­nął w nich Gil­bert.

— Czemu nie dzwo­ni­cie? — krzyk­nął.

— Jakby ci to powie­dzieć… — zaczął Net, ale Nika szturch­nęła go w bok.

Gil­bert zosta­wił otwarte drzwi i pod­szedł do nich nie­sta­ran­nie odśnie­żoną alejką. Chwilę szar­pał się z klamką sta­rej zardze­wia­łej furtki. Gdy wresz­cie odpu­ściła, chło­pak o mało się nie wywró­cił na lodzie. Przy­wi­tał się ze wszyst­kimi i popro­wa­dził do domu.

— Zacze­kaj­cie! — z tyłu roz­legł się dziew­częcy gło­sik.

Ktoś biegł w ich stronę, co kilka kro­ków wywra­ca­jąc się w śnieg. Drobna postać z bladą twa­rzą była ledwo widoczna w ciem­no­ści.

— Ma ktoś osi­kowy kołek? — zapy­tał Net, ale nikt się nie uśmiech­nął.

Postać dobie­gła do furtki i pochy­liła się, by zła­pać oddech. To była Zosia.

— Skąd się tu wzię­łaś? — zapy­tał Wik­tor.

— Prze­je­cha­łam jeden przy­sta­nek… — odparła zdy­szana.

— Jecha­łaś tym samym auto­bu­sem co my, i nie pode­szłaś?

— Nie chcia­łam się narzu­cać. — Zosia wzru­szyła ramio­nami.

— Umiesz się kamu­flo­wać — dodał Oskar. — W auto­bu­sie było może pięć osób. Dla­czego nie wysia­dłaś?

— Bo… to był przy­sta­nek na żąda­nie.

— Aaa… i nie chcia­łaś robić pro­blemu kie­rowcy. Jasne.

W otwar­tych na oścież drzwiach domu poja­wił się ojciec Gil­berta.

— Chyba cię ter­mo­dy­na­mika opu­ściła, synu! — wykrzyk­nął, chwy­ta­jąc za klamkę. — Za karę pięć minut na mro­zie!

Zatrza­snął drzwi. Wszy­scy zamarli z roz­dzia­wio­nymi ustami, ale nim kto­kol­wiek zdą­żył o cokol­wiek zapy­tać, drzwi otwo­rzyły się ponow­nie.

— Wchodź­cie, wchodź­cie, żar­to­wa­łem. Tylko spraw­nie, bo nasz dom nie ma szans w walce o wyrów­na­nie tem­pe­ra­tury z całą pół­kulą pół­nocną.

Weszli szybko, żeby uprze­dzić ewen­tu­alny kolejny „żart”. Pan Kur­tacz był krę­pym, lekko przy­gar­bio­nym męż­czy­zną z siwymi wło­sami, które ster­czały we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach. Ubrany był w ele­gancką mary­narkę od smo­kingu, ale zało­żył do niej popie­laty swe­ter, spodnie w kratę i buty trek­kin­gowe. Wyglą­dało to oso­bli­wie, za to na pewno było o niebo wygod­niej­sze od tego, co zwy­kle zakłada się do smo­kingu.

Powie­sili kurtki w hallu i prze­szli do salonu. W prze­ci­wień­stwie do taty, mama Gil­berta sta­no­wiła wzór ele­gan­cji. Ele­gan­cji w wer­sji retro, dla ści­sło­ści. Była szczu­pła, wręcz kości­sta, co dodat­kowo pod­kre­ślała mocno zwę­żaną w talii gar­sonką skro­joną w stylu lat trzy­dzie­stych (być może nawet gar­sonka pocho­dziła z tego okresu). Stała fil­mowo oparta o for­te­pian, który nie mógł być uży­wany, stało na nim bowiem mnó­stwo bibe­lo­tów. Pani Kur­tacz wyglą­dała, jakby pozo­wała do por­tretu, który potem zawi­śnie w zło­tej ramie na hono­ro­wym miej­scu w salo­nie. Trwa­jąc w bez­ru­chu, uśmie­chała się do wcho­dzą­cych kolejno gości. Poru­szyła się, dopiero gdy wszy­scy weszli.

— Ach, więc jeste­ście! — Roz­ło­żyła ręce, a następ­nie poło­żyła dłoń na dłoni i zapa­trzyła się na nich, naj­wy­raź­niej ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi. Feli­xowi sko­ja­rzyło się to z zacho­wa­niem japoń­skich pro­to­ty­po­wych robo­tów do towa­rzy­stwa, a ści­ślej mówiąc z momen­tem, kiedy wie­szał im się sys­tem. Net za to miał ochotę odpo­wie­dzieć: „Ach, więc jeste­śmy, zaiste”. Na szczę­ście uprze­dziła go Nika:

— Jesz­cze nie wszy­scy, ale więk­szość. Czy mogę jakoś pomóc?

— Och, nie! Wszystko przy­go­to­wane. — Pani Kur­tacz powio­dła dło­nią wokół, gestem dobrej wróżki, która przedaw­ko­wała księ­ży­cowy pył. — Prze­ką­ski są usta­wione alfa­be­tycz­nie, zgod­nie z ruchem wska­zó­wek zegara. Dla uła­twie­nia. Sałatki w lodówce. Gil­bert został pouczony co do dal­szych kro­ków.

Na to trudno było coś odpo­wie­dzieć. Nawet Nice.

— Czyli szam­pan już napo­częty… — mruk­nął pod nosem Net. Na szczę­ście zro­bił to bar­dzo cicho.

Salon zasta­wiony był odno­wio­nymi na wysoki połysk anty­kami, przy­wo­dzą­cymi na myśl domy sta­rych cioć. Pach­niało lekką stę­chli­zną i jedze­niem. Nikt nie miał ochoty spraw­dzać, czy miseczki z orzesz­kami, chip­sami, pokro­joną w słupki mar­chewką i wszel­kimi prze­ką­skami usta­wione są alfa­be­tycz­nie. Stali nie­ru­chomo i bez słowa wpa­try­wali się w panią domu. A pani domu patrzyła na nich. Gil­bert pocie­rał dło­nią czoło i uda­wał, że nad czymś się inten­syw­nie zasta­na­wia.

— Więc tym miłym akcen­tem… — mama Gil­berta powio­dła po nich wzro­kiem — zosta­wiamy was, z nadzieją, że wynie­sie­cie z naszego domu jedy­nie dobre wspo­mnie­nia.

Do salonu wszedł pan Kur­tacz z futrem swej mał­żonki. Wyglą­dało, jakby było zro­bione co naj­mniej z nowo­ze­landz­kich kre­tów lata­ją­cych, i nawet Aure­lia wytrzesz­czyła oczy.

— Jedziemy teraz z mamuśką na potań­cówkę. Będziemy sza­leć do bla­dego świtu. Jedze­nia wam star­czy. Piwo w lodówce poli­czone. Jak wró­cimy, może go być wię­cej, ale nie mniej.

— O ho ho ho ho… — zaśmiała się pani domu, zasła­nia­jąc usta dło­nią. — To nie było na poważ­nie.

— Muzykę macie tam. — Tata wska­zał sto­sik płyt obok cokol­wiek archa­icz­nej wieży. — To ponad­cza­sowe dźwięki. Na pewno się wam spodoba.

Zało­żył dłu­go­włosy kożuch, się­ga­jący za kolana. Teraz oboje wyglą­dali jak posta­cie z filmu fan­tasy. Wyszli z domu i wsie­dli do Forda. Goście syl­we­strowi zgro­ma­dzili się przy oknie. Zamiast chro­botu roz­rusz­nika dobiegł ich świst przy­po­mi­na­jący odgłos roz­pę­dza­ją­cego się sil­nika tur­bo­od­rzu­to­wego. Gdy dźwięk prze­szedł w wysoki pisk, samo­chód zaczął się toczyć. Z rur wyde­cho­wych wydo­by­wał się świe­cący gaz.

— Jakaś tur­bina — zauwa­żył Felix. — Bio­gaz?

Gil­bert przy­tak­nął.

— Czy to legalne? — zapy­tał Felix.

— Hm…

Ford doje­chał do bramy, popchnął ją zde­rza­kiem, oba skrzy­dła otwo­rzyły się, a potem, z jękiem sprę­żyn, zamknęły za samo­cho­dem.

— Sprytne… — z uzna­niem poki­wał głową Felix.

— Czy z tym wyno­sze­niem miłych wspo­mnień cho­dziło o nie­wy­no­sze­nie srebr­nych sztuć­ców? — zapy­tał Net.

— Możemy już o tym nie mówić? — popro­sił Gil­bert. — Pomóż­cie mi zsu­nąć meble pod ściany.

Meble usta­wiono dość nie­szczę­śli­wie. Każdy ruch niósł ze sobą nie­bez­pie­czeń­stwo zwa­le­nia figurki lub wazo­nika. Droga przez salon przy­po­mi­nała tor prze­szkód, teraz uzu­peł­niony o prze­szkody kuli­narne. Zaczęło się prze­sta­wia­nie. Nika z Zosią prze­no­siły dro­bia­zgi, chłopcy prze­su­wali meble. Aure­lia z Klau­dią stały bli­sko wyj­ścia i wyglą­dały, jakby chciały czmych­nąć. Zde­cy­do­wa­nie nie paso­wały do sce­no­gra­fii. Aure­lia miała na sobie błysz­czącą zło­tem mini­spód­niczkę i obci­sły, biały swe­te­rek, a Klau­dia różo­wawą mini­su­kienkę. Dopiero po kilku minu­tach, gdy salon zyskał wiele na funk­cjo­nal­no­ści, a stra­cił na este­tyce, usia­dły na sofie i ze znu­dzo­nymi minami roz­glą­dały się nabur­mu­szone. Prze­ką­ski prze­nie­siono na stół jadalni gra­ni­czą­cej z salo­nem. Lucjan, Oskar i Wik­tor od razu zabrali się do pochła­nia­nia orzesz­ków i chip­sów.

— Masz tu kupę sta­rych gra­tów — zauwa­żył Net.

— To, o co się opie­rasz, to jest sto­lik pod samo­war z 1848 roku. Kie­dyś uży­wał go Juliusz Sło­wacki. Jest wart tyle, co mały samo­chód.

Net odsko­czył jak opa­rzony.

— Dżiss!… Star­łem z niego tylko kil­ku­ato­mową war­stwę… Sorry.

Dzwo­nek zaanon­so­wał kolejną grupę gości. Tym razem dotarli Horacy i Kuba.

— Zamy­kaj­cie drzwi! — krzyk­nęła do nich Aure­lia. — Zimno!

Net zaczął prze­glą­dać płyty. Z każdą kolejną krzy­wił się coraz bar­dziej.

— Ponad­cza­sowe jak kalen­darz sprzed pięć­dzie­się­ciu lat — oce­nił. Z kie­szeni bluzy wyjął mały player MP3, a z leżą­cego pod ścianą ple­caka kabel i pod­łą­czył play­era do wieży. Chwilę bawił się usta­wie­niami: pod­krę­cił basy i wyso­kie tony, wybrał kolej­ność utwo­rów. Wresz­cie zabrzmiała muzyka. Atmos­fera nieco się popra­wiła.

— A nie masz cze­goś faj­nego? — zapy­tała Klau­dia.

— Nie mam jęczą­cych syn­chro­nicz­nie Murzy­nek, jeśli o to ci cho­dzi — pokrę­cił głową. — Tylko hip-hop i techenko.

— Pomo­gły­by­ście — rzu­ciła w stronę sofy Nika.

— My nie jeste­śmy od pracy fizycz­nej. — Aure­lia zaczęła oglą­dać swoje paznok­cie.

— Przy­szły­śmy na imprezę, a nie do pracy — dodała Klau­dia. Wycią­gnęła tele­fon i zajęła się pisa­niem SMS-a.

Nika wes­tchnęła i wró­ciła do kuchni, gdzie razem z Zosią sta­rały się pose­gre­go­wać przy­nie­sione przez wszyst­kich dobroci. Kuch­nia była oddzie­lona od salonu dużą jadal­nią, a przez dru­gie drzwi można było wyjść i obejść znaj­du­jącą się pośrodku domu klatkę scho­dową, po czym krót­kim kory­ta­rzy­kiem wró­cić do hallu. Tędy wła­śnie wszedł do kuchni Kuba, który został prze­wod­ni­czą­cym klasy, bo w dniu nomi­na­cji cho­ro­wał w domu. Był chyba ostat­nią osobą nada­jącą się na tę funk­cję.

— Przy­nio­słem chipsy — pochwa­lił się, wrę­cza­jąc Nice paczkę. — Kupi­łem też kilka paczek orzesz­ków, ale zapo­mnia­łem ich zabrać ze sklepu…

Dziew­czyna otwo­rzyła paczkę i wsy­pała do miski.

— Pro­szek chip­sowy? — zdzi­wiła się, widząc coś, co nie wyglą­dało jak zwy­kle.

— Nie­chcący usia­dłem na nich w auto­bu­sie — Kuba wzru­szył ramio­nami.

Nika zasta­no­wiła się chwilę i wło­żyła do miski łyżkę.

W drzwiach poja­wił się Oskar.

— Jak wszy­scy coś przy­niosą, to się obe­żremy tak, że nie będziemy mogli tań­czyć — rzu­cił.

— Aure­lia i Klau­dia nic nie przy­nio­sły — zauwa­żyła Nika.

— Sie­bie przy­nio­sły — wyja­śnił Oskar. — Sie­dzą i ład­nie pachną. O! Zro­bię im zdję­cie.

— Zgar­nij lepiej chło­pa­ków, niech pomogą — popro­siła. — Same się tu nie wyra­biamy.

Oskar coś mruk­nął nie­wy­raź­nie, wycią­gnął z kie­szeni mały apa­rat i poszedł do salonu. Do kuchni zaj­rzał za to Lucjan.

— Masz to samo, co moja mama — zauwa­żył. — Potra­fisz wynaj­dy­wać pracę tam, gdzie jej nie ma. Zanieś to wszystko do jadalni. Każdy sobie weź­mie, co będzie chciał.

— Cho­dzi o to, żeby wszystko ład­nie wyglą­dało.

Lucjan pod­szedł do blatu kuchen­nego, wziął garść proszku chip­so­wego z miski i schru­pał z miną znawcy. Następ­nie wytrzą­snął do ust resztki z torebki.

— Sma­kują tak samo — oznaj­mił.

— Współ­czuję two­jej przy­szłej żonie — odparła z roz­ba­wie­niem Nika.

— Nie zamie­rzam się żenić.

Do kuchni wszedł Felix.

— Chyba mogę tu zaj­rzeć, co? — zapy­tał, otwie­ra­jąc już szu­fladę. Przej­rzał wszyst­kie, nim zna­lazł folię alu­mi­niową. Ode­rwał spory kawa­łek, zło­żył i wró­cił do salonu, po dro­dze for­mu­jąc z folii małą miseczkę. Przy­siadł na pod­ło­dze i scy­zo­ry­kiem zaczął prze­bi­jać w alu­mi­nium małe otworki. Zosia sta­nęła w drzwiach jadalni i przy­glą­dała mu się uważ­nie. Felix nie zwra­cał na nią uwagi. Po chwili alu­mi­niowa miseczka przy­po­mi­nała dursz­lak. Wtedy wyjął z ple­caka zwój cien­kiego drutu, odciął pięt­na­ście cen­ty­me­trów i zro­bił z niego małą pod­stawkę w kształ­cie pętelki z wysta­ją­cym do góry pro­stym kawał­kiem. Pod­szedł do sto­ją­cej obok sofy lampy, zdjął z niej aba­żur, a na żarówce poło­żył pętelkę. Na czubku sto­ją­cego drutu ostroż­nie osa­dził miseczkę z folii alu­mi­nio­wej. Zga­sił wszyst­kie świa­tła. Pokój wypeł­nił się pły­ną­cymi wolno po ścia­nach jasnymi punk­tami.

— Nastro­jow­nik — skwi­to­wał Net. — Nie­złe.

— Jak żarówka się nagrzeje, cie­płe powie­trze zacznie szyb­ciej obra­cać… nastro­jow­ni­kiem — wyja­śnił Felix. — Otwory są wycięte pod kątem.

— Wła­śnie! — Net się wzdry­gnął. — Cie­płe powie­trze… Nie­źle się prze­wie­trzyło.

— I wcale nie robi się cie­plej — dodała Aure­lia. Z zaciętą miną sie­działa na sofie z futrem narzu­co­nym na ramiona. — I jest nudno.

— Możemy urzą­dzić zawody w smar­ka­niu pod wiatr na mro­zie — zapro­po­no­wał Net.

— Nie bądź obrzy­dliwy — popro­siła Nika. — Wymyśl coś na pozio­mie.

— Umiem żon­glo­wać jed­nym jabł­kiem.

Lucjan usiadł obok Aure­lii i wsu­nął się pod futro. Klau­dia wes­tchnęła i prze­nio­sła się na pod­łogę. Oparła się ple­cami o kalo­ry­fer.

— Jest zimny — zauwa­żyła.

— Tata oszczę­dza bio­gaz — wyja­śnił Gil­bert, a widząc zdzi­wione spoj­rze­nia, dodał — dom jest samo­wy­star­czalny. Prąd i cie­pło pocho­dzą z bio­gazu. W ogro­dzie jest spora bio­gazownia i kilka zbior­ni­ków, w piw­nicy gene­ra­tor prądu. Nie­stety, zimą gaz wol­niej się wytwa­rza.

— Z czego twój stary robi ten bio­gaz? — zain­te­re­so­wał się Felix.

— Z odpa­dów orga­nicz­nych. Liści i takich tam…

— Nie­ważne z czego, ważne, żeby było cie­pło — jęk­nęła Aure­lia.

— Piec jest w piw­nicy, a stary zabra­nia tam wcho­dzić…

Roz­mowę prze­rwał im stłu­miony wybuch. Wszy­scy schy­lili się odru­chowo, myśląc o zbior­ni­kach z bio­ga­zem. Tylko Gil­bert zacho­wał spo­kój. Wycią­gnął z kie­szeni tele­fon i rzu­cił do niego nie­dbałe „Halo?”.

— Ni­gdy wię­cej obcia­cho­wych dzwon­ków… — mruk­nął Net. — Nie doty­czy syna sza­lo­nego che­mika.

— Jak wysią­dzie­cie z auto­busu, musi­cie przejść przez ulicę i dalej pro­sto — powie­dział Gil­bert. — To na razie! — Scho­wał tele­fon i wyja­śnił. — Zapo­mnieli, jak mają iść. Kle­mens, Celina, Lam­bert, Gerald i chyba Zosia.

— Jestem tu — powie­działa cicho zza jego ple­ców. — Jestem od samego początku.

— A, fak­tycz­nie! — chło­pak odwró­cił się. — Jakoś cię nie zauwa­ży­łem. Coś dawno do mnie nie wpa­da­łaś…

— Zerwa­li­śmy — przy­po­mniała Zosia.

— Powaga?

Przy­tak­nęła ener­gicz­nie.

— Mie­siąc temu… — dodała.

— Nie pamię­tam… — Gil­bert zmarsz­czył brwi. — Dla­czego zerwa­li­śmy?

— Nie zwra­ca­łeś na mnie uwagi. — Zosia już pra­wie szep­tała. — Mówi­łam ci…

— Sorki. Pew­nie myśla­łem o czym innym, jak to mówi­łaś. Ktoś chce sałatki na roz­grzewkę?

— Z bio­gazu? — uśmiech­nął się Net.

— Z bio­gazu jest tylko sos — odparł bez mru­gnię­cia Gil­bert. — Wszystko, co jest w lodówce, poza piwem, możemy wchło­nąć. Reszta jest bez­pieczna w piw­nicy, w dru­giej lodówce. A, mia­łem tego nie mówić!

— Nie masz cze­goś cie­płego? — zapy­tała Aure­lia.

— Jest cie­pła cola.

Muzyka zmie­niła się na wol­niej­szą. Lucjan wziął Aure­lię za ręce i wycią­gnął na śro­dek.

— Roz­grze­jesz się — powie­dział, okrę­ca­jąc ją dookoła.

Nika spoj­rzała zna­cząco na Neta, na co ten zre­flek­to­wał się i chwy­cił ją do tańca. Zosia spoj­rzała na Felixa, ale on jak zwy­kle tego nie zauwa­żył. Dziew­czyna wyglą­dała zresztą, jakby wiele wysiłku wło­żyła w to, żeby nie rzu­cać się w oczy. Miała na sobie pro­stą, szarą sukienkę. Felix wła­ści­wie nie zwra­cał już uwagi na oto­cze­nie – pochło­nęło go roz­wią­za­nie pro­blemu. Zain­te­re­so­wał się zawo­rem przy kalo­ry­fe­rze. Odkrę­cił go do war­to­ści mak­sy­mal­nej, spraw­dził odpo­wietrz­nik. Potem dotknął rury – ona rów­nież była zimna.

— Twój tata tan­ko­wał samo­chód przed wyjaz­dem? — Spoj­rzał na Gil­berta. — Z tej samej insta­la­cji? Może zapo­mniał prze­krę­cić któ­ryś zawór?

— Jest tro­chę zim­niej niż wczo­raj — przy­znał gospo­darz. — Ale tylko tro­chę.

Po raz drugi wszy­scy schy­lili się, sły­sząc wybuch.

— Halo? — rzu­cił do słu­chawki Gil­bert. — W jakim lesie?… Po co wcho­dzi­li­ście do lasu?… Nie pani­kuj­cie. Nie ma dzi­ków, ani wil­ków, ani tygry­sów. Jestem pewien. Naj­wy­żej pies. Nie ruszaj­cie się stam­tąd. Idę po was. — Scho­wał tele­fon i oznaj­mił. — Są gdzieś w pro­mie­niu pół kilo­me­tra i tropi ich olbrzymi jam­nik. Zaraz wra­cam.

— Cze­kaj, pójdę z tobą. — Lucjan puścił Aure­lię i poszedł za Gil­ber­tem.

— Ale… — Dziew­czyna roz­ło­żyła ręce.

— Luz. Zaraz będziemy z powro­tem.

Wik­tor i Oskar rów­nież ruszyli do drzwi, zado­wo­leni, że wresz­cie coś się dzieje.

Nika zna­la­zła w kuchni kilka świec, poroz­sta­wiała je w salo­nie i pod­pa­liła.

— Zrób­cie coś, żeby było cie­plej — Aure­lia spoj­rzała na Felixa, potem na Neta — to może impreza nie zdech­nie do końca.

Felix zasta­no­wił się.

— Zwy­kle w takich domach są piece ste­ro­wane elek­tro­nicz­nie. Można by zapro­gra­mo­wać wyż­szą tem­pe­ra­turę.

— Prze­cież tata Gil­berta to zauważy — wtrą­ciła Nika.

— Potem znów ją zmniej­szymy.

— Nie może­cie prze­pro­gra­mo­wy­wać komuś pieca.

— To pro­ste — zba­ga­te­li­zo­wał Felix. — Tam są przy­ci­ski „Plus” i „Minus”.

— A jak coś zepsu­je­cie?

— Cie­bie chyba w ogóle nie obcho­dzi, że będę miała zepsu­tego syl­we­stra — wark­nęła Aure­lia. — Ty nawet nie potra­fi­łaś się odpo­wied­nio ubrać.

Nika pokrę­ciła głową z rezy­gna­cją i odwró­ciła się do okna. Fak­tycz­nie, miała na sobie swój tra­dy­cyjny strój, czyli masywne mar­tensy, grube raj­stopy, bluzę z kap­tu­rem i kurtkę jean­sową. Z oka­zji syl­we­stra zamiast czar­nej, zało­żyła srebrną spód­niczkę. Nie była to kre­acja balowa, ale z pew­no­ścią trzy­mała styl.

— Boicie się — prych­nęła Aure­lia.

— Ja się boję?! — obru­szył się Net.

— Chyba nie dasz się spro­wo­ko­wać? — zapy­tała go Nika.

— Jasne, że nie… Ale naprawdę jest zimno.

— Już po ósmej — stwier­dziła Aure­lia. — Nie ma sensu się prze­no­sić na awa­ryjną imprezę… Śliczne dzięki za sko­pa­nie mi syl­we­stra!

— To ma być nasza wina? — zdzi­wiła się Nika.

— No, moja na pewno nie. Atmos­fera jest bez­na­dziejna. Zupeł­nie nie syl­we­strowa. Zatań­czysz cho­ciaż? — Spoj­rzała na Neta.

Nim Net zdą­żył cokol­wiek odpo­wie­dzieć, Nika chwy­ciła go za ramię, pocią­gnęła na śro­dek salonu i popro­wa­dziła do wol­nego tańca.

— Ja nie umiem tań­czyć — zastrzegł szybko Felix, widząc, że Aure­lia prze­nio­sła na niego wzrok.

Dziew­czyna poki­wała głową z poli­to­wa­niem, potem spoj­rzała na roz­ma­wia­ją­cych pod ścianą Kubę i Hora­cego i poki­wała głową jesz­cze raz.

Felix poszedł do jadalni po kanapkę. Zosia sie­działa przy stole i chru­pała orzeszki. Wodziła wzro­kiem za chło­pa­kiem wybie­ra­ją­cym z pół­mi­sków sma­ko­łyki i wal­czyła ze sobą, by coś powie­dzieć. Wresz­cie prze­łknęła ślinę i zapy­tała:

— Czy ty masz jakąś?…

W tym momen­cie zadźwię­czał dzwo­nek tele­fonu Felixa.

Zapal świa­tło przed drzwiami. — To był Gil­bert. — Pstry­kas jest obok wie­szaka.

— OK. Zna­leź­li­ście ich?

Tak, ale teraz wszy­scy razem się zgu­bi­li­śmy. Będziemy szli za świa­tłem… Nie pani­kuj! Pew­nie jakaś sarna je zosta­wiła… To nie było do cie­bie, sorki.

— Jakie ślady?

Na śniegu. Celina ma napad bab­skiej paniki… — Gil­bert przez chwilę się śmiał. — Wła­śnie wcho­dzi na plecy Kle­mensa, a Oskar biega dookoła i robi zdję­cia. Szkoda, że tego nie widzisz…

— OK — uśmiech­nął się Felix. — Już zapa­lam świa­tło.

Scho­wał tele­fon i spoj­rzał na Zosię.

— Co mówi­łaś?

— Nie… — Spu­ściła wzrok. — Ja tylko…

— Muszę iść — wyja­śnił i wró­cił do salonu. — Zna­leźli się — oznaj­mił. — Ale już znów się zgu­bili.

Utwór się skoń­czył. Net puścił Nikę.

— Głu­pio się tań­czy tylko we dwoje — wyja­śnił. — Przyj­dzie reszta, to się impreza roz­ru­sza.

Nika wzdry­gnęła się.

— A widzisz! — ucie­szył się Net. — Tobie też jest zimno.

— Jest zimno — zgo­dziła się Nika — ale… miło by było zakoń­czyć ten rok bez łado­wa­nia się w kolejne pro­blemy.

— Oce­nimy tylko sytu­ację — obie­cał Felix, idąc w stronę hallu. Net rado­śnie podą­żył za nim. Nice opa­dły ramiona i ruszyła do kuchni zro­bić her­batę.

Felix zapa­lił świa­tło na zewnątrz i odna­lazł drzwi do piw­nicy. Jako jedyne ze wszyst­kich w hallu i krót­kim kory­ta­rzyku nie były zamknięte na klucz. Piw­nica pach­niała wil­go­cią. Żarówka na górze scho­dów była prze­pa­lona. Chłopcy ostroż­nie zeszli po ciem­nych scho­dach. Dotarli na sam dół i Felix zaczął macać dło­nią w poszu­ki­wa­niu włącz­nika. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie żarzyło się kilka czer­wo­nych lam­pek.

— Zapalę świa­tło — mruk­nął Net. Po omacku dotarł do lam­pek i pstryk­nął znaj­du­jące się nad nimi prze­łącz­niki. Lampki zmie­niły kolor na zie­lony, ale nic poza tym się nie wyda­rzyło. Felix dopiero po chwili wyma­cał włącz­nik i pod sufi­tem zapa­liła się goła żarówka. Obaj wes­tchnęli zawie­dzeni. Przed nimi, na tle nie­otyn­ko­wa­nych ścian, kłę­bił się szu­miący i popi­sku­jący gąszcz rur, zawo­rów, zega­rów, pomp i zbior­ni­ków.

— To gdzie ten przy­cisk „Plus”? — zapy­tał Net.

— Hm. — Felix potarł brodę. — To tro­chę bar­dziej skom­pli­ko­wane. Ale tamto coś to na pewno jest piec.

Piec, w kształ­cie kan­cia­stej bryły z wysta­ją­cym z góry obłym zbior­ni­kiem, stał pod ścianą. Wcho­dziło do niego kil­ka­na­ście róż­nej gru­bo­ści rur, na któ­rych było kil­ka­na­ście róż­nego rodzaju zawo­rów.

— Głu­pio będzie, jak wró­cimy z niczym — mruk­nął Net.

— Hm — powtó­rzył Felix.

— Prze­cież znasz się na takich… — Net wycią­gnął ręce w stronę gąsz­czu — takich… rze­czach.

Felix pod­szedł do pieca, który z pew­no­ścią nie był ste­ro­wany elek­tro­nicz­nie. Uchy­lił dzrz­wiczki pale­ni­ska.

— Ledwo się tli.

— To teraz wymyśl, któ­rym się to pod­kręca.

Felix chwilę ana­li­zo­wał prze­strzenny labi­rynt rur.

— To chyba ten… — Wska­zał pokrę­tło na żół­tej rurze. — Wygląda, jakby to był ten.

— Ale wiesz, czy tylko przy­pusz­czasz?

— Przy­pusz­czam, że wiem. — Felix poło­żył dłoń na zawo­rze i prze­krę­cił. Nic się nie zmie­niło. Odkrę­cił następny – bez efektu. Prze­krę­ce­nie kolej­nych pię­ciu zawo­rów rów­nież niczego nie dało.

— Pamię­tasz, które odkrę­ci­łeś? — Net dys­kret­nie cof­nął się i przy­go­to­wał do ucieczki, gdyby efekt poczy­nań przy­ja­ciela oka­zał się za bar­dzo efek­towny.

— Pomóż lepiej, zamiast ucie­kać. — Felix siło­wał się już z innym pokrę­tłem. — Zastał się.

— Ja się tylko cofa­łem, żeby mieć lep­szą per­spek­tywę. — Net pod­szedł i razem naparli na kolejny zawór. Bez rezul­tatu.

— Już jest odkrę­cony — stwier­dził nagle Felix. — To idzie tu, stąd tu… — wska­zy­wał pal­cem kolejne roz­ga­łę­zie­nia — a w końcu wcho­dzi w ścianę zewnętrzną. Skoro jest odkrę­cone, a nie leci, to zna­czy, że po dru­giej stro­nie musi był jesz­cze jeden zawór. Idziemy.

Wybie­gli z piw­nicy. Net zaj­rzał do salonu i oznaj­mił dum­nie:

— Jeste­śmy na tro­pie.

Narzu­cili kurtki, wyszli na dwór i obe­szli dom od strony połu­dniowo-wschod­niej, gdzie zaczy­nał się taras prze­ro­biony na labo­ra­to­rium taty Gil­berta. Kawa­łek dalej już opa­dała skarpa wiślana, a za roz­cią­ga­ją­cym się w dole lasem drgały malut­kie świa­tełka odle­głych blo­ków.

— Musi gdzieś tu wycho­dzić. — Net szedł przo­dem.

— Cze­kaj. Mam latarkę.

— Spoko. Dobrze widzę w ciemno… Auć!

Felix zało­żył na czoło latarkę na gumce, zapa­lił ją i oświe­tlił pod­no­szą­cego się ze śniegu Neta.

— Zna­la­złem ją metodą orga­no­lep­tyczną. — Net roz­ma­so­wy­wał nogę. — Pisz­cze­lo­lep­tyczną wła­ści­wie. To na pewno to. — Wska­zał rurę bie­gnącą dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów nad zie­mią. Łączyła piw­nicę z wyso­kim cylin­drycz­nym zbior­ni­kiem gazu, sto­ją­cym kil­ka­na­ście metrów dalej.

— Jest zawór! — Felix przy­klęk­nął w śniegu.

— Pro­sta sprawa. Kręć. Potem zwy­czaj­nie zakrę­cimy.

— Licz obroty. — Felix krę­cił z wysił­kiem. Zawór poskrzy­py­wał, ale ustę­po­wał. Był za mały, by krę­cić we dwóch. Net wró­cił więc do maso­wa­nia pisz­czela. Nagle kątem oka zoba­czył jakiś ruch w ciem­no­ści. Zmar­twiał i spoj­rzał w tamtą stronę. Trza­snęła zła­mana gałązka.

— Może… — prze­łknął ślinę. — Może już wró­cimy?

— Zaraz. — Felix stę­kał, a zawór wolno się obra­cał. — Zardze­wiał…

— Coś szumi. — Net roz­glą­dał się ner­wowo. — Zna­czy działa. Wra­cajmy do cie­pełka.

— Ile było obro­tów?

— Eee… pięć.

— Liczy­łeś?

— Cztery.

— To w końcu ile?

— Mię­dzy trzy a sie­dem. Chyba. Wra­cajmy wresz­cie! Widzia­łem jakieś coś…

Felix mach­nął ręką i wstał. Ruszyli z powro­tem, ale tuż przed drzwiami Net zatrzy­mał się rap­tow­nie i chwy­cił Felixa za rękaw.

— Jak wycho­dzi­li­śmy, tego tu nie było! — Dra­ma­tycz­nym gestem wska­zał zie­mię. W świe­tle latarki wyraź­nie było widać ślady jakby racic. Ści­ślej mówiąc, wyglą­dały, jakby co dzie­sięć cen­ty­me­trów ktoś zro­bił obok sie­bie dwa dołki nogą od stołka. Patrzyli na to chwilę.

— To wygląda, jakby coś ska­kało — zasta­no­wił się Felix.

— Mały kan­gu­rek z zało­żo­nymi na łapki kor­kami od szam­pana… Zasta­no­wimy się w środku.

Felix nie słu­chał go. Pod­szedł bli­żej do śla­dów i nachy­lił się.

— A tu już nie są obok sie­bie — zauwa­żył. — Tu prawe i lewe ślady są na prze­mian, jak u czło­wieka. — Poświe­cił dalej. Ślady pro­wa­dziły do walą­cej się ze sta­ro­ści szopy w rogu działki, ale rów­nie dobrze mogły pro­wa­dzić stam­tąd.

— Pro­szę… — nale­gał Net.

— To było coś małego, wiel­ko­ści śred­niego psa, ale dwu­nożne… Zobacz, w kilku miej­scach jakby się zata­czało.

— Więc to był napruty kra­snal Kosza­łek-Ochla­łek. Chodźmy do środka… pliz…

— Zasta­na­wia­jące…

— Żałuję, że ci to poka­za­łem. Chodźmy i bawmy się, zamiast tu mar­z­nąć!

Gdyby w tym momen­cie odwró­cili się i spoj­rzeli za sie­bie, z pew­no­ścią stra­ci­liby ochotę na zabawę.

Weszli do domu i zdjęli kurtki.

— No, od razu czuć, że cie­plej — oce­nił Net, sta­ran­nie zamy­ka­jąc drzwi na zasuwkę.

— Wsze­dłeś z mrozu i ci się wydaje — spro­sto­wał Felix. — To tro­chę potrwa.

— Co to mogło być? — Net wska­zał głową na drzwi.

— Nie wiem, ale same się nie zro­biły — Felix wyjął tele­fon i wybrał numer Gil­berta. — Ostrzegę ich, na wszelki wypa­dek.

Do hallu weszła Nika.

— I jak postępy w łado­wa­niu nas w kło­poty? — zapy­tała iro­nicz­nie.

— Widzie­li­śmy ślady… ste­pu­ją­cego dzika albo cze­goś…

— To pew­nie pies. — Dziew­czyna pokrę­ciła głową. — W oko­licy jest kilka domów.

— Gil­bert nie odbiera — oznaj­mił Felix. — Masz numer Celiny?

Net wyjął tele­fon i wybrał numer. Chwilę trzy­mał apa­rat przy uchu, ale opu­ścił go i pokrę­cił głową.

— Zimno nam — zawo­łała z salonu Aure­lia.

— Pra­cu­jemy nad tym — odkrzyk­nął Net.

Nika zało­żyła ramiona i spoj­rzała na niego ze zło­ścią.

— No co? — Wzru­szył ramio­nami. — Prawdę mówię.

— Zobaczmy, czy piec wystar­to­wał — zapro­po­no­wał Felix.

— Mam złe prze­czu­cia — wolno powie­działa Nika.

Felix i Net zeszli na dół. Piec nie­stety pra­co­wał tak samo jak przed­tem. Felix zaczął więc znów ana­li­zo­wać układ zawo­rów, Net za to przyj­rzał się dokład­niej tablicy z prze­łącz­ni­kami i kon­tro­l­kami. Uniósł małą klapkę.

— Tu jest zamek szy­frowy — zauwa­żył.

Felix pod­szedł i przyj­rzał mu się z bli­ska.

— Naj­prost­szy model! — ucie­szył się. W kilka chwil odkrę­cił cztery śrubki i wysu­nął kla­wia­turę. Docho­dziły do niej jedy­nie dwa prze­wody. — Nie trzeba znać kodu. Wystar­czy zewrzeć te dwa kabelki.

Ze środka wysy­pało się tro­chę kurzu i kilka zia­re­nek czar­nego pia­sku.

— Prze­gi­na­cie! — roz­le­gło się za nimi, aż pod­sko­czyli. Na scho­dach stała Nika. — Nie można tak buszo­wać komuś po domu.

— Ale jest zimno — Net wzru­szył ramio­nami.

— Aure­lii jest zimno — spre­cy­zo­wała z prze­ką­sem.

— Dla dobra ogółu to robimy.

— Pod­łą­czę to i się zmy­wamy — dodał Felix.

Nika pode­szła do nich. Spoj­rzała na panel kon­tro­lny na ścia­nie i wykrę­coną kla­wia­turę.

— Jesteś pewien? — zapy­tała. — Jeśli ojciec Gil­berta zamon­to­wał zamek kodowy do pieca, to może miał jakiś powód.

— Skąp­stwo — pod­su­nął Net, po czym dodał innym tonem — albo wybu­chowy cha­rak­ter pieca… Może to fak­tycz­nie… tro­chę ryzy­kowne.

— Z dru­giej strony… — Felix potarł brodę. — Jeśli tego nie zro­bimy, to wszystko, co zro­bi­li­śmy do tej pory, nie będzie miało sensu.

— Jest w tym tro­chę racji — zgo­dził się Net.

Spoj­rzeli na Nikę, a ona oce­niła wzro­kiem piec i cały bała­gan hydrau­liczny wokoło.

— Wolę sie­dzieć w kurtce — zade­cy­do­wała.

— Naj­wy­żej zaraz wyłą­czę. — Felix wysu­nął jeden z kabli i dotknął do styku dru­giego. Nad kla­wia­turą włą­czył się wyświe­tlacz dio­dowy. Czer­wone cyferki wska­zy­wały „02:35”. — To dla­tego jest zimno! Zegar jest źle usta­wiony i piec wyłą­czył się na noc.

Nika schy­liła się i pod­nio­sła z ziemi okrą­głą szybkę.

— Co to może być?

— Odpa­dła od któ­re­goś wskaź­nika — wyja­śnił Felix.

— Nie… — Dziew­czyna pode­szła do okna. — Spójrz­cie!

W szy­bie, tuż nad kla­meczką, wid­niał okrą­gły otwór. Przy­mie­rzyła kawa­łek szkła – paso­wał ide­al­nie.

— Jest otwarte — zauwa­żył Felix. Okno fak­tycz­nie było przy­mknięte i lekko się kiwało od ruchu powie­trza. Się­gnął do kla­meczki i zamknął je. — Będzie tro­chę cie­plej.

— Po co wyci­nać w szy­bie okrą­gły otwór? — zapy­tała Nika.

— Na przy­kład, żeby prze­pro­wa­dzić tędy sto pięć­dzie­siątą ósmą rurę — pod­su­nął Net. — Jeste­śmy w domu sza­lo­nego che­mika, który pod­czas pełni zamie­nia się w sza­lo­nego hydrau­lika.

— Spró­buję prze­sta­wić zegar na dobrą godzinę. — Felix wró­cił do kla­wia­turki. — Może wtedy piec ruszy. Jest… dzie­wiąta dwa­dzie­ścia pięć.

W tym momen­cie ostat­nia cyfra na wyświe­tla­czu zmie­niła się z piątki na czwórkę. Felix znie­ru­cho­miał z dło­nią o kilka cen­ty­me­trów od kla­wi­szy.

— To nie była godzina — stwier­dził Net. — On coś odli­cza… To timer, a nie zegar.

Felix ponow­nie zer­k­nął na zega­rek. Była dzie­wiąta dwa­dzie­ścia sześć.

— Tyle zostało do pół­nocy — powie­dział. — Może z jakie­goś powodu piec może wystar­to­wać tylko o pół­nocy?

— To nie brzmi wia­ry­god­nie.

— Odłącz­cie to wszystko — popro­siła Nika. — Zakręć­cie, co odkrę­ci­li­ście, i chodźmy poszu­kać pie­cyka elek­trycz­nego.

— Żebym to ja pamię­tał, które zawory odkrę­ca­li­śmy — odparł Felix.

Nagle gdzieś wśród rur włą­czyła się pompa i szum przy­brał na sile. Pło­mień pod pie­cem jed­nak nie zwięk­szył się.

— Lepiej to odłączmy… — Net prze­łknął ślinę. — Zacznie grzać o pół­nocy, to i tak cie­pło zrobi się nad ranem. Wyłącz ten licz­nik i spa­dajmy stąd.

Felix odłą­czył prze­wód i wetknął go w pier­wotne miej­sce. Wyświe­tlacz jed­nak nie zgasł.

— Pięk­nie… — wes­tchnął Net.

— Tak jest urzą­dzony świat — wyja­śnił Felix. — Jak chcesz zro­bić coś dobrego, zawsze zosta­niesz uka­rany…

Przy­krę­cił kla­wia­turę na miej­sce i pstryk­nął prze­łącz­niki nad lamp­kami. Nie zmie­niły jed­nak koloru. Pstryk­nął kilka razy. Bez rezul­tatu.

— Hm…

— Może zama­lu­jemy je na zie­lono? — zapro­po­no­wał Net.

— Musimy o wszyst­kim powie­dzieć Gil­ber­towi — zade­cy­do­wała Nika. — Będzie wie­dział, jak to wyłą­czyć.

— Wku­rzy się. To już cał­kiem zepsuje imprezę.

— Nie widzia­łam ni­gdy wku­rzo­nego Gil­berta.

— I tak go nie ma. — Felix wzru­szył ramio­nami. — Może to się samo wyłą­czy z opóź­nie­niem…

— Prze­cież ty się znasz na takich rze­czach — jęk­nął Net. — Wymyśl coś!

— Musiał­bym to wszystko roz­krę­cić.

— Tss… — uci­szyła ich Nika i wska­zała pal­cem na górę. Trza­snęły drzwi wej­ściowe i roz­le­gły się kroki w hallu. — Wró­cili.

Chwilę nasłu­chi­wali.

— Już nie chcesz mu mówić? — zapy­tał Net.

— Może jed­nak zacze­kamy z tym jesz­cze chwilę… — przy­znała po namy­śle.

— Spró­buję coś wymy­ślić — obie­cał Felix.

Zga­sili świa­tło i przy­świe­ca­jąc sobie latarką Felixa, weszli po scho­dach. Net uchy­lił drzwi i dał znak, że droga wolna. Wśli­zgnęli się do hallu i kory­ta­rzy­kiem dotarli do kuchni tyl­nym wej­ściem. W jadalni pod­ja­dali prze­ką­ski Kle­mens, Celina, Lam­bert i Gerald. Przy­ja­ciele przy­wi­tali się z nowo przy­by­łymi, z Lam­bertem nieco mniej wylew­nie, a Net wyjąt­kowo chłodno powi­tał Geralda – wciąż nie mógł mu wyba­czyć prób pode­rwa­nia Niki na początku roku szkol­nego.

— Droga od przy­stanku jest pro­sta jak drut — zauwa­żył Felix. — Tu się nie można zgu­bić.

— Nie było łatwo, ale doko­na­li­śmy tego — wyja­śniła Celina, podry­gu­jąc do muzyki. Na obci­słe leg­ginsy zało­żyła krótką sukienkę z mie­nią­cego się złoto mate­riału. Przy jej niskim wzro­ście i wię­cej niż lek­kiej nad­wa­dze dawało to efekt odwrotny do zamie­rzo­nego, ale dziew­czyna kom­plet­nie się tym nie przej­mo­wała. — Gonił nas potwór — dodała, chru­piąc chipsa.

— W two­jej gło­wie — uzu­peł­nił Gil­bert.

— Nie masz pie­cyka elek­trycz­nego? — zapy­tała Klau­dia.

— W tym domu to bez sensu. Nie po to agre­gat spala gaz i pro­du­kuje prąd, żeby potem uży­wać prądu do ogrze­wa­nia.

Klau­dia zmarsz­czyła brwi, bo naj­wy­raź­niej z całej wypo­wie­dzi zro­zu­miała tylko, że pie­cyka nie ma.

— Tań­czymy? — zapy­tała Celina. — Muszę się roz­grzać. I zapo­mnieć o ostat­niej pół­go­dzi­nie.

Muzyka wła­śnie zmie­niła się na szyb­szą. Celina pod­bie­gła do wieży, pogło­śniła i zaczęła pod­ska­ki­wać na środku salonu, nie zwra­ca­jąc uwagi na oto­cze­nie. Jej nastrój stop­niowo udzie­lił się resz­cie i po chwili kolejni impre­zo­wi­cze plą­sali na par­kie­cie. Aure­lia zapo­mniała na chwilę, że jest zła. Po raz pierw­szy wszy­scy mogli zoba­czyć tań­czą­cego, a wła­ści­wie usi­łu­ją­cego tań­czyć Kle­mensa. Ofi­cjalny już chło­pak Celiny ważył tak ze dwa razy za dużo, więc poru­szał się z gra­cją wła­ściwą niedź­wie­dziom bru­nat­nym. Nikt za to nie patrzył na Zosię, podry­gu­jącą samot­nie w rogu salonu. Po ścia­nach, meblach i ubra­niach tań­czą­cych prze­su­wały się punk­ciki świa­tła z alu­mi­nio­wego nastroj­nika, który krę­cił się teraz cał­kiem szybko. Klau­dia zapo­mniała, że na balu hal­lo­we­eno­wym obra­ziła się na Geralda, teraz śmiała się i tań­czyła z nim. Celina obra­cała się wewnątrz kółka, które two­rzyli Kle­mens, Wik­tor i Oskar. Dalej tań­czyli przy­tu­leni Aure­lia z Lucja­nem i Nika z Netem. Felix za to, przy­świe­ca­jąc sobie małą latarką, oglą­dał grzbiety ksią­żek na regale.

Chwi­lowo wszy­scy zapo­mnieli o zbyt niskiej tem­pe­ra­tu­rze.

Po kilku szyb­kich utwo­rach towa­rzy­stwo zmę­czyło się i roze­szło, żeby odpo­cząć lub się cze­goś napić. Zostali tylko obra­ca­jący się wolno Gerald i Klau­dia. Net i Nika pode­szli do wciąż sto­ją­cego przed biblio­teczką Felixa.

— Czemu nie tań­czysz? — zapy­tała Nika. — To bar­dzo przy­jemne. Mógł­byś spró­bo­wać.

— Nie lubię. — Felix wzru­szył ramio­nami. — Ty nie zbie­rasz motyli. Mogła­byś spró­bo­wać.

— Jesteś na coś zły?

— Po ostat­niej afe­rze obie­ca­łem sobie, że nie będziemy się doty­kać do niczego, co pach­nie kło­po­tami. — Felix wska­zał głową hall i drzwi do piw­nicy. — A wła­śnie uru­cho­mi­li­śmy jakiś mega­skom­pli­ko­wany sys­tem ste­ro­wa­nia pie­cem. Jestem zły, ale na sie­bie.

— Luz, stary. — Net pokle­pał go po ramie­niu. — Prze­cież nic się nie dzieje.

— Jak nic? Ten timer coś odli­cza.

Net spo­chmur­niał.

— Już pra­wie zapo­mnia­łem… Muszę coś zjeść, to może znów zapo­mnę.

— Powin­ni­śmy wymy­ślić roz­wią­za­nie, a nie zapo­mi­nać — zauwa­żyła Nika.

— Więc coś zjedzmy, a potem wymy­ślajmy.

Prze­szli do jadalni.

Sto­jąca na ubo­czu Zosia odpro­wa­dziła ich wzro­kiem, a potem pode­szła do Aure­lii, która sie­działa samot­nie na sofie.

— Jak to robisz? — zapy­tała zupeł­nie nie w swoim stylu.

Aure­lia spoj­rzała na Zosię, jakby ta poja­wiła się tu nagle, wyska­ku­jąc z innego wymiaru.

— Co jak robię?

— No… że taka fajna jesteś. Że możesz podejść do chło­paka i powie­dzieć, żeby z tobą zatań­czył. Albo… oni sami pro­szą.

— O co ci wła­ści­wie cho­dzi? — Aure­lia byłaby nie­wiele bar­dziej zdzi­wiona, gdyby zaczął do niej mówić por­tret ze ściany. Nie mogła sobie przy­po­mnieć, by Zosia ode­zwała się do niej choćby sło­wem od początku pierw­szej klasy.

Zosia nabrała powie­trza i wyrzu­ciła z sie­bie:

— Chcia­ła­bym być taka jak ty.

Aure­lia patrzyła na nią wytrzesz­czo­nymi oczami, a potem wybuch­nęła śmie­chem. Trwało to dłuż­szą chwilę, a Zosia, o dziwo, nie zamie­rzała uciec. W końcu Aure­lia wyśmiała się, spoj­rzała na kole­żankę i wtedy zro­zu­miała, że tamta mówi jak naj­bar­dziej serio.

— Nie masz pre­dys­po­zy­cji, dziew­czyno. — Pokrę­ciła głową. — Dla chło­pa­ków jesteś nie­wi­dzialna. Jak jesteś chora, to nawet nikt nie zauważa, że cię nie ma w szkole.

— Co robię nie tak? — nale­gała Zosia.

— Wszystko! — Aure­lia wska­zała na jej ubra­nie i skrzy­wiła się z nie­sma­kiem. — To strój do pie­le­nia grzą­dek. Buty po babci. A włosy masz, jak­byś umyła głowę w kiblu. Nie umiesz roz­ma­wiać. Bez­na­dziejna jesteś i tyle. Jak możesz myśleć, że mogła­byś być taka jak ja?

Sły­sząc to, Zosia powinna czmych­nąć, gdzie pieprz rośnie. A jed­nak stała jak kupka nie­szczę­ścia. Gło­śniki zaczęły trzesz­czeć, muzyka grała coraz sła­biej, aż wresz­cie uci­chła cał­kiem.

— Jesteś naj­faj­niej­sza z całej klasy — wyszep­tała. — Odwdzię­czę ci się…

— Jak?

Zosia wzru­szyła ramio­nami.

— No tak! — par­sk­nęła Aure­lia. — Co ty możesz mi dać w zamian… Ale niech będzie. Zaczy­nają się prze­ceny, w czwar­tek idziemy z Klau­dią na zakupy. Weź kaskę, to tro­chę cię… reani­mu­jemy. Przy­naj­mniej coś się będzie działo. — Wzdry­gnęła się, bo już ochło­nęła po tańcu. — Zimno. Zrób­cie coś!

To ostat­nie było skie­ro­wane do Felixa i Neta, któ­rzy wła­śnie weszli do salonu z kanap­kami w dło­niach. Idąca za nimi Nika zaci­snęła usta.

— Poproś Lucka — powie­działa — albo sama coś wymyśl.

— Ja nie jestem od wymy­śla­nia — par­sk­nęła Aure­lia.

— Przy­szły­śmy się bawić, nie myśleć — poparła ją Klau­dia.

— Poza tym zde­chła muzyka.

Klau­dia tylko mruk­nęła. Chciała coś jesz­cze powie­dzieć, ale zre­zy­gno­wała i wło­żyła do ust sałatkę warzywną i kawa­łek bułki.

Felix pogme­rał chwilę w ple­caku i wyjął z jed­nego ze swo­ich urzą­dzeń dwa aku­mu­la­tory AA. Spraw­nie wymie­nił te zużyte w odtwa­rza­czu i w salo­nie znów zabrzmiała muzyka.

— Zimno — przy­po­mniała Klau­dia.

Nika spoj­rzała na nią, jakby chciała ją ude­rzyć. Felix rozej­rzał się po pokoju.

— Tu gdzieś powi­nien być… — Jego uwagę zwró­ciła zasta­wiona bibe­lo­tami półka za sofą. Zaj­rzał za opar­cie i uśmiech­nął się. — Komi­nek!

— Zanim zacznie­cie prze­me­blo­wa­nie, może zapy­taj­cie Gil­berta — popro­siła Nika.

— Obsługa kominka jest ele­men­tar­nie pro­sta. — Felix już przy­mie­rzał się do prze­su­wa­nia mebli.

W drzwiach poja­wił się Gil­bert i reszta chłop­ców.

— Dla­czego nic nie mówi­łeś, że tu jest komi­nek? — zapy­tała ze zło­ścią Aure­lia.

— Bo nie pyta­ły­ście — zba­ga­te­li­zo­wał Gil­bert. — No i nie jest szcze­gól­nie zimno.

— Nam jest!

— Nie­do­sta­tecz­nie arty­ku­ło­wa­ły­ście.

— Co nie­do­sta­tecz­nie…? — zapy­tała Klau­dia, ale Gil­bert nie odpo­wie­dział. Razem z Feli­xem, Netem i Lucja­nem chwy­cili kanapę, obró­cili ją o sto osiem­dzie­siąt stopni i prze­su­nęli, by stała trzy metry od kominka. Potem dosu­nęli fotele. Par­kiet taneczny prak­tycz­nie prze­stał ist­nieć, ale powstał cał­kiem przy­jemny kącik wokół kominka.

— Ładny — zauwa­żyła Nika. — Dla­czego był zasta­wiony?

— Mama boi się ognia.

— To dla­czego wyszła za che­mika?

— Coś jej tam naściem­niał przed ślu­bem, że niby doświad­cze­nia prze­pro­wa­dza w tem­pe­ra­tu­rze poko­jo­wej.

Nika nie miała wię­cej pytań.

Oskar pstry­kał zdję­cia.

— Po co ci tyle zdjęć? — zapy­tał Gerald.

— Wrzucę na bloga.

— Dasz mi kilka? Też zakła­dam bloga.

— Widzia­łem wolny adres — pora­dził mu Net — www.maly­tro­glo­dyta.pl.

Gerald spoj­rzał na niego ponuro i odszedł. Net z zasko­cze­niem stwier­dził, że cał­ko­wi­cie prze­stał się już bać Geralda.

Aure­lia i Klau­dia zajęły już dwa naj­więk­sze fotele, sto­jące naj­bli­żej pale­ni­ska, reszta rzu­ciła się na kanapę. W mniej­szy fotel wtło­czył się Kle­mens, wypy­cha­jąc z niego Kubę. Celina wgra­mo­liła się Kle­mensowi na kolana. Na sofie zmie­ścili się Lucjan, Oskar, Wik­tor, Lam­bert i Gerald.

— Może­cie się ciut ście­śnić? — Felix spoj­rzał na Klau­dię i Aure­lię, roz­parte wygod­nie.

— Przy­nieś sobie wła­sny fotel — pora­dziła mu Klau­dia.

— Przy­nio­słem ten, na któ­rym sie­dzisz…

— I skom­bi­nuj­cie jakieś drewno, czy coś.

Felix wes­tchnął.

— Nie ma drewna… — przy­znał. — Nie mów tylko, że komi­nek jest na bio­gaz.

— Drewno jest za domem — odparł Gil­bert — pod dasz­kiem przy szo­pie.

— Nie wycho­dzę na zewnątrz! — oświad­czył Net.

— My już dziś się namar­z­li­śmy — zastrzegł Oskar.

Felix wes­tchnął ponow­nie, wycią­gnął z kie­szeni i zało­żył na czoło latarkę na gumce, po czym ruszył w kie­runku hallu. Net skrzy­wił się, ale poszedł za nim. Zało­żyli kurtki i otwo­rzyli drzwi. Felix omiótł oko­licę sno­pem świa­tła z czo­łówki. Udzie­liły mu się nieco obawy przy­ja­ciela.

— Nic nie widać — stwier­dził cicho.

— A ślady?

— Zmar­twił­bym się, gdyby znik­nęły.

Wyszli i zamknęli za sobą drzwi. Wolno ruszyli w kie­runku szopy. Skra­dali się, jakby w oko­licy czaił się snaj­per. Net co chwila odwra­cał się, ale nie miał pomy­słu, co zro­biłby, gdyby coś tam zoba­czył. Żarówka nad drzwiami była tak słaba, że w jej świe­tle ledwo maja­czyły krzywa brama i roz­pa­da­jąca się szopa. Pod zapad­nię­tym dasz­kiem fak­tycz­nie leżały uło­żone brzo­zowe polana. Ślady Koszałka-Ochlałka czy może kan­gu­rzątka z kor­kami od szam­pana zamiast butów zakrę­cały do roz­dar­cia w siatce i nikły w lesie, co przy­ja­ciele przy­jęli z ulgą.

— Można by wziąć do spa­le­nia całą szopę — zauwa­żył Net.

W tym momen­cie usły­szeli za sobą skrzy­pie­nie śniegu. Odwró­cili się gwał­tow­nie, wypusz­cza­jąc z rąk drewno. W ich kie­runku szła Nika.

— Co się tak wytrzesz­cza­cie? — zapy­tała, zasła­nia­jąc oczy przed świa­tłem Feli­xo­wej latarki. — Przy­szłam pomóc.

— Lubisz chyba siwych face­tów — Net zaczął zbie­rać upusz­czone drewno.

— Zabierzmy jak naj­wię­cej, żeby­śmy tu nie musieli wra­cać — mruk­nął Felix.

Zebrali drewno i z tru­dem łapiąc rów­no­wagę, ruszyli z powro­tem.

— Patrz­cie! — Net zatrzy­mał się gwał­tow­nie w poło­wie drogi. Ich ślady prze­ci­nał świeży trop pija­nego kra­sno­ludka. Z pew­no­ścią powstał przed chwilą, kiedy nakła­dali drewno.

— Chodźmy lepiej do domu… — wyszep­tała Nika.

Zanim zdą­żyli się poru­szyć, coś furk­nęło za nimi. Odwró­cili się, ale zoba­czyli tylko opa­da­jący pył śnieżny i zna­jome już ślady. Net wrza­snął piskli­wie, gdy coś otarło się o siatkę ogro­dze­nia.

— Bez gwał­tow­nych ruchów — wyce­dził Felix. — Przejdźmy te dzie­sięć metrów i będziemy bez­pieczni.

Ruszyli krok za kro­kiem, sta­ra­jąc się nie biec. Krótki marsz zda­wał się nie mieć końca. Wresz­cie Net naci­snął łok­ciem klamkę i ogrom­nym wysił­kiem woli zdo­był się na prze­pusz­cze­nie Niki.

Zatrza­snęli za sobą drzwi i rzu­cili drewno wprost na pod­łogę.

— Widzie­li­ście, co to było? — zapy­tała szep­tem Nika.

— Małe zwie­rzę — odparł bez prze­ko­na­nia Felix. — Lis…

— Tur­bo­lis! — popra­wił go Net. — Odrzu­to­lis! Widzia­łeś, jak pruł?

— Nie widzia­łem…

— Wła­śnie! Był za szybki jak na lisa. — Net zamknął wszyst­kie zamki w drzwiach. — To był nad­lis! Tor­pe­do­lis! Rakie­to­lis!

— Nie wiem, co to było, ale jest na zewnątrz. — Felix otrze­pał i odwie­sił kurtkę. — Nie zamie­rzam wycho­dzić aż do pół­nocy, a wtedy wszę­dzie będzie pełno bły­sków i huku, a stra­cho­lis zaszyje się w swo­jej norze.

— To nie było zwy­kłe zwie­rzę — powie­działa cicho Nika.

— Liso­łak… — mruk­nął Net. — Jak przy­je­dzie tata Felixa, popro­simy, żeby pod­je­chał tyłem pod same drzwi. Prze­sko­czymy.

Wnie­śli drewno do salonu i uło­żyli obok kominka.

— Co macie takie miny? — zain­te­re­so­wał się Gil­bert.

— Widzie­li­śmy potwora — oznaj­mił Net. — Jak to drewno się wypali, po następne idzie ktoś inny.

— Boicie się ciem­no­ści? — uśmiech­nęła się z poli­to­wa­niem Aure­lia.

— Udo­wod­nij, że ty się nie boisz — odpa­ro­wała Nika. — Obejdź teraz dom dookoła.

Aure­lia prze­stała się uśmie­chać.

— Za zimno.

— Dam ci moją kurtkę i koc.

Aure­lia burk­nęła coś pod nosem i zamil­kła. Po chwili, jakby od nie­chce­nia, wstała z fotela i usia­dła na kola­nach Lucjana zaję­tego roz­mową z Wik­to­rem. Klau­dia poszła w jej ślady i zajęła miej­sce na kola­nach Geralda. Skrzęt­nie wyko­rzy­stał to Net. Usiadł na wol­nym miej­scu i pocią­gnął do sie­bie Nikę. Felix zajął się roz­pa­la­niem ognia.

Pięć minut póź­niej wszy­scy sie­dzieli na fote­lach lub na mięk­kim dywa­nie przed nimi.

— Scena jak z filmu Poju­trze — zauwa­żył Net. — Sie­dzimy oto­czeni rosną­cym mro­zem i cze­kamy na ratu­nek taty Felixa. To zna­czy… nie­któ­rzy z nas cze­kają.

Pło­mie­nie wolno nagrze­wały pomiesz­cze­nie. Z gło­śni­ków sączyła się spo­kojna muzyka.

— Kto miał zała­twić fajer­werki? — zapy­tał nagle Lucjan.

— Nie mam poję­cia — odparł Lam­bert.

— Chyba wła­śnie ty…

— Nie pamię­tam niczego takiego.

— Nie można by „poży­czyć” z labo­ra­to­rium two­jego taty kilku odczyn­ni­ków? — zapy­tał Net. — Potra­fisz chyba coś… zre­ak­cjo­no­wać, żeby zro­bić huk i błysk?

— Taki mia­łem plan, ale stary mnie przej­rzał — odparł smutno Gil­bert. — Zain­sta­lo­wał w drzwiach skom­pli­ko­wany zamek.

— Felix ma klu… auu! — Net nie dokoń­czył, bo Felix kop­nął go w kostkę.

— Pró­bo­wa­łem namó­wić ojca, żeby nam zosta­wił tro­chę tro­tylu — cią­gnął Gil­bert. — Nie­dużo, nie wię­cej niż dwa kilo, ale po tym, co zro­bi­łem w zeszłym roku, nie zgo­dził się.

— A co zro­bi­łeś? — zain­te­re­so­wała się Celina.

— Aaa… Wła­ści­wie to obie­ca­łem, że nie będę o tym mówił. No, było tro­chę huku gene­ral­nie.

Felix przy­su­nął się do fotela, na któ­rym sie­dzieli Net i Nika.

— Dwie godziny dwa­dzie­ścia osiem minut — wyszep­tał.

— Ni­gdy jesz­cze tak się nie oba­wia­łem, co przy­nie­sie Nowy Rok. — Net wzdry­gnął się, choć nie było już zimno.

— Może timer doj­dzie do zera i nic się nie sta­nie. Ta insta­la­cja jest bar­dzo pogma­twana, nawet jak na tak stary piec. To może być jakiś stary obwód.

— Nie wypa­dasz prze­ko­ny­wa­jąco. Czuję, że naroz­ra­bia­li­śmy. Moja mama nie może się dener­wo­wać.

— Nie jest w ciąży — przy­po­mniał Felix. — Już uro­dziła.

— Ale karmi…

— No to co? Naj­wy­żej nie może palić.

— A jak zapali z ner­wów?

— Prze­cież ona ni­gdy nie paliła.

— Zde­ner­wuje się i zapali nie­chcący…

— Prze­stań już… — popro­siła Nika.

Net prze­stał, ale tylko na chwilę.

— Za trzy utwory będzie coś szyb­szego — powie­dział. — Może wyko­rzy­stamy, że wszy­scy zaczną tań­czyć, i spraw­dzimy, czy się nie wyłą­czyło…

— Nie muszę spraw­dzać, żeby wie­dzieć, że się nie wyłą­czyło.

Gdy roz­po­czął się szyb­szy utwór, w salo­nie było już cał­kiem cie­pło. Część impre­zo­wi­czów posta­no­wiła potań­czyć. Sofę i fotele zsu­nięto bli­żej kominka, ktoś pogło­śnił muzykę.

Z kuchni przy­szedł Gil­bert i ści­szył muzykę. W ręku trzy­mał pustą butelkę po piwie.

— Z lodówki znik­nęło jedno piwo — zauwa­żył ponuro.

Wszy­scy spoj­rzeli na Lucjana.

— No co? — Posą­dzony szcze­rze się obu­rzył. — Jak ginie piwo, to od razu ma być moja sprawka?

— Bek­nij! — pole­ciła Aure­lia. — Zna­czy… chuch­nij.

Chło­pak posłusz­nie chuch­nął.

— Fak­tycz­nie… — przy­znała Aure­lia, krzy­wiąc się lekko. — To nie on.

Gil­bert wpa­try­wał się w pustą butelkę i marsz­czył brwi.

— Stary zleje cię za to? — zapy­tał Lucjan.

— Nie. Cho­ciaż to byłaby cie­kawa odmiana, bo ni­gdy mnie nie bił.

Lucjan zamru­gał oczami, usi­łu­jąc zro­zu­mieć sens tych słów. Zre­zy­gno­wał.

— Nic nie pora­dzisz. — Pogło­śnił muzykę i wró­cił do tańca.

Nika pode­szła do para­petu i zamarła.

— Musi­cie coś zoba­czyć — powie­działa dziw­nie nie­na­tu­ral­nym tonem.

Felix i Net pode­szli i wyj­rzeli za okno.

— Tam! — Nika wska­zała pal­cem. Za bramą, na gra­nicy cie­nia, coś się poru­szało. Pędziło zyg­za­kiem, wyrzu­ca­jąc w powie­trze tumany śniegu.

Felix pod­biegł do swo­jego ple­caka, wyszarp­nął ze środka lunetkę z nok­to­wi­zo­rem i wyce­lo­wał za okno. Ekran pozo­stał czarny.

— Nie działa! — Felix potrzą­snął urzą­dze­niem. — Miało być wszyst­ko­od­porne…

— Nie jest odporne na brak bate­rii — zauwa­żyła Nika.

— Fakt! — Felix klep­nął się w czoło i spoj­rzał na leżący obok wieży odtwa­rzacz MP3.

— Nie spiesz się. Już znik­nęło.

Wpa­try­wali się w mrok, ale nic wię­cej się tam nie poru­szyło. Net spu­ścił głowę i zapy­tał cicho:

— Dla­czego nie możemy po pro­stu przyjść na imprezę, wynu­dzić się i wró­cić do nud­nego domu?… O mamu­siu! — wykrzyk­nął nagle i wska­zał za okno, na miej­sce tuż przy budynku. Zro­bił to na tyle gło­śno, że Wik­tor, Oskar i Celina prze­stali tań­czyć i pode­szli do okna.

Patrzyli dłuż­szą chwilę. Śnieg na całym nie­mal podwórku poprze­ci­nany był zna­jo­mymi śla­dami.

— To wła­śnie takie ślady widzia­łam w lesie — wyszep­tała zło­wiesz­czo Celina.

— A widzia­łaś to coś, co je zosta­wiło? — Felix spoj­rzał na nią poważ­nie.

— Przez całą drogę wszy­scy wma­wiali mi, że mi się przy­wi­działo.

— A jak wyglą­dało to przy­wi­dze­nie?

— Było sku­lone i bie­gło bar­dzo szybko.

— Zająca widzia­łaś — rzu­cił Wik­tor.

— To nie są ślady zająca — pokrę­cił głową Felix. — Na pewno nie.

— Więc czego?

— Nie mam naj­mniej­szej ochoty wycho­dzić i spraw­dzać — zastrzegł Net.

— Cokol­wiek by to było, tu się nie dosta­nie — orzekł Wik­tor i mach­nął ręką.

Oskar i Celina stali chwilę, ale szybko stra­cili zain­te­re­so­wa­nie śla­dami i wró­cili do tańca.

Felix, Net i Nika usie­dli na pustej sofie i zapa­trzyli się w ogień. Ochota na zabawę cał­kiem im prze­szła. Obok przy­siadł się Gil­bert.

— Macie jakieś doświad­cze­nie lite­rac­kie? — zapy­tał. — Zaczą­łem pisać książkę i nie mogę się zde­cy­do­wać, czy to ma być kry­mi­nał, czy romans.

— Ty lepiej nie wypo­wia­daj się w spra­wach uczu­cio­wych — pora­dziła mu Nika. — Nawet nie zauwa­ży­łeś, że rzu­ciła cię dziew­czyna.

— To był taki nowo­cze­sny zwią­zek — Gil­bert roz­ło­żył ręce. — Dawa­li­śmy sobie dużo swo­body. Myśla­łem, że wzięła sobie mie­siąc wol­nego.

— Cie­kawe podej­ście. — Nika poki­wała głową.

— Powin­ni­śmy ci coś powie­dzieć… — Felix odwró­cił się do Gil­berta i nabrał powie­trza. — Odkrę­ci­li­śmy zawór od tego zbior­nika, co stoi w ogro­dzie.

— Stoi? — upew­nił się Gil­bert. — Wszyst­kie zbior­niki są pod zie­mią.

— To jeden duży się… wysu­nął — Net wzru­szył ramio­nami.

— To duże coś to rakieta.

— Jaka rakieta?

— Kosmiczna. Tata pró­buje wypro­du­ko­wać super­pa­liwo rakie­towe. Pamię­ta­cie? Mówi­łem wam poprzed­nio.

— Coś wspo­mi­na­łeś — przy­tak­nął Net. — Więc na razie wyko­rzy­stuje rakietę jako zbior­nik na gaz?

— Nie. Rakieta jest rakietą. Ma pole­cieć w kosmos i ode­grać Mazurka Dąbrow­skiego zmik­so­wa­nego z IX Sym­fo­nią Beetho­vena.

— Prze­naj­święt­sza matryco dys­kowa… — Net zbladł.

Gil­bert uniósł brwi i spoj­rzał na nich pyta­jąco.

— Myślę, że twój stary nie wku­rzy się o wypite piwo — powie­dział wolno Felix. — To piwo to będzie małe piwko w porów­na­niu z innym więk­szym pro­ble­mem.

— Palą­cym pro­ble­mem — uzu­peł­nił Net. — Kosmicz­nym pro­ble­mem.

— Mówi­cie o rakie­cie? Na szczę­ście jest zabez­pie­czona jesz­cze kil­koma zawo­rami w piw­nicy — uspo­koił ich Gil­bert.

Felix i Net spoj­rzeli na sie­bie.

— A gdyby… — zaczął Net. — Gdyby, tak czy­sto teo­re­tycz­nie, ktoś odkrę­cił rów­nież te zawory w piw­nicy?

— Zaczę­łyby się napeł­niać zbior­niki rakiety.

— Ale nie wystar­tuje… nie wystar­to­wa­łaby od tego?

— Jasne, że nie! Jest jesz­cze tablica kon­tro­lna, która odłą­cza wszyst­kie obwody. I zamek kodowy.

Felix zamknął oczy i przy­ło­żył dłoń do czoła.

— Chcie­li­śmy tylko pod­krę­cić piec… — powie­dział cicho Net.

— Trzeba było zapy­tać. Tam jest takie małe pokrę­tło. Wystar­czyło je prze­sta­wić z pozy­cji „bar­dzo zimno” na „zimno”. Wtedy by się zro­biło cie­pło.

— Prze­cież wszy­scy mówili, że jest zimno!

— Jakoś tak mało zde­cy­do­wa­nie.

— Pyta­jąc na­dal czy­sto teo­re­tycz­nie — ode­zwał się wolno Felix — jak wygląda pro­ce­dura prze­ry­wa­nia startu?

Gil­bert wzru­szył ramio­nami.

— Nie mam poję­cia. Kon­struk­cja rakiety jest tak nie­do­pra­co­wana, że jesz­cze się nad tym nie zasta­na­wia­li­śmy. Start teraz byłby zbyt ryzy­kowny.

— Trzeba było zacząć od zapro­jek­to­wa­nia pro­ce­dury prze­rwa­nia startu! — wykrzyk­nął Net. — To ele­men­tarne!

— Nie wia­domo by było, co wła­ści­wie prze­ry­wać — odparł Gil­bert. — Pro­ce­dura startu też jest nie­do­pra­co­wana.

— Zdaje się, że roz­ma­wiasz z ludźmi… — Felix zasta­no­wił się — …któ­rzy ją dopra­co­wali.

Gil­bert patrzył na nich dłuż­szą chwilę, a jego twarz powoli zmie­niała wyraz.

— Łał! — wykrzyk­nął wresz­cie. — Super! Odpa­limy rakietę!

Przy­ja­ciele spoj­rzeli po sobie.

— Więc nie jesteś zły? — zapy­tał ostroż­nie Net.

— Skąd! Nie mogłem się docze­kać, kiedy to się sta­nie. Te zabez­pie­cze­nia w piw­nicy to przede mną. Lecę po kamerę!

Pobiegł na pię­tro i wró­cił po kilku sekun­dach z małą kamerką w dłoni.

— A twój stary się nie wściek­nie? — zapy­tał Net.

— Jeśli rakieta wybuch­nie i zmie­cie dom, to może się wku­rzyć. Ale jak nie zmie­cie, to raczej nie.

— Nie wolałby być przy star­cie? — Felix był mocno zdzi­wiony.

— Zawsze mówił, że jak w końcu rakieta wystar­tuje, to on chciałby wtedy być daleko stąd.

— Nie chcę pytać, ale i tak to zro­bię. — Net otarł pot z czoła. — Dla­czego?

— Mówił, że jak rakieta pier­dyk­nie przy star­cie, to on musi prze­żyć, żeby zro­bić następną. Chciał ją odpa­lić zdal­nie z Żoli­bo­rza.

Felix zer­k­nął na zega­rek i powie­dział:

— Mamy trzy minuty. Żoli­borz nie wcho­dzi w grę. Możemy coś zro­bić?

— Przy­go­to­wać apa­raty.

— Cho­dziło mi raczej o to, czy lepiej scho­wać się w piw­nicy, czy ucie­kać w las.

— W las to raczej nie. Nie wia­domo, gdzie spad­nie.

— Prze­cież to rakieta kosmiczna…

— Ale ni­gdy nie testo­wana. Spad­nie na pewno.

Felix chciał powie­dzieć, że taką rakietę powinno się testo­wać na pustyni albo na środku oce­anu, ale prze­szko­dziła mu w tym reszta towa­rzy­stwa, która wyle­gła przed dom, by obser­wo­wać fajer­werki.

Zza domu dał się sły­szeć nara­sta­jący syk, ale nikt nie zwró­cił na niego uwagi, ze wszyst­kich stron docho­dziły już bowiem odgłosy odle­głych eks­plo­zji odpa­la­nych przed­wcze­śnie rakiet­nic. Nie trzeba było nikogo zachę­cać, by sta­nął po prze­ciw­nej stro­nie domu – wszy­scy tam poszli, żeby widzieć fajer­werki nad War­szawą.

Oskar spoj­rzał na zega­rek i zaczął odli­czać.

— Trzy­dzie­ści, dwa­dzie­ścia dzie­więć…

— Czy pod­czas startu… — Net nachy­lił się do Gil­berta — będziemy tu bez­pieczni?

— To będzie pierw­szy start, więc wszyst­kie doświad­cze­nia przed nami — oświad­czył poważ­nie Gil­bert.

— Dzie­więt­na­ście… osiem­na­ście… — odli­czał Oskar.

— Czy rakiety czę­sto wybu­chają pod­czas startu? — nale­gał Net.

— Od czasu do czasu. Dla­tego per­so­nel naziemny zawsze sie­dzi w odle­głym schro­nie.

— Pięt­na­ście… czter­na­ście…

— W schro­nie… A czę­ściej wybu­chają na ziemi, czy już po star­cie?…

— Oj, cier­pli­wo­ści. Zostało pięt­na­ście sekund. Prze­ko­namy się.

— Dzie­sięć… dzie­więć…

— Jeśli rakieta wybuch­nie na ziemi… — zaczął Net — to czy dom wytrzyma?

— Nie. Raczej nie — oce­nił Gil­bert. — W zbior­ni­kach rakiety są jakieś cztery tony sprę­żo­nego gazu. Zero szans.

Net zamknął na moment oczy i chwy­cił dłoń Niki.

— Pięć, cztery…

— Za późno, żeby ucie­kać. — Spoj­rzał dziew­czy­nie w oczy. — Zanim zgi­niemy… chciał­bym, żebyś wie­działa…

Nie dokoń­czył. Syk zza domu zamie­nił się w ryk.

— Zero!!!

Nad War­szawę wystrze­liły dzie­siątki tysięcy fajer­wer­ków. Jasny błysk oświe­tlił las po obu stro­nach domu, a ryk przy­brał na sile. Potem cień domu zma­lał, spełzł z koron drzew na zie­mię i zaczął się szybko skra­cać – rakieta wzno­siła się pro­sto w niebo. Huk prze­to­czył się nad oko­licą i zaczął cich­nąć, ustę­pu­jąc miej­sca kano­na­dzie znad War­szawy. Poje­dyn­cze wystrzały zle­wały się w jeden huk, który niósł się nad lasem i odbi­jał echem od odle­głych blo­ków.

— Ale fajer­czy­dło odpa­lił twój sąsiad! — wykrzyk­nął Lucjan. Chciał iść zoba­czyć, ale obej­mu­jąca go Aure­lia nie puściła go, żeby nie zmar­z­nąć.

Felix, Net, Nika i Gil­bert wyszli zza domu i spoj­rzeli w górę. Rakieta była już kil­ka­set metrów nad zie­mią i dalej wzno­siła się nieco chwiej­nie, ale zde­cy­do­wa­nie nie miała zamiaru spa­dać ani wybu­chać. Po chwili pło­mie­nie odrzutu znik­nęły w chmu­rach. Jesz­cze przez moment widać było bladą poświatę, nim i ona zga­sła. Poczuli swąd spa­le­ni­zny, oto­czył ich dym.

Nie bacząc na to, impre­zo­wi­cze rzu­cili się do skła­da­nia sobie życzeń. Zdaje się, że nikt poza Feli­xem, Netem, Niką i Gil­ber­tem nie był świa­dom tego, co się wła­śnie wyda­rzyło.

Przy­ja­ciele ode­tchnęli. Kle­pali się po ramio­nach i ści­skali ze śmie­chem, wszy­scy skła­dali życze­nia wszyst­kim. Aure­lia porzu­ciła Lucjana, żeby pod nie­uwagę Niki wyści­skać Neta, potem – kró­cej – Felixa i pobie­gła do domu. Zosia nie­spo­dzie­wane rzu­ciła się na szyję Felixa, i zaczęła go obca­ło­wy­wać. Opa­mię­tała się dosyć szybko i rów­nież czmych­nęła do domu, pozo­sta­wia­jąc Felixa nieco oszo­ło­mio­nego. Gerald wyko­rzy­stał zamie­sza­nie, by pod nie­uwagę Neta zło­żyć wylewne, dokładne i cału­śne życze­nia Nice.

Wresz­cie przy­ja­ciele zostali sami z Gil­ber­tem. Prze­szli na drugą stronę domu do plat­formy star­to­wej. Felix poświe­cił latarką – beton był osma­lony.

I wtedy nagle zaczął padać śnieg. Pierw­sze płatki roz­pusz­czały się na dymią­cym beto­nie, ale następne osia­dały bez prze­szkód, by zama­sko­wać ślady startu.

— Nie wybu­chła. — Net stwier­dził oczy­wi­stość.

— I chyba nie zamie­rza na razie spa­dać — dodał Felix.

— Wkrę­ca­łem was. — Gil­bert uśmiech­nął się pod nosem. — Rakieta była gotowa. Stary pra­co­wał tylko nad pali­wem.

Spoj­rzeli na niego z zasko­cze­niem.

— To chyba nazywa się dow­cip aka­de­micki — powie­dział ponuro Felix. — Naj­pierw wymaga wielu przy­go­to­wań, a potem dłu­giego tłu­ma­cze­nia, o co cho­dziło.

— Cho­dziło o to, żeby było cie­ka­wiej. Sami zaczę­li­ście grze­bać przy insta­la­cji star­to­wej. Szam­pan! — odwró­cił się i pobiegł do domu.

Przy­ja­ciele z nie­wy­raź­nymi minami weszli za nim. Ponie­waż ostat­nia osoba opusz­cza­jąca dom w zeszłym roku zapo­mniała zamknąć drzwi, wnę­trze wychło­dziło się jesz­cze bar­dziej, a do salonu dostało się tro­chę dymu. Wszy­scy zostali w kurt­kach.

— Teraz to cie­plej już nie będzie — wes­tchnął Gil­bert, mija­jąc przy­ja­ciół z butelką szam­pana. — Jest pierw­szy stycz­nia, tem­pe­ra­tura minus dwa­na­ście stopni, a nasz zapas bio­gazu wcho­dzi na orbitę.

— Jak to jest, że twój stary wku­rzy się o piwo — zapy­tał Wik­tor — a o szam­pana nie?

— Jest bez­al­ko­ho­lowy.

— Zda­wało mi się, że na zewnątrz, jak skła­da­li­śmy sobie życze­nia, czu­łam od kogoś piwo — zauwa­żyła cicho Nika. — Nie pamię­tam tylko od kogo.

Teraz dopiero impreza roz­krę­ciła się na całego. Nie­wiele bra­ko­wało, by Felix, Net i Nika uznali, że pro­blem rakiety roz­wią­zał się sam i mogą wresz­cie zacząć się bawić jak ludzie. Humor zepsuł im ciężki heli­kop­ter, który prze­le­ciał nisko nad domem wpół do pierw­szej. To zna­czyło, że kło­poty dopiero się zaczy­nają.

Gdy docho­dziła pierw­sza w nocy, na pod­jeź­dzie przed domem zaha­mo­wał z pośli­zgiem samo­chód, wyglą­dem przy­po­mi­na­jący woj­skowy, i wysiadł z niego ktoś wyglą­da­jący na żoł­nie­rza.

— Zamknę­li­śmy drzwi? — zapy­tał Net, ale zanim kto­kol­wiek zdą­żył odpo­wie­dzieć, drzwi otwo­rzyły się gwał­tow­nie i do środka wpadł ów ktoś w zie­lo­nej zde­cy­do­wa­nie woj­sko­wej kurtce. Razem z nim do środka wpa­dła zamieć śnieżna.

— Szczę­śli­wego Nowego Roku! — rzu­cił pan Polon, tata Felixa.

— Mia­łeś być mię­dzy drugą a trze­cią — zauwa­żył Felix.

— No, ale jestem wcze­śniej. — Tata był bar­dzo zde­ner­wo­wany. — Ładuj­cie się do samo­chodu. Już, już!

Poże­gnali się eks­pre­sowo i wybie­gli na mróz, pospiesz­nie zapi­na­jąc kurtki.

— Tato, czy?… — zaczął Felix.

— Wsia­daj­cie — prze­rwał mu ojciec. — Po dro­dze wszystko wyja­śnię.

Przy­ja­ciele wsko­czyli na tylne fotele i zapięli pasy. Tata ruszył z pośli­zgiem.

— Oni jesz­cze nie wie­dzą, ale my już poli­czy­li­śmy — powie­dział. — Odpa­le­nie nastą­piło godzinę temu gdzieś z tej oko­licy.

Przy­ja­ciele spoj­rzeli po sobie i nagle poczuli, jak robi im się zimno.

— Odpa­le­nie czego? — zapy­tał dziw­nie wyso­kim gło­sem Felix, choć dobrze wie­dział, o czym mowa.

— Rakiety. Woj­sko wie, że odpa­lono ją gdzieś z połu­dnio­wej czę­ści War­szawy. W Insty­tu­cie mamy dokład­niej­sze przy­rządy, więc okre­śli­li­śmy obszar o śred­nicy kilo­me­tra. W samym środku tego obszaru jest dom pań­stwa Kur­ta­czów. Docent Mać­ko­wiak przy­po­mniał sobie, że wspo­mi­na­łem, gdzie spę­dza­cie syl­we­stra. Zadzwo­nił do mnie. Dla­tego jestem. Woj­sko wkrótce okre­śli pre­cy­zyj­niej obszar i zablo­kuje tę część mia­sta, żeby odszu­kać dokładne miej­sce startu i wszyst­kich prze­słu­chać.

— Co ich obcho­dzi jakaś rakieta? — zapy­tał rów­nież nie­na­tu­ral­nym gło­sem Net.

— Tak duża rakieta może wyno­sić na orbitę broń, na przy­kład gło­wicę nukle­arną.

Wje­chali na asfalt. Tu też było śli­sko, więc tata nie roz­pę­dzał się.

Z pada­ją­cego śniegu wyło­nił się jadący z prze­ciwka samo­chód. Gdy zbli­żył się na sto metrów, włą­czył dłu­gie świa­tła i zaczął zjeż­dżać na śro­dek jezdni. Tata wci­snął hamu­lec, ale było zbyt śli­sko. Żeby unik­nąć zde­rze­nia, odbił w bok. Przy­ja­ciele zła­pali się, czego tylko mogli, spo­dzie­wa­jąc się kata­strofy. Land Rover zje­chał na pobo­cze. Prawe koła zadud­niły na zmar­z­nię­tych nie­rów­no­ściach. Tata, zupeł­nie nie w swoim stylu, rzu­cił prze­kleń­stwo pod adre­sem tam­tego kie­rowcy. Gdy oba pojazdy dzie­liło może pięt­na­ście metrów, tam­ten zakrę­cił, usta­wia­jąc samo­chód pra­wie w poprzek drogi.

— Co on wypra­wia?! — krzyk­nął tata i w ostat­niej chwili skrę­cił w grun­tową zatoczkę, omi­ja­jąc o cen­ty­me­try kra­wędź rowu. Tyłem mocno zarzu­ciło, więc pan Polon skon­tro­wał kie­row­nicą. Zamiast wra­cać na drogę, wybrał bez­piecz­niej­sze roz­wią­za­nie – ośnie­żony zjazd na pole. Samo­cho­dem rzu­cało, ale bez­piecz­nie zje­chał na dół.

— Widzie­li­ście jego numery? — zapy­tał tata. — Zadzwo­nimy na poli­cję. Pew­nie jest pijany.

Felix odwró­cił się.

— TO była poli­cja! — zauwa­żył nagle.

Samo­chód zawró­cił i dopiero teraz włą­czył nie­bie­skiego koguta.

— Muszę się zatrzy­mać — powie­dział tata.

— Jedź! — krzyk­nął Felix. — Potem ci wytłu­ma­czę.

Ton jego głosu spra­wił, że tata wci­snął gaz i wje­chał w dróżkę pro­wa­dzącą do lasu. Radio­wóz skrę­cił za nimi, ale droga nie była odśnie­żona, więc prze­je­chał led­wie kilka metrów i ugrzązł w śniegu.

— Zapnij­cie pasy! — krzyk­nął tata.

— Zapięte od początku! — odkrzyk­nął Felix.

— Nie wolno im tak zatrzy­my­wać samo­cho­dów — wykrztu­siła Nika.

— To chyba z powodu tej rakiety — powie­dział tata. — Ktoś na górze zaczął pani­ko­wać.

Z lewej strony zoba­czyli wyła­nia­jący się z pada­ją­cego śniegu kształt. Zbli­ża­jący się szybko ciemny kan­cia­sty obiekt wyraź­nie w nich celo­wał.

— Gaz! — krzyk­nął Felix.

Tata wci­snął pedał do oporu. Śnieg wypry­snął spod czte­rech kół i Land Rover w ostat­niej chwili usu­nął się z drogi nad­jeż­dża­ją­cemu z boku pojaz­dowi.

— On pró­bo­wał nas sta­ra­no­wać! — krzyk­nęła z prze­ra­że­niem Nika.

Przy­ja­ciele poczuli się jesz­cze gorzej. Obej­rzeli się za sie­bie. Woj­skowy Hum­mer zapa­lił świa­tła i, wzbi­ja­jąc fon­tanny śniegu, zawró­cił, by podą­żyć śla­dem Land Rovera.

— Myślą, że gonią tych, któ­rzy odpa­lili rakietę — wyja­śnił tata. — Teraz to już na pewno się nie zatrzy­mam.

Samo­chód pod­ska­ki­wał na nie­rów­no­ściach i rzu­cał się na boki, ale parł naprzód. Wje­chali w las, gdzie droga stała się węż­sza. Hum­mer wciąż sie­dział im na ogo­nie, cze­ka­jąc na oka­zję do wyprze­dze­nia lub zepchnię­cia ich z drogi. Było jasne, że nie mogą tak ucie­kać w nie­skoń­czo­ność. Zapewne inne pojazdy woj­skowe otrzy­mały już przez radio ich pozy­cję.

Tata opu­ścił osłonę prze­ciw­sło­neczną, a następ­nie małą, prze­zro­czy­stą szybkę, która zna­la­zła się aku­rat przed nim. Wyłą­czył świa­tła i pstryk­nął jesz­cze jeden z wielu prze­łącz­ni­ków na desce roz­dziel­czej. Szybka oka­zała się ekra­nem, na któ­rym poja­wiły się zie­lon­kawe zarysy drogi przed samo­cho­dem.

— Wie­dzia­łem, że kie­dyś się przyda… — mruk­nął tata.

— Masz w samo­cho­dzie nok­to­wi­zor? — zdzi­wił się Felix.

— Mam tu wiele przy­dat­nych rze­czy. Trzy­maj­cie się! Musimy go zgu­bić.

Hum­mer był dwa­dzie­ścia metrów za nimi. Gdy mijali polankę, pró­bo­wał ude­rzyć w tył Land Rovera i zepchnąć go z drogi.

— Ma moc­niej­szy sil­nik — zauwa­żył ner­wowo Net.

— Ale za to jest cięż­szy — dodał Felix, po czym zawo­łał — wjedź mię­dzy drzewa!

Pan Polon zawa­hał się i skrę­cił w las. Zgniótł kilka krzacz­ków i małych drze­wek. Coś rąb­nęło o pod­wo­zie, ale samo­chód jechał dalej, ocie­ra­jąc się nie­mal o grub­sze pnie. Przy­ja­ciele obej­rzeli się. Hum­mer utknął mię­dzy drze­wami – był za sze­roki.

— Jeśli się nie zako­piemy, to może się udać. — Pan Polon omi­jał drzewa i podej­rzane górki śniegu, które mogły kryć pniaki albo kamie­nie. Po kilku minu­tach manew­ro­wa­nia po lesie dobiegł ich ter­kot heli­kop­tera. Tata zatrzy­mał się i wyłą­czył sil­nik. Ciężka maszyna prze­le­ciała nisko nad nimi, dłu­biąc sno­pem szpe­ra­cza mię­dzy drze­wami. Podmuch powie­trza wywo­łany pracą wir­nika strą­cił na samo­chód śnieg zale­ga­jący w koro­nach drzew. Chwilę póź­niej blask reflek­tora roz­świe­tlił pokrytą śnie­giem przed­nią szybę, zmu­sza­jąc wszyst­kich do zmru­że­nia oczu. Nim zdali sobie sprawę z nie­bez­pie­czeń­stwa, świa­tło prze­su­nęło się w bok, a heli­kop­ter zaczął się odda­lać. Przy­sy­pany śnie­giem samo­chód pozo­stał nie­zau­wa­żony.

Felix włą­czył GPS-a, zasło­nił ręką ekran, by nie zdra­dził ich pozy­cji, i spraw­dził, gdzie teraz są. Uchy­lił szybę i wyj­rzał. Heli­kop­ter nik­nął w śnie­życy i tylko prze­śli­zgu­jący się po lesie ostry sto­żek świa­tła zdra­dzał jego pozy­cję. Nagle szpe­racz znie­ru­cho­miał, a heli­kop­ter zawisł w miej­scu.

— Zoba­czył ślady! — wykrzyk­nął Felix. — Jedź!

Tata ruszył, wyrzu­ca­jąc spod kół świeży śnieg. Samo­cho­dem zatrzę­sło. Snop świa­tła zaczął się przy­bli­żać.

— Klucz! — krzyk­nął Felix.

— Jaki klucz? — zapy­tał tata. — Gdzie?

— Klucz mię­dzy drze­wami! W sen­sie… skrę­caj, żeby zgu­bili kie­ru­nek.

Tata zaczął skrę­cać w przy­pad­kowe strony, a nawet zro­bił jedną pętelkę. Potem przy­spie­szył. Opony tra­to­wały uschnięte krzaki i małe drzewka. Heli­kop­ter był może trzy­sta metrów za nimi i zbli­żał się. W pew­nym momen­cie zgu­bił trop i pole­ciał w bok. Tata jed­nak nie zwal­niał, chcąc jak naj­szyb­ciej odda­lić się od rejonu poszu­ki­wań. Nagle z pra­wej strony coś zafur­ko­tało, wzbi­ja­jąc tuman śniegu. Karo­se­rią tar­gnął wstrząs. Prze­sko­czyli jakąś górkę, aż jęk­nęło zawie­sze­nie – Land Rover prze­le­ciał kawa­łek w powie­trzu i opadł twardo na zie­mię. Pasa­że­ro­wie przez chwilę mieli wra­że­nie nie­waż­ko­ści, po czym szarp­nęły nimi pasy. Samo­chód zatrzy­mał się, młó­cąc kołami pokru­szony lód i wodę.

— To się nazywa wto­pić samo­chód — wes­tchnął pan Polon.

— Myśla­łem, że strzeli air­bag — jęk­nął Net, luzu­jąc pas.

— W tym samo­cho­dzie nie ma air­ba­gów.

— Co to w ogóle było? Strze­lali do nas?

— W coś wje­cha­li­śmy.

Wysiadł i zapadł się po kostki w chru­pią­cym pod nogami pod­łożu. Była to pod­mo­kła łączka, a nie polana, jak im się wcze­śniej zda­wało. Zmro­żone i uwię­zione w lodzie wyso­kie trawy two­rzyły kru­chy, ale ela­styczny dywan, w któ­rym Land Rover tkwił po osie. Tata obszedł samo­chód, otwo­rzył tylną klapę i ze skrzyni ze sprzę­tem wycią­gnął pas z dwiema kla­mer­kami. Prze­biegł znów do przodu, chwy­cił hak linki wycią­garki i zaczął ją odwi­jać z bębna. Następ­nie opa­sał pień i zacze­pił do kla­me­rek hak. Nad lasem roz­legł się ter­kot heli­kop­tera. W oddali, przez pada­jący śnieg prze­bił się snop świa­tła szpe­ra­cza.

— Zoba­czą nas tu! — wykrzyk­nął Net.

Fak­tycz­nie dookoła nie było drzew i samo­chód był dosko­nale widoczny na tle śniegu.

— W sumie nie zro­bi­li­śmy prze­cież nic strasz­nego — zasta­no­wił się Felix. — Pró­bo­wa­li­śmy tylko prze­sta­wić piec.

Tata wró­cił do samo­chodu, uru­cho­mił elek­tryczną wycią­garkę i umie­jęt­nie ope­ru­jąc małym joy­stic­kiem ste­ro­wa­nia i peda­łem gazu, wolno wycią­gnął samo­chód z bajora. Zga­sił sil­nik, wysiadł znów, by zde­mon­to­wać cały zestaw.

Heli­kop­ter prze­le­ciał kil­ka­dzie­siąt metrów nad ukry­tym już pod drze­wami samo­cho­dem i znik­nął w oddali.

— Czy teraz powie­cie mi, dla­czego mia­łem się nie zatrzy­my­wać przy poli­cji? — zapy­tał tata, wsia­da­jąc do samo­chodu.

— Kiedy mówi­łeś, że oni myślą, że ści­gają tych, co odpa­lili rakietę… — wyja­śnił z ocią­ga­niem Felix — to w pew­nym sen­sie… tak z grub­sza, to rze­czy­wi­ście tak było.

Chwilę sie­dzieli w mil­cze­niu. Potem tata wolno odwró­cił się do nich i spoj­rzał na syna.

— Pró­bo­wa­li­śmy tylko pod­krę­cić ogrze­wa­nie — wyja­śniał dalej Felix.

— Tam było kilka zawo­rów… — Net roz­ło­żył ramiona.

— I kilka prze­łącz­ni­ków.

— I je prze­łą­czy­li­śmy…

— … bo myśle­li­śmy, że to włącz­niki świa­tła w piw­nicy.

— No i ten zamek kodowy…

— Zde­ko­do­wa­li­śmy go, a wtedy… Resztę w sumie znasz…

Tata patrzył na prze­mian na obu chłop­ców i nic nie mówił.

— W domu Gil­berta było bar­dzo zimno — wyja­śniła nieco kla­row­niej i spo­koj­niej Nika. — Komuś zro­biło się szcze­gól­nie zimno — posłała cięż­kie spoj­rze­nie Netowi — więc posta­no­wili…śmy zejść do piw­nicy i pod­krę­cić piec. Gil­bert poszedł szu­kać gości, któ­rzy się zgu­bili w lesie, więc zeszli…śmy do piw­nicy i spró­bo­wa­li­śmy zwięk­szyć tem­pe­ra­turę. Dopiero tuż przed pół­nocą oka­zało się, że to nie było ste­ro­wa­nie od pieca, tylko od rakiety.

Tata Felixa wodził wzro­kiem po ich twa­rzach.

— Aha — powie­dział tylko. Odwró­cił się, uru­cho­mił sil­nik i ruszył przez las. Nie spo­sób było stwier­dzić, czy uwie­rzył w choć jedno słowo. W mil­cze­niu wyje­chali na szer­szą drogę grun­tową, wresz­cie na szosę, gdzie tata zapa­lił świa­tła. W mil­cze­niu jechali w śnie­życy parę minut, nie mija­jąc żad­nego samo­chodu.

— Podej­rze­wam, że szuka nas połowa war­szaw­skiej poli­cji — ode­zwał się wresz­cie zupeł­nie innym tonem tata. — Mam tylko nadzieję, że nie widzieli naszego numeru reje­stra­cyj­nego. Ale i tak nie możemy wje­chać do mia­sta, bo ile może być o tej porze zie­lo­nych Land Rove­rów na uli­cach War­szawy? Pew­nie spraw­dzają wszyst­kie.

— Prze­cież masz elek­tro­gi­ty­ma­cję Insty­tutu! — przy­po­mniał Felix.

— Dla poli­cji to tyle, co karta węd­kar­ska. Zresztą woj­sko też za nami nie prze­pada. Chcą naszych wyna­laz­ków, ale za darmo. Powo­łują się na patrio­tyzm i wyż­sze cele…

— To czemu im nie dacie?

— Bo wtedy nie będziemy mieć pie­nię­dzy na dal­sze bada­nia. Insty­tut Badań Nad­zwy­czaj­nych musi na sie­bie zara­biać albo zosta­nie zamknięty. Do naj­bliż­szego wjazdu do Insty­tutu jest stąd jakieś osiem kilo­me­trów. — Zasta­no­wił się chwilę. — Ale jeśli nas wyśle­dzą, to… Nie chcę robić pro­ble­mów fir­mie.

Włą­czył radio.

… która godzinę temu została wystrze­lona z połu­dnio­wych dziel­nic War­szawy. Mini­ster­stwo Obrony Naro­do­wej zaprze­cza, jakoby miała to być rakieta woj­skowa. Jak dotych­czas jedyną jej aktyw­no­ścią było odtwo­rze­nie krót­kiego nagra­nia muzycz­nego. Udało nam się zdo­być jego frag­ment. — Coś zatrzesz­czało i przez szumy prze­bił się głos fał­szu­ją­cego nie­mi­ło­sier­nie woka­li­sty — „…z ziemi pol­skiej do Wol­ski…”.

— Udało się! — wykrzyk­nął Felix. Przy­ja­ciele spoj­rzeli na niego z zasko­cze­niem.

Na­dal nie wia­domo, kto skon­stru­ował i wystrze­lił rakietę, ale wygląda na to, że nie jest nie­bez­pieczna. W atmos­fe­rze mię­dzy­na­ro­do­wego skan­dalu Pol­ska dołą­czyła tym samym do grona państw eks­plo­ru­ją­cych kosmos.

— … beczką po smole — dodał Net.

— To nie była beczka po smole — przy­po­mniał Felix — tylko kawał zardze­wia­łej rury cie­płow­ni­czej.

— Więc Pol­ska roz­po­częła eks­plo­ra­cję kosmosu kawa­łem zardze­wia­łej rury cie­płow­ni­czej. Z czego ty się w ogóle cie­szysz?

— Cie­szę się, że rakieta weszła na orbitę. Skoro i tak ją wystrze­li­li­śmy, to przy­naj­mniej faj­nie, że działa. Lepiej, gdyby to wszystko się nie wyda­rzyło, ale skoro się wyda­rzyło… — Felix zasta­no­wił się i pod­su­mo­wał — lubię, jak dobrze zro­biona maszyna dobrze funk­cjo­nuje.

— Pokrętne to jakieś…

— Tato, gdzie ty jedziesz? — Felix rozej­rzał się. Wciąż byli na przed­mie­ściach.

— Objeż­dżam War­szawę od zachodu — wyja­śnił tata. — Tu jest naj­mniej­sze praw­do­po­do­bień­stwo napo­tka­nia poli­cji.

— Ale pewne jed­nak jest… — Felix zaj­rzał do bagaż­nika. — Co to jest? To białe.

— To w bagaż­niku? Rulon folii malar­skiej. Będę odna­wiał pokój babci Lusi…

Felix odpiął pas, prze­gra­mo­lił się przez opar­cie fotela do bagaż­nika i zaczął grze­bać w rupie­ciach. Net i Nika patrzyli na to z zasko­cze­niem, ale czuli, że przy­ja­ciel ma jakiś plan.

— Jeżeli naprawdę nas szu­kają, to szu­kają ciem­no­zie­lo­nego Land Rovera — wyja­śnił. — A my zaraz będziemy jechać bia­łym.

— Chcesz okleić samo­chód folią? — zapy­tał Net. — To potrwa godzinę!

— Naj­wy­żej pięć minut. To gruba folia i pój­dzie łatwo. Zna­la­złem klej w sprayu. Cza­sem się przy­daje małe prze­no­śne zło­mo­wi­sko w bagaż­niku… Zatrzy­maj się, tato!

Pan Polon zje­chał na pobo­cze i zatrzy­mał samo­chód za dużą kępą krza­ków. Wszy­scy wyszli na mróz. Net stwier­dził, że tro­chę trzęsą mu się nogi. Miał nadzieję, że w zamie­sza­niu nikt tego nie zauważy.

— Ja spray­uję, ty dokle­jasz. — Wrę­czył Netowi rulon folii, a Nice nożyk. — Ty doci­nasz i dognia­tasz na rogach. Nie uszkodź lakieru.

— Nie przej­muj­cie się lakie­rem. — Tata wyglą­dał na szosę i rzu­cał prze­lotne spoj­rze­nia na postępy prac. — I tak go mia­łem malo­wać. Jest pory­so­wany, a teraz dodat­kowo bez­piecz­niej będzie zmie­nić kolor.

Felix spray­ował, naj­wię­cej kleju natry­sku­jąc na kra­wę­dzie. Net z pomocą Niki roz­wi­jał folię i doci­skał.

— Nie musi być super­równo — oce­nił Felix. — Byle się nie odkle­jało.

Uwi­nęli się w mniej niż pięć minut. Gdy koń­czyli, Felix doci­skał folię do pra­wego błot­nika. Spoj­rzał na zde­rzak. Nie był, jak w więk­szo­ści samo­cho­dów, zro­biony z pla­stiku, tylko z gru­bej bla­chy. Jed­nak po ostat­nich wyda­rze­niach zgiął się, a farba miej­scami odsło­niła błysz­czący metal. Kra­wędź zde­rzaka cof­nęła się pra­wie dzie­sięć cen­ty­me­trów. Nie było jed­nak czasu na poprawki bla­char­skie. Przy­ja­ciele oce­nili dzieło – efekt był wię­cej niż zado­wa­la­jący. Teraz, w nocy nawet z kilku metrów nie było widać kamu­flażu. Wrzu­cili resztę folii do bagaż­nika i wsko­czyli na swoje miej­sca, a tata wypro­wa­dził samo­chód na szosę.

— Dosta­niemy się naj­krót­szą drogą — powie­dział. — Powinno się udać…

Wje­chali w gęst­szą zabu­dowę i wtedy – stało się. Nagle zza zapar­ko­wa­nej przy­czepy wysko­czył poli­cjant i świe­cą­cym liza­kiem naka­zał im się zatrzy­mać.

— Mają nas… — jęk­nął Net i zaczął się zsu­wać z fotela.

— Lepiej siedź pro­sto — syk­nęła Nika.

— Prze­cież on zoba­czy, że to folia… Od ilu lat wsa­dzają do wię­zie­nia?

— Wylu­zuj — popro­sił Felix, choć jemu samemu było daleko do wylu­zo­wa­nia. — Dobrze przy­kle­ili­śmy.

— Ale w doku­men­tach samo­chodu jest wpi­sany kolor…

Tata nie ode­zwał się sło­wem, tylko stał się jakby nieco niż­szy. Zje­chał wolno do zatoczki i otwo­rzył szybę. Poli­cjant wol­nym kro­kiem ruszył w ich stronę. Był naj­wy­raź­niej nie­szczę­śliwy, że służba przy­pa­dła mu w Nowy Rok. Jego kolega za kie­row­nicą przy­sy­piał.

Przy­ja­ciele sie­dzieli pro­sto, jakby połknęli kije. Net trząsł się lekko i nawet nie pró­bo­wał już tego ukry­wać. Poli­cjant zatrzy­mał się przy otwar­tym oknie, zasa­lu­to­wał, przed­sta­wił się i coś powie­dział, ale ani Felix, ani Net, ani Nika nie sły­szeli co. Widzieli tylko jego rękę wysu­wa­jącą się po doku­menty i rękę taty Felixa, który… W tym momen­cie z rykiem sil­nika prze­mknął obok duży, ciemny SUV2. Poli­cjant cof­nął rękę.

— Widzia­łeś, co to było? — rzu­cił do kolegi, który już się roz­bu­dził i wysiadł z radio­wozu.

— Oku­lary mam w napra­wie. Odbie­ram poju­trze.

— Nadaj mel­du­nek! — Poli­cjant zre­zy­gno­wał z kon­troli i rzu­cił się bie­giem do radio­wozu.

— Ciemny, nie­ostry kształt z nad­mierną pręd­ko­ścią kie­ruje się na pół­noc ulicą Dźwi­gową. Numer reje­stra­cyjny… nie­czy­telny. Podej­mu­jemy pościg. Próbę pościgu.

Kilka sekund póź­niej radio­wóz prze­mknął obok na sygnale.

— Co to było?! — wykrzyk­nął Net.

— Mer­ce­des GL — powie­dział Felix. — Z sil­ni­kiem V8, sądząc z dźwięku. Myślę, że nawet nie zauważą, że ktoś ich ściga.

Net zamknął oczy i oparł się o zagłó­wek.

— Chcia­łem tylko, żeby było cie­pło…

Tata wyje­chał z zatoczki i z prze­pi­sową pręd­ko­ścią ruszył w kie­runku Cen­trum. Żeby dostać się na Pragę, gdzie miesz­kała Nika, trzeba by prze­je­chać przez pół mia­sta. Dziew­czyna wie­działa o tym i biła się z myślami, nie wie­dząc, co powinna zro­bić.

— Zano­cuję u Neta — zade­cy­do­wała, po czym szybko dodała — jeśli się zgo­dzisz…

— Ba! Mała… — Chło­pak oży­wił się, zapo­mi­na­jąc o stre­sie. — Czy ja kie­dy­kol­wiek spra­wi­łem wra­że­nie nie­go­ścin­nego?

— Szcze­rze mówiąc, to uła­twi sprawę — przy­znał z wdzięcz­no­ścią tata. — Będziemy tam za dzie­sięć minut.

* * *

Prze­szli przez pusty hall z miga­jącą lamp­kami sztuczną cho­inką. Za ladą sie­dział por­tier i oglą­dał tele­wi­zję.

— Już po zaba­wie? — Rzu­cił im prze­lotne spoj­rze­nie i wró­cił do tele­wi­zora. — Sły­sze­li­ście, że wystrze­li­li­śmy rakietę?

— Coś tam sły­sze­li­śmy — odparł nie­chęt­nie Net.

— Nikt się nie chce przy­znać — cią­gnął męż­czy­zna. — Po mojemu to ktoś odpa­lił wiel­kiego fajer­werka, i tyle. Uwa­żaj­cie na szes­na­stym. Taka tam impreza, że sły­chać już na dzie­sią­tym.

— Wszyst­kiego naj­lep­szego w Nowym Roku, panie Janu­szu — rzu­cił jesz­cze Net i weszli do cze­ka­ją­cej na par­te­rze dużej, lśnią­cej nowo­cze­sną ele­gan­cją windy. — Coraz gorzej mi to wygląda — dodał, gdy tylko zamknęły się drzwi.

— Będziemy o tym słu­chać przez naj­bliż­szy mie­siąc — przy­znała Nika.

— A potem przez jesz­cze następny na sali sądo­wej.

Gdy mijali szes­na­ste pię­tro, przez podwójne drzwi windy dobie­gły ich odgłosy trwa­ją­cej w naj­lep­sze zabawy.

Wysie­dli na naj­wyż­szym pię­trze i zna­leźli się w pro­sto­kąt­nym hallu. Z boku były drzwi na schody, węż­sze do zsypu, a na wprost sze­ro­kie drzwi do jed­nego tylko miesz­ka­nia. Net zatrzy­mał się z pal­cem przed dzwon­kiem, zre­zy­gno­wał i się­gnął po klu­cze.

Rodzice jed­nak nie spali. Tata wra­cał wła­śnie z pokoju bra­to­sio­stry z pustymi butel­kami ze smocz­kiem.

— Wcze­śnie wró­ci­li­ście — ziew­nął. — Jak było?

Net zawa­hał się. Miał na końcu języka wymy­śloną wer­sję histo­rii tej nocy, ale zamiast tego powie­dział:

— Taka była impreza, że wystrze­li­li­śmy praw­dziwą rakietę kosmiczną i musie­li­śmy ucie­kać przed poli­cją.

Tata uśmiech­nął się, rzu­cił krót­kie „Dobra­noc” i wspiął się po scho­dach do sypialni.

— Znów odkła­dasz na póź­niej! — syk­nęła Nika. — Jak się dowie od kogoś innego, wku­rzy się na maxa.

— Prze­cież mu powie­dzia­łem. — Net wzru­szył ramio­nami.

— Jaaasne… Dla­czego oni tak wcze­śnie idą spać w Nowy Rok?

— Bra­to­sio­stra urzą­dzają nocne kon­certy. Ja mogę wło­żyć watę do uszu, ale oni trwają na poste­runku. Prze­sa­dzają…

— Dla dobra bra­to­sio­stry. O cie­bie pew­nie też się tak trosz­czyli.

— Chciał­bym w to wie­rzyć. Napi­jesz się cze­goś? — zapy­tał Net, ale szybko dodał. — Nie ma coli. Akcja zdrowe odży­wia­nie wciąż trwa. Sok mar­chew­kowy rulez.

Po chwili sie­dzieli na kana­pie w pokoju Neta i popi­jali sok. Chło­pak został zmu­szony przez rodzi­ców do zro­bie­nia porządku przed przyj­ściem na świat rodzeń­stwa, ale teraz wszystko wra­cało do normy. W kątach poja­wiły się zaczątki nowych stert cza­so­pism. Na podłuż­nym bla­cie pod oknem stały cztery moni­tory (naj­więk­szy wyświe­tlał fan­ta­zyjny wyga­szasz ekranu), dwie dru­karki i sporo mniej­szego sprzętu. Zza biurka zwi­sały i plą­tały się po ziemi dzie­siątki kabli. Migały lampki, szu­miały wen­ty­la­tory, coś tykało wewnątrz któ­re­goś z pude­łek. Sło­wem, mała ser­we­row­nia.

— To nasz nowy rekord — wes­tchnęła Nika. — Wła­do­wa­li­śmy się w kło­poty w pierw­szej sekun­dzie nowego roku. To jest abso­lut­nie nie do pobi­cia.

— Nie­któ­rzy przy­cią­gają meta­lowe przed­mioty — powie­dział Net. — My przy­cią­gamy kło­poty. Nawet gdy­by­śmy cały wie­czór sie­dzieli i nic nie robili, to w efek­cie by się oka­zało, że usie­dli­śmy na włącz­niku sys­temu auto­de­struk­cji domu. Na szczę­ście mamy też zdol­ność wycho­dze­nia z tych kło­po­tów.

— Głu­pio tylko, że my naroz­ra­bia­li­śmy, a będą prze­słu­chi­wać resztę klasy.

— Więc i tak się dowie­dzą o nas…

— Będziemy mieli oka­zję udo­wod­nić, jak potra­fimy wycho­dzić z kło­po­tów.

Za ścianą roz­le­gło się kwęk­nię­cie nie­mow­laka. Net wes­tchnął.

— Zaraz coś zoba­czysz… — Wska­zał otwarte drzwi.

Fak­tycz­nie po chwili mama w koszuli noc­nej wolno zeszła po scho­dach z sypialni. Minęła pokój Neta i chwilę krzą­tała się za ścianą. Po minu­cie sta­nęła przed ich drzwiami, ze zmru­żo­nymi sen­nie oczami się­gnęła do wyłącz­nika, zaga­siła świa­tło, mruk­nęła nie­wy­raź­nie: „Nie zaśpij do szkoły”, i przy­mknęła drzwi.

— Wła­śnie… — powtó­rzył Net. — Snują się potem jak duchy i nie kon­tak­tują.

— Czy ty… nic nie czu­jesz do bra­to­sio­stry?

— Coś tam czuję, ale uczu­cia, które masz na myśli, jesz­cze mi się nie wykształ­ciły. Pew­nie coś zasko­czy, jak nie będą już parą wrzesz­czą­cych smrod­ków, wokół któ­rych wszystko się kręci. One rzu­cają się wszyst­kim na mózgi. Tata pisze kwi­lący pro­gram AI, żeby sty­mu­lo­wać umie­jęt­no­ści komu­ni­ka­cyjne bra­to­sio­stry. Mama prze­lewa te swoje uczu­cia na płótno – ostat­nio jej malar­stwo poszło w cie­płe brązy. Jeśli ktoś kie­dyś napi­sze jej bio­gra­fię, ten okres jej twór­czo­ści będzie się nazy­wał wcze­sno­pie­lu­cho­prze­cie­ko­wym.

Nika spoj­rzała na przy­ja­ciela. W świa­tłach śpią­cego sto metrów niżej mia­sta ledwo widziała jego twarz.

— Co chcia­łeś mi powie­dzieć — zapy­tała — zanim wystar­to­wała rakieta?

— Co?

— Zaczą­łeś coś: „Zanim zgi­niemy, chciał­bym, żebyś wie­działa”…

— Luz! Nie zgi­nę­li­śmy! Zapo­mnij…

— Ale… — Dziew­czyna była wyraź­nie roz­cza­ro­wana. — Co to miało być?

Net ziew­nął prze­cią­gle i nieco teatral­nie. Wychy­lił się i trą­cił stół. Poru­szona myszka pra­cu­ją­cego kom­pu­tera wybu­dziła moni­tor ze stanu uśpie­nia i pokój zalało nie­bie­skawe świa­tło.

— Chodźmy spać. To zna­czy ty śpisz na kana­pie, bo… — Zasta­no­wił się. — Przy­niosę koc.

1 Ze względu na miłość autora do moto­ry­za­cji, w tej książce nazwy samo­cho­dów są pisane wielką literą. [wróć]

2 SUV (ang. Sport Uti­lity Vehicle) – Samo­chód Użytku Spor­to­wego. Pojazd, który łączy cechy luk­su­so­wego auta oso­bo­wego i tere­no­wego. [wróć]

Felix, Net i Nika

Подняться наверх