Читать книгу Ktoś, kto będzie cię kochał w całej twej nędznej glorii - Raphael Bob-Waksberg - Страница 7
PRZENAJŚWIĘTSZA I NAJPOMYŚLNIEJSZA
uroczystość
ОглавлениеJeśli więc kiedykolwiek zechcesz usłyszeć opinie mnóstwa osób na temat tego, Jak Stosownie Wyprawić Wesele, najlepiej zrobisz, jeśli powiesz im, że wychodzisz za mąż lub się żenisz, a gwarantuję ci – będziesz mieć po dziurki w nosie opinii innych ludzi. Dla mnie wysłuchanie zdania każdego nie było powodem numer jeden, dla którego poprosiłem Dorothy o rękę – poprosiłem ją o rękę, bo ją kocham – ale gdy tylko poinformowaliśmy innych, wszyscy potraktowali tę wiadomość jak doręczone do rąk własnych zaproszenie, by dokładnie powiedzieć nam, co musimy zrobić.
– Koniecznie musicie ustawić świeczki wzdłuż nawy – radzi Nikki, najlepsza przyjaciółka Dorothy, kiedy tylko się dowiaduje, zanim nawet zdąży nam pogratulować. – Świeczki muszą być w kolejności od najniższej do najwyższej, aż do samego ołtarza, jako symbol tego, jak wasza miłość i wasze zaangażowanie rosły i paliły się jaśniej każdego dnia.
– Próbujemy zostać przy czymś małym i prostym – mówię. – Serio, nie chcemy, żeby nasz ślub zamienił się w wielki, skomplikowany spektakl.
– Ale, Peterze, musicie mieć świeczki – przekonuje Nikki. – Jak inaczej półoślepły demon miłości przepisze wasze imiona do Księgi Wiecznego Oddania?
– Oooch. – Dorothy skuliła się w sobie. – Zapomniałam o przepisaniu imion do Księgi Wiecznego Oddania przez półoślepłego demona miłości.
Skręca mnie.
– Nie wydaje ci się, że to odrobinę staromodne? To znaczy mój kuzyn Jeremy nie miał świeczek na ślubie, a małżeństwo mu się udało, nawet bez przepisywania imion przez demona miłości.
Dorothy rzuca mi spojrzenie i wiem, co sobie myśli. Czy to nie mój kuzyn Jeremy narzekał w zeszłym tygodniu na nowe dywany, które jego żona kupiła do drugiego Młócącego Sanktuarium, które urządzili w nadziemnym Szałasie Modłów? Może dysponowaliby lepszymi umiejętnościami komunikacyjnymi, gdyby mieli świeczki na ślubie, tak żeby półoślepły demon miłości mógł bezbłędnie przepisać ich imiona do swojej księgi. Z góry wiem, że tej batalii nie wygram, ale jeszcze raz podkreślam:
– Widocznie nie możemy mieć wszystkiego. Próbujemy postawić na prostotę.
Nikki pozostaje niewzruszona tym argumentem.
– Okej, ale jak bardzo skomplikowane jest zdobycie świeczek? Nie mówię, że macie wynająć sterowiec czy coś. To tylko świeczki. Możecie kupić je w każdym sklepie, dosłownie.
Dorothy patrzy na mnie tymi swoimi dużymi orzechowo-czekoladowymi oczami i wiem, że tego właśnie chce – chociaż to ona pierwsza powiedziała, że powinniśmy postawić na prostotę.
– Cóż, zobaczmy, co mają w sklepach – proponuję.
Dorothy rozjaśnia się jak palenisko, na którym składano w ofierze knura na święto Jul, a ja ulegam pomysłowi, że zdecydowanie podczas naszego ślubu wzdłuż nawy staną świeczki – od najmniejszej do największej.
Jednak głównym zagadnieniem, co do którego każdy ma opinię, jest to, kiedy podczas ceremonii mamy ofiarować kozły Kamiennemu Bogowi.
– Lepiej zróbcie to wcześnie – mówi moja matka. – W ten sposób będziecie mieć to z głowy i wszyscy się dowiedzą, że Kamienny Bóg został przebłagany, więc małżeństwo jest legalne i pobłogosławione.
– Żarty sobie robisz? – pyta mój młodszy brat. Studiuje na uniwersytecie, żeby zostać rzeźnikiem kozłów, więc oczywiście ma mnóstwo do powiedzenia na ten temat. – Wiesz, ile to jest krwi? Musisz przeprowadzić zarzynanie na koniec, inaczej poślizgniesz się na flakach kozła podczas wykonywania Tańca Leśnego Chochlika Rogacza, krew zabrudzi ci całą małżeńską opończę, a wideo trafi na jeden z tych blogów ze ślubnymi wpadkami.
W tej konkretnej chwili nie mam serca powiedzieć mu, że nawet nie planujemy wykonywać Tańca Leśnego Chochlika Rogacza i zapewne nie przywdziejemy tradycyjnych małżeńskich szat, ale z całą pewnością wynajmiemy kamerzystę.
Moja matka przecząco kręci głową.
– Prawdę mówiąc, wcale nie ma tak dużo krwi… – Tu patrzy wprost na mojego brata. – O ile postarasz się o dobrego rzeźnika.
Mój młodszy brat rumieni się na twarzy, tak jak zawsze, gdy czuje, że nikt nie traktuje go poważnie.
– Nawet jeśli załatwisz najlepszego rzeźnika w mieście – mówi – nawet jeśli zaklepiesz Józefa Uświęconego na Wieczność…
– Proszę cię – drwi moja matka. – Nie zaklepiesz Józefa Uświęconego na Wieczność z tak małym wyprzedzeniem.
– Nawet gdyby ci się udało – ciągnie mój brat – mówię ci, będzie morze krwi.
Dorothy nakrywa serwetką pastę marinarę.
– Skończyłam.
– Przepraszam – mówię w drodze powrotnej z Olive Garden do domu. – Wiem, że moja rodzina jest czasem trudna do zniesienia.
– Uwielbiam twoją rodzinę – mówi Dorothy. – Chcą tylko pomóc.
– Powinniśmy uciec i wziąć ślub w tajemnicy – stwierdzam. – Moglibyśmy uniknąć całego stresu i wydać pieniądze na miesiąc miodowy.
Już kiedy to mówię, wiem, że to głupie stwierdzenie, ponieważ: a) jakie pieniądze? Możemy pozwolić sobie na wyprawienie wesela tylko dlatego, że tata Dorothy potrafi naprawdę poruszyć i/lub wstrząsnąć Przedsiębiorstwem Wróżebnych Run i namówił swoją filię, żeby nas sponsorowała. Z początku miałem ciut ambiwalentne uczucia w kwestii wyprawiania wesela finansowanego z korporacyjnej kieszeni, ale w końcu to przecież tata Dorothy – to nie tak, że polowaliśmy na kasę od LensCrafters czy jakiegoś innego potentata. A jeśli to oznacza, że będziemy mieli sposobność złożenia sobie ślubów w Dobrym Kościele z witrażami w oknach i wygodnymi siedzeniami zamiast w uniwersalnym pomieszczeniu w ośrodku wypoczynkowym, które – nieważne, ile zapalić świeczek – zawsze pachniało trochę jak odkażacz i ser wiejski; jakby ktoś próbował użyć środka odkażającego, żeby pozbyć się woni sera wiejskiego, ale potem znów za bardzo śmierdziało środkami dezynfekcyjnymi, więc postarał się o więcej twarożku, i do dzisiaj usiłują uzyskać idealny stosunek środków czyszczących do wiejskiego sera – cóż, jeśli możemy ominąć ten cały bałagan, w takim razie może sprawa warta jest kilku gustownych banerów Przedsiębiorstwa Wróżebnych Run oraz pobieżnego wspomnienia w naszych przysięgach o wielu korzyściach i możliwościach praktycznego wykorzystania niedrogich, dwukrotnie uświęconych wróżebnych znaków runicznych. Ale, co więcej: b) nawet gdyby było nas stać, żeby wybrać się gdzieś na miesiąc miodowy, oboje wiemy, że nie dostałbym urlopu. Już i tak zamierzam pracować podczas Tygodnia Żniw i Zbiorów, jako że kamieniołom płaci półtorej stawki podczas świąt, a ja liczę na tę nadwyżkę, bo pomoże mi opłacić czynsz, kiedy Dorothy będzie robiła magisterkę z pracy socjalnej.
– Tak naprawdę stresuje mnie tylko ta sprawa z kozłami – mówi Dorothy. – Jak tylko wymyślimy, co z nimi zrobić, wszystko inne się ułoży.
Nagle do głowy przychodzi mi zwariowany pomysł. Tak szalony, że wydaje mi się, jakbym nie mógł wypowiedzieć go na głos, ale gdy tylko wżera mi się w umysł, czuję, że nie mogę nie powiedzieć, więc wypalam:
– Chcesz nie ofiarować żadnych kozłów?
Dorothy przez chwilę milczy, a ja wiem, że gdy tylko zatrzymam samochód, wysiądzie, ucieknie i nigdy więcej się do mnie nie odezwie, a następnym razem zobaczę ją na zdjęciu umieszczonym na okładce tandetnego szmatławca, który znajdę w kolejce do odprawy na lotnisku, opatrzonego tytułem: „Mój narzeczony nie chce złożyć kozłów w ofierze!”.
Ale zamiast tego Dorothy mówi:
– Możemy tak zrobić?
Na co ja:
– Dorothy, ten ślub jest nasz. Możemy zrobić, co tylko chcemy.
Uśmiecha się, a ja czuję się tak, jak musiał czuć się Clark Kent, kiedy podsłuchał, że ktoś akurat mówi o Supermanie.
Jednak robienie tego, co nam się żywnie podoba, przyprawiło nas o prawdziwy ból głowy, gdy staraliśmy się o zezwolenie na zawarcie małżeństwa.
– Ile kozłów zamierzają państwo złożyć w ofierze dla Kamiennego Boga? – pyta Kobieta z Okienka Numer Pięć.
– Nie zamierzamy ofiarować Kamiennemu Bogowi żadnego kozła – oznajmiam z dumą. – To nie taki ślub.
Kobieta spogląda to na formularz, to znów na nas.
– W takim razie tylko pięć?
– Nie – poprawia Dorothy. – Zero.
Mężczyzna stojący za nami w kolejce stęka i robi wielkie przedstawienie, ostentacyjnie patrząc na zegarek.
– Nie rozumiem – mówi Kobieta. – Mają państwo na myśli, że jednego albo dwa? Kamiennemu Bogowi nie spodoba się tak mało kozłów.
– Nie – kontynuuję. – Nie jednego albo dwa. Zero. Poświęcimy Kamiennemu Bogowi zero kozłów.
Marszczy nos.
– Cóż, w formularzu nie ma takiej opcji jak zero, więc zapiszę państwa do kategorii pięć.
Zanim się spostrzegłem, złożyła nam wizytę Nikki, najlepsza przyjaciółka Dorothy.
– Słyszałam, że zamierzacie ofiarować tylko pięć kozłów.
– Nie… – zaczynam mówić, ale ona mi przerywa.
– Jeśli nie złożycie w ofierze co najmniej trzydziestu ośmiu kozłów, moja mama nie przyjdzie. Wiecie, że w tych sprawach jest tradycjonalistką.
– Cóż, twoja mama nie jest najważniejszą osobą na naszym ślubie – warczy Dorothy. – Nie chcemy tej całej szopki z kozłami, a jeśli ona tego nie popiera, jeśli nie popiera nas, w takim razie może w ogóle nie powinna przychodzić.
– Wow – mówi Nikki, a potem powtarza z naciskiem: – Wow.
Mój braciszek ma, rzecz jasna, złamane serce.
– I co niby mam powiedzieć wszystkim znajomym z zajęć z zarzynania kozłów, kiedy się wyda, że mój własny brat nie składa w ofierze żadnych kozłów na swoim ślubie? Będę chodzącym pośmiewiskiem.
– Tu nie chodzi o ciebie – tłumaczę. – W ogóle nie chodzi o nikogo innego poza dwojgiem ludzi, którzy się pobierają.
– Wydajesz się spięty – mówi moja matka. – Jesteś pewien, że nie poczułbyś się lepiej, gdybyś po prostu poświęcił dziesięć kozłów?
– Dziesięć?! – dopytuje brat. – To zniewaga! Szczerze, w tym momencie chyba lepiej, żebyś nie ofiarował ani jednego i liczył, że Kamienny Bóg nie zauważy.
– Taaak – mówię. – To jest myśl.
– Dobrze – przerywa moja matka – zapomnij o kozłach. Martwi mnie raczej to, że razem z Dorothy próbujecie zorganizować całą ceremonię sami.
– To nie jest żadna „ceremonia” – poprawiam. – W tym właśnie tkwi sedno, że to nie ma być żadna „ceremonia”.
– Czemu nie spotkacie się z organizatorką ślubów? Może wsparcie kogoś trzeciego złagodzi napięcia pomiędzy wami?
– Nie ma żadnych napięć – mówię trochę za głośno i za szybko, tonem, który potwierdza, że zdecydowanie występują między nami spięcia.
– Brzmi to tak, jakby były jakieś napięcia – zauważa mój braciszek, który, gdy już skończy uczyć się zarzynać kozły, zapewne mógłby zapisać się na zajęcia z pilnowania własnego nosa dla własnego pożytku.
– Jedyne napięcia rodzą się przez naciski z zewnątrz – oznajmiam. – Zewnętrzne spięcia. Pomiędzy Dorothy a mną nie ma żadnych napięć. Poza tym kto opłaci organizatorkę ślubu? Nie mogę prosić taty Dorothy o więcej pieniędzy.
– No to nie zatrudniaj ślubnej organizatorki – stwierdza moja mama. – Po prostu umów się z nią, zobacz, co ma do powiedzenia.
Spotkaliśmy się więc z Clarissą, Organizatorką Ślubów.
– Musisz o nas wiedzieć przede wszystkim jedną rzecz – mówi Dorothy do Clarissy, Organizatorki Ślubów – naprawdę nie chcemy ekstrawagancji z rozmachem i mnóstwem ruchomych części.
A ja jestem taki szczęśliwy, że Dorothy to mówi, znów potwierdzając fakt, że na sto procent nie mamy napiętych stosunków.
– Okej – mówi Clarissa. – A czego w takim razie chcecie?
– To bardzo proste – zaczynam. – Idziemy do ołtarza. Dorothy wygląda pięknie. Ja mam na sobie garnitur. Celebrans mówi kilka słów o miłości. Potem ja mówię parę słów. Później Dorothy mówi kilka słów. Może ciocia Estelle czyta wiersz Gertrude Stein. Następnie celebrans pyta: „No cóż, kochacie się?”. Odpowiadam: „Tak”. Dorothy dopowiada: „Tak”. Potem całujemy się, wszyscy klaszczą, po czym tańczymy…
– Taniec Leśnego Chochlika Rogacza?
– Nie. Nie Taniec Leśnego Chochlika Rogacza. Zwykłe tańce. Jak Twist and Shout czy Crazy in Love. Takie rzeczy. Robimy to przez parę godzin, po czym wszyscy rozchodzimy się do domów. Taki ślub w podstawowej, uniwersalnej wersji z Ikei.
– Ale to takie nieromantyczne – mówi najlepsza przyjaciółka Dorothy, która z jakiegoś powodu też jest na spotkaniu.
– Właśnie że bardzo romantyczne – mówię – ponieważ chodzi tylko o nas. A nie o te wszystkie inne rzeczy niemające z nami nic wspólnego.
– A co ma z tym wspólnego Gertrude Stein? – szydzi Nikki.
Dorothy się uśmiecha.
– Oboje kochamy Gertrude Stein. Na jednej z pierwszych randek poszliśmy zobaczyć sztukę Doctor Faustus Lights the Lights.
– Uwielbiam ten motyw – wyrokuje Organizatorka Ślubów. – Jest wyjątkowy, charakterystyczny dla was i coś znaczy. Ale chcę wrócić do tematu nie-chcemy-wielkiej-ceremonii. Jak bardzo jesteście pewni tego pomysłu w skali od jeden do dziesięciu?
– Dziesięć – mówię.
– Dziesięć – mówi Dorothy.
– Dobra, więc dość pewni, ale może jest przestrzeń na lekkie negocjacje?
– Nie – mówię.
– Nie – mówi Dorothy.
– Dobra, ogromnie podoba mi się, że jesteście zgodni. Jednak chcę się upewnić, że myślicie o całej sprawie praktycznie, ponieważ dużą ceremonię urządza się po części dlatego, że w każdej chwili mogą ją przerwać niespodziewane Lamenty Płaczu i Biczowania, i Krzyków w wykonaniu Wrzeszczącego Chóru. Lamenty Płaczu i Biczowania, i Krzyków potrafią trwać najkrócej dwadzieścia minut, więc jeśli nie przygotujecie dość innych atrakcji, nagle Wrzeszczący Chór staje się gwoździem programu, a wy nie macie tego niepowtarzalnego uczucia, którego szukacie. Zaufajcie mi, widziałam to na własne oczy.
Dorothy zapada się na swoim krześle, ja próbuję być silny za nas dwoje.
– Ale przecież to właśnie mówię. Nie będziemy mieć Wrzeszczącego Chóru.
Dorothy obraca się jak latarnia morska i świeci spojrzeniem prosto na mnie.
– Czekaj, naprawdę nie będziemy mieć Wrzeszczącego Chóru?
– Przecież to połowa zabawy na ślubie! – wykrzykuje Nikki.
– Wcale nie połowa zabawy – protestuję, ale Nikki rzuca z grubej rury:
– Dosłownie pięćdziesiąt procent zabawy na ślubie polega na tym, że nigdy nie wiesz, kiedy Wrzeszczący Chór zacznie Lamenty Płaczu i Biczowania, i Krzyków. Skoro nie macie Wrzeszczącego Chóru, po co w ogóle bierzecie ślub?
– Ponieważ się kochamy – cicho wytaczam argument i czuję, że jeśli będę musiał powiedzieć to jeszcze raz, w ogóle nie będziemy potrzebować Wrzeszczącego Chóru, ponieważ sam podniosę Lamenty Płaczu i Biczowania, i Krzyków.
Dorothy wciąż waży to w myślach.
– Chyba nigdy nie pomyślałam, że zabraknie choćby maleńkiego Wrzeszczącego Chóru. Bez niego to nie do końca ślub.
Organizatorka Ślubów krzywi się, jakby była doprawdy zażenowana, że odbywamy tę dyskusję w jej obecności, jakby to był pierwszy raz, kiedy widzi, że para nie zgadza się co do szczegółów uroczystości ślubnej.
– Wygląda na to, że potrzebujecie odbyć jeszcze kilka rozmów, zanim upewnię się, jak wam pomóc.
– Zdecydowanie – mówi z dumą Nikki, a ja myślę, że skoro Nikki tak bardzo kocha Clarissę, może to one powinny wziąć ślub, wtedy będą mieć wszystkie Wrzeszczące Chóry świata, jakich tylko dusza zapragnie.
Teraz przydałoby się nam coś na poprawę nastroju, więc zabieram Dorothy do sklepu z obrzędowymi jajami, żeby obejrzeć Jaja Zaręczynowe. Teoretycznie wiem, że oglądanie Jaja Zaręczynowego przez pannę młodą przed ceremonią przynosi pecha, ale coraz bardziej staje się jasne, że być może Dorothy ma więcej Pomysłów Na Ten Ślub, niż początkowo zdradziła, gdy Wspólnie Postanowiliśmy, że Oboje Nie Mamy Nic Przeciwko Bardzo Prostemu, Bardzo Małemu Weselu Bez Bajerów i Problemów; co więcej, coraz bardziej stawało się jasne, że jeśli pójdę wybrać Jajo Zaręczynowe bez jej udziału, spieprzę sprawę, a wtedy jajko będzie tkwić w gablocie w salonie do końca dni naszego małżeństwa – stanowiąc świadectwo, jak paskudnie to spieprzyłem; świadectwo, jak już zawsze będę partaczył sprawy.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.