Читать книгу Wierzyliśmy jak nikt - Rebecca Makkai - Страница 6

Оглавление

1985

Trzydzieści kilometrów od Belden, trzydzieści kilometrów na północ, zaczynała się msza pogrzebowa. Yale zerknął na zegarek i zagadnął Charliego:

– Jak myślisz, bardzo pusto będzie w kościele?

– Miejmy to gdzieś – odpowiedział Charlie.

Im bliżej byli domu Richarda, tym więcej dostrzegali znajomych zmierzających w tę samą stronę. Niektórzy ubrani byli schludnie, jakby to była część pogrzebu, inni szli w dżinsach, skórzanych kurtkach.

W kościele zgromadziła się na pewno tylko rodzina, najbliżsi znajomi rodziców, ksiądz. Jeśli potem gdzieś podadzą kanapki, większość się zmarnuje.

Yale znalazł w kieszeni kartę z wczorajszego czuwania i ułożył z niej coś w rodzaju piekła – nieba; w dzieciństwie robili takie z kolegami w autobusie szkolnym, z tym że jego przepowiadało przyszłość („Sława!” lub „Śmierć!”), w zależności od tego, którą stronę się otworzyło. To nie było tak rozbudowane, ale w każdym kwadracie mieściły się jakieś słowa, niektóre do góry nogami, wszystkie skrócone przez zagięcie karty: „Ojciec George H. Whitb”, „ukochany syn i brat, niech...”, „Wszystko, co jasne i”, „miast kwiatów darowiz”. Wszystkie te słowa zdaniem Yale’a trafnie przepowiedziały przyszłość Nica. Nico był jasny i piękny. Kwiaty nic by nie pomogły.

Domy na tej ulicy były wysokie, wymyślnie zdobione. Z werand nie zniknęły jeszcze dynie, lecz z niewielu wyrzeźbiono twarze – stanowiły raczej ozdobniki artystycznych kompozycji z tykw i kolb kukurydzy. Płoty z kutego żelaza, bramy na zawiasach. Kiedy skręcili w podjazd przed domem Richarda (szlachetny czerwonobrązowy piaskowiec stykający się ścianą ze szlachetnym sąsiedztwem), Charlie szepnął:

– Wnętrza robiła mu żona. Kiedy był żonaty. W siedemdziesiątym drugim.

Yale wybuchnął śmiechem w najgorszym możliwym momencie, bo akurat mijali w progu Richarda, który z poważnym uśmiechem stał w otwartych drzwiach i wpuszczał gości do środka. Wyobraził go sobie w roli heteryka w Lincoln Park z babką o zacięciu do aranżacji wnętrz. Wyszedł mu z tego slapstick: spanikowany Richard upycha w garderobie jakiegoś faceta, bo jego żona zapomniała wziąć z domu swoją torebkę Chanel.

Yale zmusił się do powagi i spojrzał na Richarda.

– Piękny dom – powiedział.

Od tyłu napierała na nich fala kolejnych gości, pchając Yale’a i Charliego w stronę salonu.

Krzykliwy wystrój wnętrza rzeczywiście mógł pochodzić z siedemdziesiątego drugiego, ale ubiegłego wieku: sofy w chintz, obite aksamitem krzesła z rzeźbionymi poręczami, orientalne dywany. Kiedy zanurkowali w tłum, Yale poczuł, jak Charlie ściska go za rękę.

Nico wyraził się jasno, że ma być impreza. „Jeżeli zostanę zbłąkaną duszą, to myślicie, że będę chciał patrzeć, jak się tu mażecie? Będę was straszył. Jeśli będziecie mi tu siedzieć i płakać, rzucę w was lampą, jasne? Powtykam wam w dupy pogrzebacz, i to tą gorszą stroną”. Gdyby zmarł dwa dni wcześniej, nie byliby w stanie spełnić tego życzenia. Ale Nico nie żył już od trzech tygodni, bo rodzice odwlekali czuwanie i pogrzeb, żeby mógł w nich wziąć udział jego dziadek z Hawany – gość, którego nikt nie widział od dwudziestu lat. Matka Nica była owocem przelotnego małżeństwa córki dyplomaty i kubańskiego muzyka jeszcze przed nastaniem Fidela Castro – i nagle cała organizacja pogrzebu kręciła się wokół jakiegoś prehistorycznego Kubańczyka, podczas gdy mężczyzna, z którym Nico od trzech lat żył w związku, nie mógł być tego dnia w kościele na mszy pogrzebowej. Yale nie chciał nawet o tym myśleć, bo zaraz by się wściekł, a tego Nico z pewnością by sobie nie życzył.

Tak więc mieli za sobą trzy tygodnie żałoby i dom Richarda rozsadzała atmosfera wymuszonej fety. Przybyli już Julian i Teddy, machali im właśnie z piętra zza opasującej salon poręczy. Nad nimi była jeszcze jedna kondygnacja, a nad całością górował wymyślny, okrągły świetlik. Dom Richarda miał w sobie więcej z katedry niż kościół, w którym wczoraj byli. Ktoś wybuchnął głośnym śmiechem zdecydowanie za blisko ucha Yale’a.

– Mieliśmy podobno dobrze się bawić – odezwał się Charlie. Yale zawsze twierdził, że w ironii jego brytyjski akcent wybija się wyraźniej.

– Czekam na tancerzy go-go – odpowiedział Yale.

Richard miał fortepian i ktoś grał Fly Me to the Moon.

Co tu się, kurwa, dzieje?

Charliego objął jakiś chudzielec, którego Yale nigdy wcześniej nie widział. Domyślił się, że to ktoś z przyjezdnych, którzy kiedyś tu mieszkali, ale potem wyjechali z miasta, zanim na scenie pojawił się Yale.

– Jak ty to robisz, że ciągle młodniejesz? – spytał go Charlie. Yale czekał, aż zostanie przedstawiony, ale chudy przekazywał już Charliemu jakieś ważne informacje o kimś, kogo Yale nie znał. Charlie był osią bardzo wielu kręgów.

– Pijemy Cuba Libre – ktoś powiedział Yale’owi prosto do ucha. Fiona, młodsza siostra Nica. Yale obrócił się i ją objął, poczuł cytrynowy zapach jej włosów. – Czy to nie śmieszne?

Nico był dumny ze swojej kubańskości, ale gdyby wiedział, jaki chaos wywoła przyjazd jego dziadka, na pewno zawetowałby wybór drinków.

Poprzedniego dnia Fiona oznajmiła im wszystkim, że nie przyjdzie na pogrzeb – że woli być na imprezie – ale mimo to Yale zadrżał, kiedy ją zobaczył, kiedy uświadomił sobie, że spełniła życzenie brata. A to oznaczało, że ostatecznie skreśliła swoich rodziców, tak jak jej rodzice skreślili Nica w tamtych latach, jeszcze przed chorobą. (By w jego ostatnich dniach znów się o niego upomnieć – i głupio się uprzeć, że Nico będzie umierać daleko za miastem, w tragicznie wyposażonym szpitalu z ładnymi tapetami). Tusz do rzęs rozmazał się jej na policzkach. Szpilki gdzieś zrzuciła, a chwiała się tak, jakby ciągle miała je na nogach.

Podała mu swoją szklaneczkę – upiła najwyżej połowę, zostawiając na brzegu różowy łuk. Dotknęła palcem jego rowka pod nosem.

– Ciągle nie mogę uwierzyć, że je zgoliłeś. Ale nie, dobrze ci tak. Wyglądasz trochę…

– Bardziej hetero?

Roześmiała się.

– O, nie! Chyba nie każą ci się golić, co? – spytała. – W Northwestern?

Yale w życiu nie widział twarzy lepiej nadającej się do wyrażania troski – brwi zmartwionej Fiony zderzały się ze sobą, wargi znikały w ustach – ale nie mógł pojąć, jakim cudem Fiona zdołała jeszcze wykrzesać z siebie jakąkolwiek emocję.

– Nie, no wiesz... – odpowiedział. – Pracuję w dziale rozwoju. Rozmawiam przede wszystkim ze starszymi absolwentami.

– Pozyskujesz pieniądze?

– Pieniądze i sztukę. To dziwny taniec. – Yale zaczął pracę w nowej Galerii Briggów Uniwersytetu Northwestern w tym samym tygodniu sierpnia, w którym Nico zachorował, i do tej pory nie rozpoznał jeszcze zakresu swoich obowiązków. – Oni wiedzą o Charliem. To znaczy koledzy z pracy. I jest w porządku. To galeria, nie bank.

Posmakował drinka. Cuba Libre nie pasował do trzeciego listopada, ale ciepłe popołudnie było jak żywcem wzięte z innej pory roku i właśnie czegoś takiego było mu trzeba. Może cola w drinku zdoła go nawet obudzić.

– Miałeś tę charyzmę Toma Sellecka. Nie znoszę, kiedy blondyni zapuszczają wąsa; meszek na brzoskwini, ble! Bruneci to zupełnie inna bajka! Nie trzeba go było golić! Ale tak też jest okej, bo wyglądasz teraz jak Luke Duke. W pozytywnym sensie. Nie, czekaj, jak Patrick Duffy!

Nie zdołał się roześmiać, więc Fiona przekrzywiła głowę, spojrzała na niego z powagą.

Yale najchętniej ukryłby twarz w jej włosach i zaszlochał, ale się powstrzymał. Przez cały dzień hodował odrętwienie, próbował się go trzymać jak tonący brzytwy. Gdyby to było trzy tygodnie temu, mogliby teraz razem się rozpłakać. A tak rany zdążyły się już zasklepić i na domiar złego doszedł jeszcze pomysł z tą całą imprezą, na której trzeba wszystkim pokazać, że nic się nie dzieje. Że mamy przecież powody do radości.

A kimże Nico był dla Yale’a? Tylko bliskim przyjacielem. Nikim z rodziny, nikim z kochanków. Nico był w istocie pierwszą osobą, z którą Yale naprawdę się zaprzyjaźnił po przyjeździe do miasta, pierwszą osobą, z którą chciał po prostu pogadać – i to nie przy barze, gdzie trzeba krzyczeć, żeby się usłyszeć. Yale uwielbiał rysunki Nica, zapraszał go na naleśniki, pomagał mu się uczyć do GED i powtarzał mu, że ma talent. Kochanek Nica Terrence nie interesował się sztuką, tak samo jak Charlie, więc to Yale zabierał Nica do galerii i na debaty o sztuce, przedstawiał go artystom. Ale jeśli siostra Nica trzymała się tak dobrze, to czy Yale nie powinien jednak być w lepszym stanie?

– Każdy to przeżywa – stwierdziła Fiona.

Jej rodzice wyrzucili Nica z domu, gdy miał piętnaście lat, ale Fiona w tajemnicy przed nimi woziła mu jedzenie, pieniądze i leki na alergię, szmuglowała je do mieszkania, które dzielił z czterema innymi chłopakami na Broadwayu, najpierw wsiadała w pociąg w Highland Park, a w mieście przesiadała się na Elkę. Mając jedenaście lat. Kiedy Nico przedstawiał Fionę, zawsze mówił: „Oto dama, która mnie wychowała”.

Dla jedynych słów, jakie znajdował teraz Yale, nie warto było nawet otwierać ust.

Fiona poradziła mu, żeby przy okazji poszedł obejrzeć piętro.

– Tam to prawdziwy Wersal.

Yale nie mógł wypatrzyć Charliego w gęstniejącym tłumie. Pomimo potężnego wzrostu Charlie lokował się tutaj zaledwie nieco powyżej średniej – i w podobnych sytuacjach Yale był zawsze zdumiony, że nie widzi ponad głowami jego jeża, starannie przystrzyżonej brody, posępnych oczu.

Ale przy Yale’u stał już Julian Ames, właśnie zszedł z piętra.

– Chlejemy od lunchu! Ale mam banię!

Była piąta, niebo nabierało już atramentowej czerni. Julian wsparł się na Yale’u i zachichotał.

– Splądrowaliśmy łazienki. Nie ma tu nic, chyba że zdążył schować. No, okej, ktoś znalazł w lodówce trochę starych poppersów. Ale na co ci poppersy, jak nikt cię nie posuwa?

– Jezu, nie. Poppersy?

– To było poważne pytanie!

Julian z trudem się wyprostował. Na oczy opadł mu pukiel czarnych włosów, który zdaniem Charliego nadawał mu wygląd Supermana. („Albo jednorożca”, dodawał wtedy Yale). Julian odgarnął go na bok i wydął wargi. Jeśli można mu było coś zarzucić, to jedynie to, że był zbyt doskonały. Po wyjeździe z Atlanty dał sobie zrobić nos – większe szanse na karierę aktorską – nad czym Yale ubolewał. Wolał Juliana niedoskonałego.

– I udzieliłem poważnej odpowiedzi. Branie poppersów na imprezie upamiętniającej Nica absolutnie mija się z celem.

– Ale to nie pogrzeb, tylko impreza. I trochę jak… – Julian znów był blisko, szepcząc mu konspiracyjnie do ucha – …jak w tej opowieści Poego o Czerwonym Morze. Po komnatach krąży śmierć, ale my bawimy się na całego.

– Julian. – Yale wychylił swoje Cuba Libre i wypluł do szklaneczki kawałek lodu. – Nie o to chodzi. To nie tak się kończy ta opowieść Poego.

– Nigdy nie byłem dobry w czytaniu lektur do końca.

Julian wsparł brodę na ramieniu Yale’a – miał już taką manierę i Yale zawsze się modlił, żeby tylko Charlie nie spojrzał wtedy na nich. Ostatnie cztery lata upłynęły Yale’owi na zapewnianiu Charliego, że nie ucieknie od niego z kimś takim jak Julian albo Teddy Naples, który z nogami nad ziemią balansował właśnie niebezpiecznie na balustradzie na piętrze i wołał kogoś z parteru. (Teddy był taki mały, że ktoś by go pewnie złapał, gdyby przypadkiem spadł, no ale zawsze – Yale się wzdrygnął i spojrzał w inną stronę). Charlie nie miał powodu do niepokoju, mimo całej ich urody i kokieterii. Z tym że Charlie nigdy się nie wyleczy z niepewności. Chociaż to Yale zaproponował monogamię, Charlie bezustannie rozważał jej rychły upadek. I musiał tę swoją niepewność zafiksować akurat na dwóch najpiękniejszych facetach w całym Chicago. Yale strząsnął z barku Juliana, który uśmiechnął się pijacko i odpłynął w tłum.

W salonie było coraz głośniej, rozgwar rezonował na wyższych kondygnacjach, do środka tłoczyli się kolejni goście. Między nimi krążyli dwaj bardzo ładni i bardzo młodzi mężczyźni z tacami kanapek, faszerowanych pieczarek i jajek w majonezie. Yale się zdziwił, że jedzenie nie jest już kubańskie, tak jak napoje, ale wszystkie imprezy u Richarda miały chyba jeden scenariusz: otwarte drzwi, otwarty bar, chłopcy z kanapkami.

Tak czy owak, było to o niebo lepsze od tego dziwacznego i nieszczerego czuwania poprzedniego wieczoru. Kościół pachniał przyjemnie kadzidłem, ale to pewnie wszystko, co spodobałoby się Nicowi. „Prędzej padłby trupem, niż wziął udział w czymś takim”, powiedział Charlie i kiedy usłyszał sam siebie, zaśmiał się słabo. Rodzice Nica wystosowali do Terrence’a ostrożne zaproszenie, mówiąc, że czuwanie będzie „właściwą porą dla przyjaciół, którzy chcą okazać szacunek Nicowi”. Czytaj: „proszę nie przychodzić do kościoła na mszę pogrzebową”. Czytaj: „w sumie to wolelibyśmy cię nie oglądać nawet podczas czuwania, ale znaj nasze dobre serce”. Terrence jednak pojawił się wczoraj w kościele, razem z ośmioma przyjaciółmi Nica. Ci przyszli głównie dla niego, no i żeby wesprzeć Fionę, bo to ona, jak się okazało, przekonała rodziców do zawiadomienia przyjaciół; powiedziała im wprost, że jeśli tego nie zrobią, wstanie podczas mszy pogrzebowej i o wszystkim powie. Jednak wielu przyjaciół Nica odpuściło sobie czuwanie. Asher Glass oznajmił, że po przekroczeniu progu katolickiego kościoła nie odpowiada za siebie. („Zacznę wrzeszczeć o gumkach! Bóg mi świadkiem!”)

Cała dziewiątka usiadła razem w głębi kościoła, falanga garniturów na obu skrzydłach Terrence’a. Byłoby miło, gdyby facetowi Nica pozwolono wtopić się w tłum i pozostać incognito, lecz nie zdążyli jeszcze usiąść, kiedy Yale już zobaczył, jak jakaś starsza kobieta pokazuje go palcem i mówi mężowi: „Tam. Ten czarny dżentelmen w okularach”. Jakby w kościele był jeszcze drugi czarnoskóry facet, z oczami bez zarzutu. Zresztą nie ona jedna oglądała się za siebie przez całą mszę z zacięciem antropologa, żeby zaobserwować, kiedy – jeśli w ogóle – czarnoskóry osobnik zacznie płakać.

Yale przyciskał dłoń Charliego do uda – nie w ramach jakiejś deklaracji, ale dlatego, że Charlie miał paskudną alergię na kościoły. „Wystarczy, że zobaczę ludzi na klęczkach i śpiewniki na ławkach – mawiał – i już mam na karku pięciotonowe chomąto anglikańskiego poczucia winy”. Tak więc szeroki kciuk Yale’a dyskretnie masował kościsty kciuk Charliego, tak by nikt nie widział.

Krewni dzielili się historyjkami o małym Nicu, jak gdyby Nico zmarł jako nastolatek. Dobra była ta, którą opowiedział ze stoickim spokojem jego poszarzały ojciec: pewnego razu Fiona, miała wówczas siedem lat, chciała dwadzieścia centów na garść szwedzkich żelków, które pani w sklepie sprzedawała z pojemnika przy ladzie. Kiedy ojciec zauważył, że już wydała swoje kieszonkowe, Fiona zaczęła płakać. I wtedy Nico, a miał już jedenaście lat, usiadł na środku przejścia w sklepie i przez pięć minut wykręcał i szarpał swoją piątkę, która dopiero zaczynała się ruszać, aż w końcu ją wyrwał. Było sporo krwi – i ojciec Nica i Fiony, lekarz ortodonta, przeraził się na widok odsłoniętego, ułamanego korzenia. Ale Nico schował ząb do kieszeni i spytał: „Czyli Wróżka Zębuszka przyniesie mi dzisiaj ćwierćdolarówkę, zgadza się?”. Przy Fionie pan doktor Marcus nie mógł zaprzeczyć. „To jak będzie, udzielisz mi kredytu?”

Zgromadzeni wybuchnęli śmiechem i pan doktor Marcus w zasadzie nie musiał już tłumaczyć, że Nico od razu oddał monetę siostrze i że minął jeszcze cały rok, zanim w dziurze po wyrwanym mleczaku pojawił się stały ząb.

Teraz Yale szukał wzrokiem Terrence’a. Zajęło mu to chwilę, ale w końcu go wypatrzył: Terrence siedział w połowie schodów na piętro i otoczony był tak ciasnym kręgiem, że na razie nie można było z nim normalnie pogadać. Yale wziął więc jedną z kanapek z mijającej go właśnie tacy i podał mu ją przez tralki balustrady.

– Zakorkowany jesteś! – krzyknął do niego.

Terrence wsunął kanapkę do ust, wyciągnął znowu rękę i odpowiedział:

– Dawaj jeszcze tego towaru!

Fiona chciała nabrać rodziców, podmienić prochy Nica na popiół z kominka i te prawdziwe oddać Terrence’owi. Trudno powiedzieć, czy mówiła to serio. Ale Terrence nie miał dostać ani prochów, ani w ogóle niczego – poza kotem Nica, którego wziął do siebie, kiedy Nico pierwszy raz trafił do szpitala. Rodzice Nica dali mu wyraźnie do zrozumienia, że gdy następnego dnia zaczną opróżniać mieszkanie Nica, jego ma tam nie być. Nico nie zostawił testamentu. Choroba zaatakowała nagle, jej porażające skutki były natychmiastowe – z początku, przez pierwsze dni, wyglądało to na zwykły półpasiec, ale już miesiąc później przyszły tropikalne gorączki i demencja.

Terrence uczył matematyki w ósmej klasie do tego lata, kiedy Nico zaczął go potrzebować na okrągło, i wtedy też się dowiedział, że sam jest zarażony. Jak teraz przeżyje tę jesień, zimę, bez Nica, bez pracy? Nie była to tylko kwestia finansowa. Terrence kochał szkołę, kochał te dzieciaki.

Miał kilka wczesnych, niespecyficznych objawów, trochę schudł, nie było to jednak jeszcze nic poważnego, nic takiego, co pozwoliłoby mu przejść na rentę. Zrobił sobie test, kiedy Nico zachorował – czy z poczucia solidarności, czy po to, żeby wiedzieć, co do tego Yale nie miał pewności. Leku przecież nie było. Na wiosnę Yale i Charlie zrobili sobie test jako jedni z pierwszych, wyłącznie dla zasady. Pismo Charliego propagowało badania, edukację i bezpieczny seks, nic więc dziwnego, że i on czuł się zobligowany do dania dobrego przykładu. Tak naprawdę jednak Yale po prostu chciał już mieć to za sobą. Uznał, że życie w nieświadomości będzie z gruntu szkodliwe dla jego zdrowia. Kliniki jeszcze nie oferowały testów, oferował je za to doktor Vincent. Kiedy Yale i Charlie otrzymali negatywne wyniki, odkorkowali szampana. Toast był rzeczowy, butelki nawet nie dopili do końca.

Julian był znowu przy uchu Yale’a:

– Idź po nowego drinka, zaraz będzie pokaz slajdów.

– Pokaz slajdów?

– No wiesz. Richard.

Przy barze Yale spotkał Fionę, rozmawiała z gościem, którego nie znał; wyglądał na heteryka, miał szczękę boksera. Fiona okręcała sobie jasne włosy wokół palca. Piła za szybko, w dłoni trzymała pustą już szklaneczkę. Musiała wziąć ją po oddaniu Yale’owi swojego napoczętego drinka, a Fiona ważyła góra czterdzieści pięć kilo. Dotknął jej ramienia.

– Pamiętasz o jedzeniu? – spytał.

Zaśmiała się, spojrzała na swojego rozmówcę i znów się roześmiała.

– Yale – ucieszyła się i pocałowała go w policzek, na tyle mocno, że pewnie zostawiła na nim ślad szminki. Obróciła się do tamtego i rzekła: – Mam dwustu starszych braci. – Yale się bał, że Fiona lada chwila padnie. – Ale, jak sam widzisz, ten ma najwięcej kindersztuby. No i spójrz na jego ręce. Tylko spójrz.

Yale uważnie przyjrzał się swojej dłoni; wszystko wyglądało na swoim miejscu.

– Nie! – skarciła go. – Mówię o grzbietach! Nie wyglądają jak łapy jakiegoś zwierza? Są pokryte sierścią! – Przeciągnęła palcem po czarnych włosach gęsto porastających zewnętrzną krawędź dłoni Yale’a. I teatralnym szeptem powiedziała do tamtego: – Ma to też na stopach!

Po chwili Fiona spojrzała na Yale’a i spytała:

– Ty, z ciotką rozmawiałeś?

Yale zlustrował salon. Widział tylko kilka kobiet i żadna nie mogła mieć więcej niż trzydzieści parę lat.

– Na czuwaniu? – spytał.

– Nie. Ciotka nie prowadzi auta! Ale musieliście rozmawiać, bo jej powiedziałam. A od tego będzie już, słuchaj, ładnych parę miesięcy. I powiedziała mi, że rozmawiała.

– Twoja ciotka?

– Nie, ciotka mojego ojca. Ona kochała Nica. Yale, musisz o tym wiedzieć. Ona go kochała.

– Daj jej coś do jedzenia – zwrócił się Yale do heteryka.

Gość skinął głową. Fiona poklepała Yale’a po piersi i odwróciła się, jakby to on był w tej rozmowie zupełnie nielogiczny.

Yale zdobył nowego drinka, prawie czysty rum, i rozejrzał się po sali w poszukiwaniu Charliego. Czy to nie tam widzi jego zarośnięty podbródek, jego niebieski krawat? Ale kurtyna ludzka znowu się zasunęła, a Yale nie miał takiego wzrostu, żeby spojrzeć ponad głowami tłumu. W tej samej chwili jednak Richard przygasił lampy i rozwinął ekran, i Yale widział już tylko ramiona i plecy pchające go w tamtą stronę.

Jeżeli Richard Campo miał w życiu jakąś pracę, to był fotografem. Yale nie miał pojęcia, skąd Richard bierze pieniądze, za które może ciągle kupować sobie fajne aparaty i czas potrzebny na wałęsanie się po mieście i pstrykanie niepozowanych zdjęć, robił też sporadyczne śluby. Niedługo po przenosinach do Chicago Yale wylądował na plaży na Belmont Rocks z Charliem i jego przyjaciółmi, choć on i Charlie wtedy nie byli jeszcze parą. To był raj, choć Yale zapominał ręcznika i zawsze się spalił. Faceci robiący to w biały dzień! Gejowski świat ukryty przed spojrzeniami miasta, za to otwarty frontem na wielkie jezioro Michigan. No i bywał tam z nimi jeden z przyjaciół Charliego, gość o falujących, przedwcześnie posiwiałych włosach, który tylko siedział w tych swoich limonkowych gejowskich kąpielówkach i pstrykał im fotki nikonem, ładował nowy film i potem pstrykał każdego z nich z osobna. „Co to za perwers?”, spytał raz Yale, na co Charlie odpowiedział: „Niewykluczone, że geniusz”. To właśnie był Richard. Oczywiście Charlie widział geniusza w nich wszystkich, popychał ich to w tę, to w tamtą stronę, żeby odkryć ich pasje i je stymulować, ale Richard naprawdę miał talent. Richard nigdy nie był dla niego kimś bliskim – Yale do tej pory nie przekroczył nawet progu jego domu – lecz z czasem do niego przywykł. Richard był zawsze gdzieś na peryferiach, Richard tylko patrzył i fotografował. Dobre piętnaście lat starszy od pozostałych: ojcowska troska, chęć rozpieszczania, gotowość postawienia następnej kolejki. To on zasilił kasą pismo Charliego w jego pierwszych dniach istnienia. A to, co z początku wydawało się dziwactwem, w ciągu ostatnich kilku miesięcy stało się dla nich sprawą wielkiej wagi. Słysząc trzask migawki, Yale łapał się często na myśli: „Chociaż to pstryknął”. Czytaj: cokolwiek będzie – za trzy lata, za dwadzieścia – ta chwila już nie przeminie.

Ktoś majstrował przy adapterze i kiedy pojawił się pierwszy slajd (Nico i Terrence rok temu, podczas wznoszenia toastu na dwudziestych urodzinach Fiony), rozbrzmiało akustyczne intro do Ameriki, wersja z koncertu Simona i Garfunkela w Central Parku. Ulubiony utwór Nica, który traktował go jak jakiś protest song, a nie zwykłą piosenkę o podróży przez Stany. W tamten wieczór przed rokiem, gdy Reagan wygrał reelekcję, wściekły Nico puszczał ją w kółko na szafie grającej w Little Jim’s tak długo, aż w końcu już cały pijany bar śpiewał o zagubieniu, liczeniu aut i szukaniu Ameryki. I tak samo było teraz.

Yale nie mógł się przemóc i nie śpiewał z innymi. I choć wiedział, że nie tylko on będzie płakał, czuł, że nie zdoła wytrzymać tego pokazu. Wycofał się z tłumu i wszedł na kilka stopni prowadzących na piętro, spoglądając na morze głów w salonie. Wszyscy stali jak zahipnotyzowani, niezdolni oderwać oczu od ekranu. A jednak nie tylko on zrezygnował z oglądania. Teddy Naples stał już przy ciężkich frontowych drzwiach rezydencji, już wsuwał ramiona w swoją marynarkę i wolno przekręcał gałkę. Zazwyczaj Teddy był jak piłka naładowana energią kinetyczną, podskakiwał w miejscu jak sprężyna i wystukiwał palcami rytm melodii słyszalnej tylko dla niego. Teraz jednak poruszał się niczym duch. Może to nie był głupi pomysł. Gdyby Yale nie był uwięziony po drugiej stronie tłumu, poszedłby pewnie w ślady Teddy’ego. Nie poszedłby sobie, tylko wyszedłby na dwór, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.

Slajdy: Nico w spodenkach, na piersiach przypięty numer. Nico i Terrence oparci o drzewo, obaj pokazują środkowy palec. Nico z profilu, w czarnym płaszczu i pomarańczowym szaliku, z papierosem między wargami. I niespodziewanie sam Yale, wtulony w zgięte ramię Charliego, po drugiej stronie Nico: sylwestrowa impreza na cześć pisma Charliego. Nico był projektantem grafiki dla „Out Loud Chicago”, miał też tam regularny strip i właśnie zaczął się bawić w projektowanie scenografii dla teatru. Doskonały samouk. To miało być dopiero preludium do jego życia. Nowy slajd: Nico śmieje się z Juliana i Teddy’ego, wtedy na Halloween, kiedy przebrali się za Sonny’ego i Cher. Nico otwiera prezent. Nico trzyma puchar lodów czekoladowych. Nico w zbliżeniu, połyskujące zęby. Kiedy Yale widział go ostatnim razem, Nico był nieprzytomny – i nagle z ust i nosa zaczął toczyć pianę, jakąś taką paskudną białą pianę. Terrence wybiegł na korytarz, wołając pielęgniarkę, i wtedy wpadł na wózek sprzątaczki i zranił się w kolano, a te pierdolone piguły bardziej były przejęte tym, czy Terrence nie zostawił gdzieś krwi, niż tym, co się dzieje z Nikiem. A teraz, na kolejnym slajdzie, jego pełna, piękna twarz – i tego już było Yale’owi za wiele. Wbiegł po schodach na piętro.

Bał się, że w pokojach będzie pełno gości naprutych po poppersach, ale akurat pierwszy z brzegu był pusty. Yale zamknął drzwi i usiadł na łóżku. Na zewnątrz było już ciemno, rzadko rozstawione latarnie Belden ledwo oświetlały ściany i podłogi. Yale nie wiedział, jak było z innymi pomieszczeniami, ale przynajmniej ten pokój Richard musiał urządzić na nowo po wyprowadzce tajemniczej żony. Po obu stronach szerokiego łoża stały dwa krzesła obite czarną skórą. Na ścianie wisiała niewielka półka z książkami o sztuce. Yale odstawił szklaneczkę na podłogę i położył się na wznak, wbił wzrok w sufit i zaczął wykonywać sztuczkę z powolnym oddychaniem, której nauczył go Charlie.

Przez całą jesień karbował sobie w pamięci listę regularnych ofiarodawców galerii. I teraz, żeby wyciszyć rozgwar parteru, robił to samo co często w domu, kiedy nie mógł zasnąć: wyliczał wszystkich darczyńców zaczynających się na literę „A”, potem wszystkich na „B”. Spora część tej nowej listy pokrywała się z listą osób, z którymi współpracował przez ostatnie trzy lata w Instytucie Sztuki, ale były na niej również setki nowych nazwisk – absolwenci Northwestern, typy z North Shore – które powinien natychmiast kojarzyć.

Ostatnio wyliczanie nazwisk budziło w nim dziwny niepokój – sprawę otaczała nużąca aura zażenowania. Przypomniał sobie, jak miał osiem lat i spytał ojca, czy w okolicy mieszkają jeszcze jacyś Żydzi („Czy Rothmanowie są Żydami? A Andersenowie?”), na co ojciec potarł podbródek i odpowiedział: „Dajmy sobie z tym spokój, kolego. Historia nas uczy, że kiedy robi się listy Żydów, zaczynają dziać się złe rzeczy”. Ile lat musiało upłynąć, żeby Yale sobie uświadomił, że to dziwactwo typowe dla jego ojca, dla wyhodowanej przez niego odmiany nienawiści do samego siebie. Ale Yale był młody i łatwo ulegał wpływom. I może dlatego recytowanie nazwisk zaczęło go złościć.

Albo i nie; może tu chodziło o coś innego: ostatnio prowadził przecież dwie równoległe listy – listę ofiarodawców i listę chorych. Spis osób, które mogły ofiarować galerii dzieła sztuki albo pieniądze, i spis przyjaciół, którzy mogli zachorować; wielcy darczyńcy, których nazwisk człowiek nie zapomni, i przyjaciele, których już nie ma na tym świecie. Nie byli to jednak Yale’a bliscy przyjaciele – aż do tego dnia. Byli to raczej znajomi, przyjaciele przyjaciół: Jonathan, dawny współlokator Nica; dwóch właścicieli galerii; barman; znajomy z księgarni. Ile to w sumie – sześć? Sześć osób, o których wiedział, goście, z którymi witał się w barze przelotnym „cześć”, których znał tylko z imienia, tego częściej używanego, bo nazwiska z pewnością nie potrafiłby już sobie przypomnieć. Był na trzech nabożeństwach żałobnych. Ale od teraz nowa lista: jeden bliski przyjaciel.

Poprzedniego roku Yale i Charlie byli na spotkaniu informacyjnym, które prowadził gość z San Francisco. Facet powiedział: „Znam chłopaków, którzy nie stracili nikogo. Grupy, które nie zostały nawet draśnięte. Ale znam też osoby, którym ubyło dwudziestu przyjaciół. Opustoszały całe kamienice”. I Yale – jak idiota, jak desperat – pomyślał sobie, że może on znajdzie się w tej pierwszej grupie. Co z tego, że przez Charliego znał praktycznie każdego w Boystown. Co z tego, że wszyscy jego przyjaciele chcieli być najlepsi w swoich dziedzinach – i chyba też w tej nowej, przerażającej dyscyplinie.

Na szczęście dla Yale’a – i dla Charliego – spotkali się wtedy, kiedy się spotkali, i zakochali się w sobie tak szybko. Byli razem od lutego osiemdziesiątego pierwszego i – ku konsternacji niemal całego środowiska – mieli na siebie wyłączność od jesieni tego samego roku. Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty pierwszy to nie było wcale za wcześnie, żeby się zarazić – bynajmniej – ale nie żyli w San Francisco, nie żyli w Nowym Jorku. Tutaj, dzięki Bogu, życie toczyło się znacznie wolniej.

Jak Yale mógł zapomnieć, że nie znosi rumu? Zawsze miał po nim podły nastrój i rozregulowany żołądek. Suszyło go, miał gorączkę.

Tuż obok drzwi pokoju na korytarzu znalazł łazienkę wielkości garderoby. Usiadł na zimnym sedesie, spuszczając głowę między kolana.

Na jego liście chłopaków, którzy mogli zachorować, którzy nie zachowywali należytej ostrożności, którzy już może nawet byli chorzy: no cóż, na pewno Julian. Richard. Asher Glass. Teddy – o Boże, Teddy Naples, który twierdził, że raz zdołał nie wychodzić z sauny Man’s World przez pięćdziesiąt dwie godziny, że tylko drzemał (przy odgłosach seksu i głośnej, rytmicznej muzyki) w prywatnych pokoikach, które starsi jegomoście wynajmowali dla swoich kochanków, a żywił się snickersami z automatu.

Teddy był przeciwnikiem testów, bał się, że wyniki badań mogą zostać powiązane z nazwiskami i wykorzystane przez rząd, wykorzystane tak samo jak listy Żydów. Tak przynajmniej mówił. Może był po prostu przerażony, tak jak wszyscy. Teddy robił doktorat z filozofii na Loyoli i miał skłonność do opakowywania porażająco przeciętnych uczuć w prawdziwe traktaty. Teddy i Julian co jakiś czas spędzali noc ze sobą, ale Teddy zasadniczo dryfował między Kierkegaardem, barami i klubami. Yale zawsze przypuszczał, że Teddy ma co najmniej siedem odrębnych grup przyjaciół i ta nie zajmowała na jego liście szczególnie wysokiej pozycji. O czym mogło świadczyć jego szybkie wyjście z imprezy. Może ten pokaz slajdów to był już dla niego ten jeden krok za daleko, tak jak dla Yale’a, a może wyszedł na zewnątrz, żeby zrobić sobie rundkę po okolicy, choć Yale w to wątpił. Teddy miał do wyboru inne miejsca, lepsze imprezy.

No i była lista znajomych, którzy już byli chorzy i choć ukrywali liszaje na ramionach, nie ukrywali twarzy; ci straszliwie kaszleli, chudli, czekali na pogorszenie – albo leżeli w szpitalu czy lecieli do domu, żeby umrzeć blisko rodziców, żeby lokalna gazeta w ich rodzinnym mieście napisała, że zmarli na gruźlicę. Na razie było ich tylko paru, ale na tej liście było dużo miejsca. Zdecydowanie za dużo.

Yale w końcu znowu się dźwignął, tym razem, żeby nalać do filiżanki wody z kranu i spryskać sobie twarz. W lustrze wyglądał strasznie: sińce pod oczami, oliwkowo blada cera. Trochę bolało go serce, ale to nic nowego – serce go zawsze trochę bolało.

Pokaz slajdów musiał już się skończyć i gdyby Yale spojrzał z góry na salon, pewnie wypatrzyłby gdzieś Charliego. Mogliby wtedy razem się wymknąć. Może nawet zamówiliby taksówkę i Yale mógłby oprzeć głowę o okno. W domu Charlie rozmasowałby mu kark i pewnie by się uparł, żeby mu zrobić herbatę. To byłoby cudowne.

Otworzył drzwi łazienki i usłyszał zbiorową ciszę, jak gdyby wszyscy wstrzymywali oddech, słuchając jakiegoś przemówienia. Tylko że Yale jakoś nie słyszał, żeby ktoś coś mówił. Spojrzał z piętra na dół, w salonie nikogo nie było. Wszyscy gdzieś się wynieśli.

Powoli zszedł po schodach, nie chciał dać się niczym zaskoczyć. Nagły dźwięk mógłby sprowokować wymioty.

Ale w salonie usłyszał tylko szum adaptera, talerz z płytą obracał się jeszcze po wygraniu ostatniej piosenki, ramię z igłą spoczywało już na widełkach z boku. Stoły i oparcia kanap obstawione były butelkami piwa i szklaneczkami Cuba Libre, napoje były przeważnie niedopite. Na dużym stole leżały porzucone tace z kanapkami. Yale’owi przez głowę przemknęła myśl o nalocie, nalocie policji, ale to była przecież prywatna rezydencja, wszyscy na imprezie byli pełnoletni i nie zajmowali się raczej niczym nielegalnym. Ktoś mógł mieć przy sobie odrobinę ziela, ale bez przesady.

Jak długo był na górze? Może dwadzieścia minut. No, może trzydzieści. Yale pomyślał, że mógł zasnąć na łóżku, że mogła być już druga w nocy. Ale nie, chyba że mu stanął zegarek. Pokazywał dopiero za kwadrans szóstą.

Yale robił z siebie idiotę, a wszyscy byli w ogródku. Takie rezydencje mają ogródki. Przeszedł przez pustą kuchnię, przez wypełniony książkami gabinet. Znalazł drzwi na tyłach, ale były zamknięte na klucz. Osłonił oczy dłońmi, przytknął je do szyby: markiza w paski, kupa suchych liści, księżyc. Ani żywej duszy.

Odwrócił się i zawołał:

– Eeej! Richard! Ludzieee! Eeej!

Przeszedł do drzwi wejściowych – też były zamknięte na klucz, zaczynało się robić bardzo ciekawie – i trochę się musiał namęczyć, nim w końcu je sforsował. Na ciemnej ulicy nie było nikogo.

Do głowy przyszła mu niejasna, absurdalna myśl, że to koniec świata, że doszło do jakiejś apokalipsy i tylko on jeden został zapomniany. Roześmiał się pod nosem, ale zarazem: nie widział ruchomych cieni w oknach sąsiadów. W domach naprzeciwko paliły się światła, lecz i tutaj lampy się świeciły. Na skrzyżowaniu przy końcu kwartału sygnalizator pokazywał na zmianę światła: zielone, żółte, czerwone. Yale słyszał nieokreślony szum samochodów w oddali, ale mógł to też być wiatr, prawda? Albo nawet jezioro. Yale z nadzieją nasłuchiwał, czy nie usłyszy karetki, klaksonu, samolotu przelatującego przez ciemne niebo. Nic.

Wrócił do domu i zamknął drzwi.

– Ludzieee! – krzyknął znów.

I wtedy poczuł, że robią go w konia, że zaraz skądś wyskoczą, wybuchając śmiechem. Ale to była przecież impreza ku pamięci Nica, no tak czy nie? Nie byli już przecież w dziesiątej klasie. Nie wszyscy bez przerwy kombinowali, jak by go tu skrzywdzić.

Zobaczył swoje odbicie w kineskopie telewizora. Ciągle tu był, ciągle był widzialny.

Na oparciu krzesła dostrzegł znajomą niebieską wiatrówkę, nosił ją Asher Glass. Kieszenie były puste.

Uznał, że musi się ewakuować. Tylko gdzie tu się teraz podziać?

Popielniczki ginęły pod stertami niedopałków. Żaden papieros nie był niedopalony, żaden nie został zduszony w pośpiechu. Komiksy Nica, na początku imprezy wyłożone na stolikach i na barze, teraz walały się po całym salonie – zapewne nie tak to miało wyglądać, ale tak właśnie wyszło – i Yale schylił się po jeden z nich. Drag queen Martina Luther Kink. Głupiutka puenta o tym, że też miała sen.

Zajrzał do każdego pokoju na dole, otworzył każde drzwi – spiżarnia, garderoba z płaszczami, schowek na odkurzacze – aż natrafił na ścianę zimnego powietrza nad prowadzącymi do podziemia betonowymi schodami. Znalazł włącznik i ruszył w dół. Pralki, skrzynie, dwa zardzewiałe rowery.

Wrócił na parter, a potem wszedł na samą górę, na drugie piętro – gabinet, mała siłownia, jakiś magazynek – po czym zszedł piętro niżej i pootwierał wszystkie drzwi. Zdobione mahoniowe komody, łóżka z baldachimem. Sypialnia gospodarzy, cała w bieli i zieleni. Jeśli to było dzieło owej żony Richarda, wyszło jej całkiem nieźle. Na ścianie fotografia Diane Arbus, ta z chłopcem trzymającym granat.

Przy łóżku Richarda stał telefon i Yale podniósł słuchawkę. Przez chwilę słuchał sygnału – co za ulga – i powoli wykręcił własny numer domowy. Nikt nie odebrał.

Chciał usłyszeć jakiś głos, głos człowieka, więc wcisnął przycisk na aparacie i zadzwonił na informację.

– Poproszę nazwisko, imię i miasto – odezwała się telefonistka.

– Halo? – Yale chciał się upewnić, że nie słyszy nagrania.

– Tu informacja telefoniczna. Zna pan nazwisko osoby, do której chce pan zatelefonować?

– Tak… Marcus. Nico Marcus z North Clark w Chicago. – Przeliterował nazwisko i adres.

– Mam N. Marcus na North Clark. Połączyć?

– Nie… nie, dziękuję.

– Proszę się nie rozłączać, podyktuję panu numer.

Yale odłożył słuchawkę.

Jeszcze raz obszedł cały dom i wreszcie stanął pod drzwiami frontowymi. Nikt go nie słyszał, lecz mimo to zawołał:

– Idę! Wychodzę!

Po czym przestąpił próg i wyszedł w mrok.

Wierzyliśmy jak nikt

Подняться наверх