Читать книгу Wierzyliśmy jak nikt - Rebecca Makkai - Страница 7
Оглавление2015
Kiedy znaleźli się nad Atlantykiem, gostek przy okienku nagle się ocknął. Spał od samego Chicago i w tym czasie Fiona zabijała czas fantazjowaniem o tym, jak bardzo go pożąda. Od godziny trzymała na kolanach otwarte czasopismo linii lotniczej, ale cała jej lektura sprowadzała się do rolowania wte i wewte rogu kartki z krzyżówką. Facet był zbudowany jak alpinista, do tego obrazu pasowały też jego ubranie, włosy i broda (niechlujna, jak cała reszta: sięgające prawie do barków kręcone włosy, umazane niebieskim atramentem szorty). Spał oparty czołem o fotel przed nim, a kiedy uniósł głowę i mrużąc oczy, zaczął się rozglądać, Fiona uzmysłowiła sobie, że do tej pory nie widziała jeszcze jego twarzy. Wymyśliła mu własną, więc ta prawdziwa – choć przystojna i ogorzała – wydała się jej niewłaściwa. Po mięśniach jego odsłoniętych ud, po pełni ramion zorientowała się już, że jest dla niej za młody. Ledwo po trzydziestce.
Wyciągnął plecak spod swojego fotela i zaczął w nim grzebać. Siedział przy oknie, ona przy przejściu. Pomacał się po kieszeniach, ogarnął dłońmi siedzenie wokół siebie. Ponownie zaczął grzebać w plecaku, wyciągając z niego różności: zrolowane skarpety, foliowy woreczek z pastą do zębów i płynem do płukania ust, niewielki notes. Obrócił się do Fiony i spytał:
– Coś do picia?
Nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała. Mogłaby to uznać za propozycję postawienia jej drinka, gdyby nie to, że pytał poważnie, to nie był flirt.
– Przepraszam, nie zrozumiałam.
– Kupowałem coś do picia? W samolocie? – Facet mówił trochę niewyraźnie.
– A, nie. Spał pan.
– Ja pierdolę – odrzekł na to, odchylając głowę do tyłu tak mocno, że grdyką wycelował w sufit.
– Stało się coś?
– Zostawiłem portfel w barze – wyszeptał, jak gdyby wypowiedzenie tych słów na głos mogło zmienić je w prawdę. – Na lotnisku w Chicago.
– Cały portfel?
– Taki duży, ze skóry. Nie widziała go pani, co? – Z nagłym ożywieniem zajrzał do siatki z czasopismami na oparciu fotela przed sobą, potem fotela przed nią. – Ja pierdolę. Dobrze, że mam chociaż paszport, ale i tak dupa.
Wczuła się w jego położenie i przeraziła się. Coś takiego mogłaby sama wywinąć w swoich szalonych latach. Zostawić torebkę w jakimś klubie, obudzić się na drugim końcu miasta bez żadnego pomysłu na to, jak wrócić do domu.
– Może zawołamy stewardesę?
– Nic mi nie pomoże. – Pokręcił z niedowierzaniem głową, długie pukle trąciły o brodę. Zaśmiał się krótko, gorzko. – Jebany alkoholik, kurwa. Ja pierdolę. Co za debil ze mnie.
Nie potrafiła stwierdzić, czy mówi poważnie. Który alkoholik mówi tak otwarcie o swojej chorobie? Z drugiej strony – czy ktoś by tak mówił, gdyby nie miał do tego powodów?
– Ma pan w Paryżu przyjaciół, znajomych, którzy mogą panu pomóc? – spytała.
– Jest jedna babka, miałem zatrzymać się u niej przez weekend. Ale nie sądzę, żebym mógł zostać u niej dłużej.
I nagle do niej dotarło: to wszystko ściema. To taka historyjka obliczona na znalezienie frajera. I teraz powinna spojrzeć na niego z matczyną troską, wcisnąć mu stówkę do ręki i powiedzieć: „Masz, chyba ci się przyda”. Gdyby była w jego wieku, poszedłby jeszcze w podryw.
– Koszmar – powiedziała. Zrobiła współczującą minę i przewróciła stronę czasopisma. W sumie to mogła mu powiedzieć: „Mam większe problemy niż ty, kolego”. Mogła mu powiedzieć: „Gorsze rzeczy można w życiu zgubić”.
Kiedy pogasły światła, Fiona przekręciła się twarzą do przejścia i ułożyła głowę na cienkiej poduszce.
Na pewno nie zmruży oka, ale dobrze będzie wszystko sobie powoli przemyśleć. W Paryżu czeka na nią milion decyzji, a poprzedni tydzień upłynął jej pod znakiem gorączkowego planowania w panicznym pośpiechu, lecz przez te osiem godzin litościwy los nie pozwoli jej robić absolutnie niczego. Posiedzieć w samolocie, czy nawet w autobusie – nic więcej dorosły człowiek nie może już zrobić, żeby się zbliżyć do cudnej bezradności okresu niemowlęctwa. Fionę zawsze brała irracjonalna zazdrość, kiedy Claire zaczynała chorować. Przynosiła jej wtedy książki, chusteczki i żelki rozpuszczone w ciepłej wodzie, opowiadała jej historyjki i marzyła o tym, by zamienić się z córką miejscami. Po części dlatego, że chciała oszczędzić jej cierpień choroby, ale również po to, żeby i jej ktoś pomatkował. Tylko w chorobie Claire pozwalała się Fionie rozpieszczać, tylko w chorobie zgadzała się układać w jej ramionach do spania – jej ciało było rozpalone od gorączki, okalające czoło i szyję miękkie włosy skręcały się i kleiły od potu. Fiona głaskała gorące uszko córki, jej gorącą łydkę. Kiedy Claire podrosła, wszystko się zmieniło – córka chciała być sama z książką czy laptopem – nadal jednak pozwalała Fionie przynieść sobie zupę, przysiąść na chwilę na brzegu materaca. A to już było coś.
Musiała trochę przysnąć, ale przez zmianę czasu, włączone światła w części pasażerskiej i pogoń za słońcem nie była wcale pewna, czy spała trzydzieści minut, czy może raczej pięć godzin. Jej towarzysz podróży chrapał z głową wspartą na barku.
Samolot przechylił się gwałtownie i stewardesa przeszła korytarzem, przyciskając koniuszkami dwóch palców wszystkie klapy schowków nad głowami pasażerów. Bagaż zabezpieczony. Fiona najchętniej zostałaby w tym samolocie do końca świata.
Jej sąsiad obudził się dopiero wtedy, gdy podano śniadanie. Zamówił kawę, minę miał niewyraźną.
– W sumie to napiłbym się whisky – odezwał się do Fiony. Nie zaofiarowała się, że mu postawi. Uniósł zasłonę okna. Nadal mrok. – Siedemset sześćdziesiątki siódemki. Nie lubię tych samolotów.
Połknęła haczyk.
– Dlaczego?
– Bo w poprzednim wcieleniu latałem takimi. W jednym z moich wielu poprzednich wcieleń. Nie lubię ich kąta natarcia przy lądowaniu.
Czy to miała być kolejna faza ściemy? Początek opowieści o życiowym pechu, o tym, że stracił pracę, może nawet żonę? Na oko był za młody na poprzednie wcielenia lub na jedno poprzednie wystarczająco długie, żeby zdążył polatać takim kolosem. Czy do tego nie trzeba lat doświadczenia?
– To nie jest bezpieczna maszyna? – spytała.
– Wie pani, jest całkowicie bezpieczna i całkowicie niebezpieczna. W końcu lecimy nad oceanem na złamanie karku. Czego się pani spodziewa?
Wydawał się na tyle trzeźwy, że nie musiała się bać, że zwymiotuje jej na kolana albo położy jej rękę na udach. Był tylko trochę za głośny. Mimo że była uprzedzona, wdała się z nim w rozmowę. Miała jakieś zajęcie. I była ciekawa, co jej jeszcze powie, jak się ta ściema dalej rozwinie.
Powiedział jej, że każdej maszynie, na której latał, nadawał jakieś imię, na co ona odpowiedziała, że jej córka miała w zwyczaju dawać imiona wszystkiemu – szczoteczkom do zębów, ludzikom Lego, pojedynczym sopelkom za oknem jej pokoju.
– Niezły odpał – dodał, co zabrzmiało jakby trochę za mocno.
Kiedy kołowali do terminalu, spytał ją, czy była już w Paryżu.
– Tylko raz – odrzekła. – W szkole średniej.
Roześmiał się.
– To teraz będzie inaczej, co?
Nie pamiętała zbyt wiele z tamtego wyjazdu, tylko pozostałych członków szkolnego Klubu Francuskiego i chłopca, którego bardzo chciała pocałować, a który koniec końców dał się nakryć w łóżku z Susanną Marx. Pamiętała, że paliła trawkę i nie jadła nic innego poza croissantami. Wysyłała pocztówki do Nica, które on dostał długo po jej powrocie do domu. Czekała w kolejce do Luwru i wieży Eiffla z poczuciem, że powinna to wszystko jakoś bardziej przeżywać. Wybrała francuski wyłącznie po to, by zrobić na złość matce, która uważała, że jej córka powinna mówić po hiszpańsku.
Spytała go, czy sam już tu był, ale zaraz dodała:
– No tak, był pan przecież pilotem… – Zapomniała o tym, bo mu nie uwierzyła.
– Drugie najlepsze miasto na świecie – powiedział.
– Które jest pierwsze?
– Chicago – odrzekł, jakby stwierdzał rzecz oczywistą. – Paryż nie ma Cubsów. Pani będzie na lewym czy prawym brzegu?
– Och, zdaje się, że chyba gdzieś pomiędzy. Mój przyjaciel mieszka na Île Saint-Louis.
Nawet nieźle to zabrzmiało, zdecydowanie bardziej glamour niż desperado.
Mężczyzna aż zagwizdał.
– Fajny przyjaciel.
Może nie powinna tego mówić, nie powinna tworzyć wyobrażenia, że jest bogatą frajerką, którą można naciągnąć na grubą kasę. Ale czuła się w tej wersji historii tak cudownie ciepło, postanowiła pociągnąć ten wątek dalej.
– Faktycznie to… słyszał pan może o fotografiku Richardzie Campie?
– Jasne, że słyszałem. – Spojrzał na nią, czekając na ciąg dalszy. – Co… to on jest pani przyjacielem?
Skinęła głową.
– Znamy się od lat.
– Ożeż… Pani tak na serio? Bo ja mam fioła na punkcie sztuki. Ale zawsze mylę Campa z Richardem Avedonem. Campo zrobił te zdjęcia na łożu śmierci?
– Tak, on. Jest bardziej wyrazisty od Avedona.
– Nawet nie wiedziałem, że facet jeszcze żyje. Idź pan w...
– Nie powiem mu, że tak pan o nim myśli.
Tak naprawdę to nie miała pojęcia, jak Richard się trzyma. Miał osiemdziesiątkę i ciągle pracował, a kiedy kilka lat temu był przejazdem w Chicago na wystawie w MCA, garbił się, ale tryskał werwą i rozpływał się w zachwytach nad dwudziestodziewięcioletnim francuskim publicystą, który był najwidoczniej miłością jego życia.
Długo czekali, nim samolot podkołuje do bramy. On spytał Fionę, czy planuje maraton po muzeach z Campem, na co ona odparła, że przyjechała do Paryża przede wszystkim zobaczyć się z córką. Co było prawdą – w najbardziej optymistycznym znaczeniu tych słów.
– I jej córeczką – dodała. – Moją wnuczką.
Roześmiał się, ale zaraz się zorientował, że powiedziała to poważnie.
– Nie wygląda pani…
– Dziękuję – odrzekła krótko.
Poczuła ulgę, kiedy z brzdękiem zgasła sygnalizacja zapięcia pasów. Gość nie będzie miał czasu na zadawanie pytań, na które nie miała żadnych odpowiedzi. („Która dzielnica? Ile lat ma wnuczka? Jak ma na imię?”)
Czekała, aż w korytarzu zrobi się miejsce i będzie mogła wstać.
– Może pański portfel znajdzie się w walizce? – Wskazała ręką schowek na bagaż.
– Torbę nadałem w Chicago.
Wierzyła mu teraz bardziej, ale nie aż tak, żeby zaproponować pomoc finansową.
– Mogę pana zabrać do mojej taksówki, jeśli jakoś to pana urządzi.
Uśmiechnął się szeroko, zęby miał ładne. Kanciaste i białe.
– Transport to akurat mam.
W końcu zrobiło się luźniej w korytarzu i Fiona wstała, strzyknęło jej w kolanach.
– Powodzenia – rzekła.
I choć nie mógł mieć pojęcia, jak bardzo będzie Fionie potrzebne, życzył jej tego samego.
Wyciągnęła ze schowka swoją ciężką walizkę. Za pigułkami okien wschodziło różowe słońce.
Ciąg dalszy w wersji pełnej