Читать книгу Kim - Редьярд Киплинг - Страница 3

Rozdział II

Оглавление

Racz się swej pychy wyzbyć (nie lekceważ

Człeka ni zwierząt), skłoń ucho, ponieważ

Z duszą całego Wschodu styczność miewasz

Tu, koło Buddy w Kamakurze.


Wkroczyli na dworzec kolejowy, co, podobien31 warowni, czernił się w szarzyźnie ustępującej nocy. Elektryka lśniła, migotała nad dziedzińcem towarowym, gdzie skupia się wielki handel zbożowy całej północy.

– To dzieło czarta! – rzekł lama, wzdrygając się wobec głucho odbrzmiewającej ciemności, wobec połyskiwania szyn między murowanymi pomostami i labiryntu belkowania nad głową. Stanął w olbrzymiej hali kamiennej, brukowanej, zda się, pokotem leżących zwłok… byli to podróżni trzeciej klasy, co nabyli bilety na nocny pociąg i spali w poczekalniach. Dla ludzi wschodnich wszystkie godziny doby są jednakowe i ruch pasażerski tętni w nich zawżdy równomiernie.

– Oto tutaj zajeżdżają wozy ogniste. Za tym otworem – tu Kim wskazał kasę biletową – stoi człowiek, który da ci papier na przejazd do Umballi.

– Ależ my jedziemy do Benares – odparł ów przekornie.

– Wszystko jedno. Więc do Benares. Prędko! Już nadjeżdża!

– Weź moją sakiewkę!

Lama, nie tak otrzaskany z koleją, jak się chlubił, zadrżał na całym ciele, gdy na dworzec wpadł z hukiem pociąg odjeżdżający na południe o godzinie 3 minut 25 rano. Śpiący zerwali się do życia, a dworzec napełnił się wrzawą i rwetesem, nawoływaniem sprzedawaczy32 wody i łakoci, krzykami policjantów-krajowców i przeraźliwymi piskami niewiast, co zbierały do kupy koszyki, dziatwę i mężulków.

– To pociąg… zwykły te-rain33. On tu nie przyjdzie. Zaczekaj.

Zdumiony niezmierną prostodusznością lamy, który wręczył mu trzosik pełny rupij, Kim poprosił o bilet do Umballi i uiścił należność. Zaspany urzędnik chrząknął i rzucił mu bilet do najbliższego przystanku, odległego tylko o sześć mil.

– Nie! – ozwał się Kim, odczytując go z wyszczerzonymi od śmiechu zębami. – Na to wziąć można chłopa, ale ja jestem z miasta Lahory. Mądrze to było zrobione, babu (panie)! Dajże mi teraz bilet do Umballi.

Babu spojrzał nań spode łba i dał należyty bilet.

– A teraz jeszcze drugi do Amritzar – rzekł Kim, który nie umiałby trwonić pieniędzy Mahbub Alego na coś takiego niedorzecznego jak płatna jazda do Umballi. – Cena wynosi tyle a tyle. Należy się akurat tyle drobnych reszty. Znam się na podróżowaniu koleją… Nigdy żaden yogi nie potrzebował cheli tak jak ty – ciągnął dalej wesoło do zahukanego lamy. – Gdyby nie ja, kazaliby ci wysiadać w Biau Mir. Tędy droga! Chybaj!

Oddał mu pieniądze, zatrzymując sobie jedynie po annie od każdej rupii należnej za bilet do Umballi jako porękawiczne34… odwieczne tu w Azji porękawiczne.

Lama znarowił się znowu u otwartych drzwi napchanego wagonu trzeciej klasy.

– Czy nie lepiej byłoby iść? – ozwał się bojaźliwie.

Opasły rzemieślnik sikhijski wytknął z wagonu brodaty łeb.

– Czy on się boi? Nie bójże się! Pamiętam czasy, gdy i ja się bałem pociągu. Wejdźże! Przecież to rząd zbudował!

– Ja się nie boję – rzekł lama. – Czy macie tam miejsce dla dwóch?

– Nawet mysz nie znajdzie tu miejsca – pisnęła żona zamożnego rolnika, hinduskiego Dżata z bogatego okręgu Dżullundur. – Nasze pociągi nocne nie są tak wygodnie urządzone jak dzienne, gdzie płeć męska i żeńska jadą w oddzielnych wagonach.

– Ach, matko mego syna, możemy zrobić im miejsce – odezwał się jej małżonek w błękitnym zawoju. – Podnieś dziecko. Czy nie widzisz, że to człowiek święty.

– A mój podołek zawalony jest po siedemkroć siedemdziesięcioma tobołkami! Czemuż nie poprosisz go, by mi siadł na kolanach, bezwstydniku? Ale wy, mężczyźni, zawszeście jednacy!

Rozejrzała się wokoło, szukając poparcia. Lekkich obyczajów dziewczyna z Amritzar, siedząca przy oknie, prychnęła nosem pod ciężką namitką35.

– Wchodźcie! wchodźcie! – krzyknął tłusty lichwiarz hinduski, biorąc pod pachę zmiętoszoną książkę rachunkową, owiniętą w płótno. – Dobrze to być uprzejmym dla ubogich – dodał z obleśnym uśmiechem.

– Tak, na siedem procent miesięcznie wraz z zastawem nieurodzonego jeszcze cielęcia! – rzekł młody żołnierz dograński, jadący na urlop na południe. Wszyscy się roześmiali.

– Czy pociąg jedzie do Benares? – zapytał lama.

– Juści! Po cóż byśmy tu przyszli? Wchodź albo nas zostawią! – krzyczał Kim.

– Widzieliście! – zapiszczała dziewka z Amritzar. – On nigdy nie wsiadał do pociągu. Patrzajcie, ludzie!

– No, pomóżcie mu! – rzekł kmieć, wysuwając potężną ogorzałą łapę i wciągając nieboraka. – Już po całej paradzie, ojcze!

– Ale… ale… siądę na ziemi. Byłoby to wbrew regule, gdybym usiadł na ławce – rzekł lama. – Zresztą nogi mi cierpną.

– Powiadam – zaczął lichwiarz, krzywiąc usta – że nie ma takich prawideł przyzwoitego życia, do których naruszenia nie zmuszałyby nas te koleje! Na ten przykład, siedzimy tu jeden obok drugiego, choć należymy do wszelkich kast i narodów.

– Tak, i nawet obok największych bezwstydników – odezwała się baba, patrząc złośliwie na dziewkę z Amritzaru, strzelającą oczyma w stronę młodego sipaja.

– Mówiłem ci przecież, że mogliśmy jechać wasągiem36 po gościńcu – rzekł małżonek – przez co zaoszczędzilibyśmy nieco grosza.

– Tak… i dwa razy więcej, niżby się zaoszczędziło, wydalibyśmy na jadło przez drogę. Mówiło się o tym dziesięć tysięcy razy!

– Tak, i dziesięcioma tysiącami języków! – mruknął chłop.

– Niechże Bóg ma w swej opiece nas, biedne kobiety, jeżeliby nie było nam wolno się wygadać. Oho! Ten to jest z tego rodzaju ludzi, co to ani spojrzy na kobietę, ani do niej nie zagada! – (Albowiem lama, skrępowany prawidłami zakonu, nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.) – A czy jego żak jest taki sam?

– Nie, matko – wypalił Kim bez namysłu. – Wcale nie jestem taki, gdy kobieta jest ładna, a przede wszystkim litościwa dla głodnego.

– Odpowiedź godna żebraka – rzekł sikh, śmiejąc się. – Samaś wywołała wilka z lasu, siostro!

Kim nadstawił ręce błagalnie.

– A dokąd ty się trajdasz? – zapytała kobieta, podając mu połowę placka, który wydobyła z zatłuszczonego zawiniątka.

– Aż do Benares.

– Pewnoście kuglarze? – domyślał się młody wojak. – Nie pokazalibyście jakich sztuczek dla zabicia czasu? Czemu ten żółty człowiek ani ust nie otworzy?

– Dlatego – rzekł Kim wyniośle – że jest to człek święty i myśli o rzeczach, które są ci niedostępne.

– Niech sobie myśli zdrów! My, sikhowie loodhiańscy – wypowiedział to głosem dobitnym – nie zaprzątamy sobie głowy mądrościami. My walczymy!

– Bratanek mojej siostry jest naikiem (kapralem) w tym pułku – rzekł spokojnie rzemieślnik sikhijski. – Jest tam też kilka kompanii dograńskich.

Żołnierz przeszył go wzrokiem, gdyż Dogra jest z innej kasty niż sikh; bankier zachichotał.

– Dla mnie oni wszyscy jednacy – ozwała się dziewka z Amritzaru.

– O, temu wierzymy! – parsknęła złośliwie wieśniaczka.

– Nie… ale ci, którzy z bronią w ręku służą rządowi, stanowią, bądź co bądź, jedno bractwo. Jest jedno braterstwo broni, ale poza tym… – rozejrzała się trwożnie dokoła – związek Pulion… pułk… hę?

– Brat mój służy w pułku Jatów – rzekł wieśniak. – Dograsy to dobrzy ludzie.

– Tego przynajmniej zdania są twoi sikhowie – rzekł żołnierz, spojrzawszy z ukosa na spokojnego starca w kącie. – Twoi sikhowie tak myśleli, gdy dwie nasze kompanie nie dalej jak trzy miesiące temu przybyły im z pomocą pod Pirzai Kotal przeciwko ośmiu chorągwiom afrydyjskim, stojącym na szczytach gór.

Jął opowiadać dzieje bojów pogranicznych, w których dograńskie kompanie sikhów loodhiańskich dzielnie się spisały. Dziewka z Amritzaru uśmiechnęła się, gdyż wiedziała, że opowieść miała na celu zdobycie uznania z jej strony.

– Niestety! – ozwała się na koniec kmiotka. – Więc ich wioski zgorzały, a małe dzieci zostały bez dachu?

– Oni oszelmowali37 naszych poległych. Przypłacili to porządnie, bo my, sikhowie, daliśmy im tęgą nauczkę. Tak to było! Czy to już Amritzar?

– Tak, i tu przecinają bilety – rzekł bankier, obmacując kaletkę u pasa.

Światło lamp już pobladło w rannym brzasku, gdy konduktor mieszanej rasy zaczął obchodzić wagon. Oglądanie biletów jest pracą nader żmudną na Wschodzie, gdzie ludzie ukrywają je po najosobliwszych schowkach. Gdy Kim pokazał swój bilet, kazano mu wyjść z wagonu.

– Ależ jadę do Umballi – sprzeciwił się. – Jadę z tym świętym człowiekiem.

– Nie pojedziesz ani do diabła zielonego, póki tu jestem. Bilet jest tylko do Amritzar. Fora ze dwora!

Kim zalał się łez strugą, upierając się, że lama jest jego ojcem i matką, on zaś sam jest podporą jego lat zgrzybiałych, przeto staruszek zginie bez jego opieki. Cały wagon jął błagać konduktora o litość (bankier był tu szczególnie wymowny) – lecz nieubłagany kolejarz wywlókł Kima na peron. Lama zmrużył oczy, niedowidząc, i nie mógł pojąć, co się stało; Kim podniósł głos i zaczął beczeć, nie odchodząc spod okna wagonu.

– Jestem bardzo biedny. Ojciec mi umarł, matuś pomarła. O litościwi ludkowie, jeżeli tutaj pozostanę, któż zaopiekuje się tym starowiną?

– Co… to ma znaczyć? – powtarzał lama. – On musi jechać do Benares. On musi jechać ze mną. To mój chela. Jeżeli trzeba zapłacić…

– Bądźcie cicho! – szepnął Kim. – Czy jesteśmy radżami, by wyrzucać pieniądze, gdy świat tak jest miłosierny?

Dziewka z Amritzaru wysiadała właśnie z tobołkami; na nią to Kim zwrócił baczną uwagę. Wiedział, że damy i tej profesji bywają hojne.

– Bilet… maleńki tikkut38 do Umballi… O kruszycielko serc! – (ona zaśmiała się). – Nie maszże litości?

– Czy święty człowiek przybywa z północy?

– Z bardzo, bardzo dalekiej północy – krzyknął Kim – aż z gór!

– Tam na północy jest śnieg pośród sosen… śnieg jest wśród gór. Moja matka była z Kulu. Naści, kup sobie bilet. Poproś go o błogosławieństwo.

– Dziesięć tysięcy błogosławieństw! – darł się Kim piskliwie. – O Najświętszy, oto kobieta obdarzyła nas litościwie tak, iż mogę jechać z tobą… kobieta o złotym sercu… Lecę po tikkut.

Dziewka podniosła oczy na lamę, który bezwiednie wyszedł za Kimem na peron. Ów pochylił głowę, by jej nie widzieć, i wymamrotał coś po tybetańsku, gdy minęła go wraz z tłumem.

– Lekko przyszła… lekko odeszła! – rzekła złośliwie wieśniaczka.

– Zdobyła sobie zasługę – odparł lama. – Pewno to była mniszka.

– W samym tylko Amritzar jest dziesięć tysięcy takich mniszek. Wracaj, dziadku, albo cię pociąg odjedzie39! – krzyczał bankier.

– Nie tylko wystarczyło na bilet, ale nawet się okroiło na kęs jadła – odezwał się Kim, dając susa na swoje miejsce. – Wcinaj teraz, Najświętszy. Patrz, już dzień nadchodzi!

Mgły poranne, to złote, to rumiane, szafranowe i różowe, snuły się w dal po płaskich, zielonych równinach. Cały Pendżab, urodzajny i zamożny, rozciągał się w blasku promiennego słońca. Lama wzdrygał się nieco, gdy migać zaczęły słupy telegraficzne.

– Wielka jest szybkość pociągu – rzekł bankier z uśmiechem protekcjonalnym. – Odjechaliśmy dalej od Lahory, niżbyś zdołał przejść w ciągu dwóch dni. Wieczorem przyjedziemy do Umballi.

– A i stamtąd jeszcze daleko do Benares – rzekł lama posępnie, mrucząc coś nad ciastkami, które podał mu Kim. Wszyscy rozwinęli węzełki i wzięli się do śniadania, po czym bankier, wieśniak i żołnierz nabili sobie lulki i napełnili cały przedział duszącym, gorzkim dymem, spluwając, kaszląc i gawędząc. Sikh i wieśniaczka żuli pan (mieszanina liści i orzeszków betelu); lama zażywał tabakę i liczył różaniec, natomiast Kim, skuliwszy nogi pod siebie, uśmiechał się, myśląc z rozkoszą o nasyceniu żołądka.

– Jakie rzeki macie koło Benares? – zagadnął nagle lama, zwracając się do całego wagonu.

– Jest Ganges – odparł bankier, gdy ustał pokątny śmiech.

– A jakie jeszcze inne?

– Jakaż inna, jeżeli nie Ganges?

– Nie… bo ja myślałem o pewnej rzece uzdrawiającej.

– To właśnie Ganges. Kto się w nim wykąpie, staje się czysty i idzie do bogów. Trzykrotnie odbywałem pielgrzymkę nad Ganges! – rozejrzał się dumnie wokoło.

– Było ci to potrzebne! – ozwał się oschle młody sipaj, a śmiech pasażerów spadł tym razem na bankiera.

– Czysty… by powrócić znów do bogów… – mamrotał lama. – I na nowo podjąć bieg żywotów… i być wciąż przykutym do Koła… – potrząsnął głową markotnie. – Ale może to pomyłka. Któż więc stworzył Ganges na początku?

– Bogowie. Jakiegoś ty wyznania? – zapytał przerażony bankier.

– Wyznaję Prawo… najwznioślejsze Prawo. A więc to bogowie stworzyli Ganges? Jacyż to byli bogowie?

Wszyscy podróżni spojrzeli nań ze zdumieniem. Było rzeczą niepojętą, jak ktoś mógł nie słyszeć o Gangesie.

– Czym… czymże jest twój bóg? – rzekł na koniec lichwiarz.

– Słuchajcie! – rzekł lama, przekładając różaniec do ręki. – Słuchajcie, bo oto mówię o Nim! O ludu Indii, słuchaj!

Zaczął gwarą urduską opowiadać o władcy Buddzie, lecz poniosły go myśli i z wolna przeszedł w narzecze tybetańskie, przytaczając długie, brzękliwe teksty z książki chińskiej, opisującej życie Buddy. Łagodne, wyrozumiałe pospólstwo patrzyło nań z szacunkiem. Całe Indie pełne są ludzi świętych, bełkocących kazania religijne w obcej mowie, wstrząsanych i trawionych ogniem żarliwości, marzycieli, gadułów, jasnowidzów. Tak było od wieków i będzie do końca.

– Uhm! – ozwał się żołnierz z pułku sikhów loodhiańskich. – W Pirzai Kotal obozował tuż koło nas pułk mahometański; ich duchowny (był on, o ile pamięć mnie nie zawodzi, naikiem), gdy go coś napadło, mówił też proroctwa. Ale szaleńcy są pod opieką bożą. Oficerowie niejedno wybaczali temu człowiekowi.

Lama powrócił do gwary Urdu, uświadomiwszy sobie, że znajduje się w obcym kraju.

– Posłuchajcie opowieści o strzale, którą nasz Pan wyrzucił z łuku.

To było im bardziej do smaku, więc słuchali ciekawie jego bajania.

– A teraz, o ludu Indii, idę szukać tej rzeki. Czy nie wiecie przypadkiem, jak mógłbym tam dotrzeć, gdyż wszyscy podlegamy złym przypadłościom?

– To Gunga… tylko Gunga (Ganges)… który zmywa grzechy… – poszedł pomruk po całym wagonie. – Bądź co bądź, mamy tu dobrych bogów koło Jullundur – odezwała się wieśniaczka, wyglądając przez okno. – Patrz no, jak pobłogosławili zbiory.

– Odszukiwanie każdej rzeki w Pendżabie niełatwym jest przedsięwzięciem – rzekł jej mąż. – Mnie wystarczy strumień, który zostawia mulny osad na mych gruntach, i dziękuję za to Bhumii, bóstwu pieleszy domowych.

Wzruszył muskularnym, ogorzałym ramieniem.

– Czy myślisz, że nasz Pan zaszedł tak daleko na północ? – rzekł lama, zwracając się w północną stronę.

– Być może – odparł Kim tonem pochlebiającym, cyknąwszy na podłogę śliną czerwoną od soku z liści betelu.

– Ostatnim z wielkich – rzekł sikh tonem wyższości – był Sikander Julkarn (Aleksander Wielki). On wybrukował ulice Jullundur i zbudował wielki zbiornik wody koło Umballi. Te bruki zachowały się po dziś dzień, a cysterna też się tam znajduje. O twoim bogu zaś nigdy nie słyszałem.

– Zapuść długie włosy i mów po pendżabsku – przemówił żartobliwie do Kima młody żołnierz, przytaczając przysłowie północne. – Oto wszystko, na co stać sikha! – ale tego nie dopowiedział nazbyt głośno.

Lama westchnął i skurczył się w sobie, tworząc żółtawą, bezkształtną bryłę. W przerwach rozmowy można było posłyszeć stłumione mamrotanie: Om mani pad me hum! Om mani padme hum!… i poszczękiwanie drewnianych gałek różańca.

– Męczy mnie to – rzekł w końcu. – Chyżość jazdy i turkot kół wyczerpuje mnie… Poza tym, mój chelo, myślę, że możeśmy już przejechali ową rzekę.

– Cichajże, cichaj! – rzekł Kim. – Czyż ta rzeka nie znajduje się koło Benares? Jesteśmy jeszcze daleko od kresu podróży.

– Ale… jeśli nasz Pan poszedł na północ, tedy może to być jedna z tych rzeczułek, któreśmy przebyli.

– Nie wiem.

– Lecz tyś mi był zesłany, czyż nie byłeś mi zesłany?… za zasługi, jakie sobie zdobyłem tam… w Such-zen. Wyszedłeś spoza armaty… miałeś dwie twarze… i dwa ubrania…

– Ciszej! Nie należy tutaj mówić o tym… – szepnął Kim. – Byłem tam tylko w jednej postaci. Pomyśl jeszcze, a przypomnisz sobie. Chłopiec… chłopiec hinduski… przy wielkiej, zielonej armacie…

– Lecz czyż nie było tam również Anglika z białą brodą… świątnika pomiędzy obrazami… który jeszcze mnie bardziej utwierdził w przekonaniach co do Rzeki Strzały?

– On… my… myśmy poszli do Ajaib Gher w Lahorze, by się tam pomodlić do bogów – wyjaśnił Kim przysłuchującemu się towarzystwu. – Sahib z Domu Cudów rozmawiał z nim… tak, naprawdę… jak z bratem… Jest to człek bardzo świątobliwy, hen spoza gór. Usiądźże! Niezadługo będziemy w Umballi.

– Ależ moja rzeka… rzeka uzdrowienia?…

– Potem, jeżeli twoja wola, będziemy na piechty40 uganiać się za tą rzeką. Nie ominiemy niczego… nawet najmniejszej strugi w przekopie.

– Ale i ty masz czegoś poszukiwać?

Lama uradowany, że ma tak dobrą pamięć, wyprostował się jak struna.

– A juści! – odrzekł Kim, basując mu. Chłopak był wielce szczęśliwy, że wyrwał się w świat szeroki, gdzie mógł żuć pan i widzieć dobrze usposobionych ludzi.

– To był byk… Ryży Byk, co ma przyjść i pomagać ci… i porwać cię… dokąd?…. wyleciało mi z pamięci. Ryży Byk w zielonym polu… nieprawdaż?

– Nie, nie porwie mnie nigdzie – rzekł Kim. – Opowiedziałem ci tylko taką bujdę.

– Co takiego? – wyrwała się wieśniaczka, pochylając się naprzód, aż zabrzękły41 bransolety na jej ramieniu. – Czy obaj śnicie na jawie? Ryży Byk na zielonym polu, który porwie cię do nieba… czy też co? Czy było to jasnowidzenie? Czy ktoś gadał proroctwa? Dyć my mamy Ryżego Byka w wiosce za miastem Jullundur… i on lubi się pasać na najzieleńszym z naszych pól!

– Daj kobiecie babską klechdę, a krawczykowi42 włókno i listek, to ci utkają różne dziwa! – rzekł sikh. – Wszyscy święci ludzie cięgiem roją, a ich uczniowie, idąc za mistrzami, też nabywają tej właściwości.

– A więc Ryży Byk… czyż nie tak? – powtórzył lama. – Może w poprzednim życiu pozyskałeś zasługę, a byk przyjdzie, by cię wynagrodzić.

– Nie… nie… była to tylko bajka, którą ktoś mi opowiedział… ot, żeby sobie zażartować. Mniejsza z tym! Lecz koło Umballi ja będę szukał Byka, a ty zaś możesz dopytywać się o rzekę i ochłonąć od turkotu pociągu.

– Może Byk wie o tym… że jest zesłany, by prowadzić nas obu – rzekł lama, pełen dziecięcej nadziei, po czym zwrócił się do obecnych, wskazując Kima: – Ten został mi zesłany dopiero wczoraj… Jak sądzę, nie jest on z tego świata.

– Spotykałam już wielu dziadów, a i świątków też niemało, aliści takiego yogi ani takiego żaka jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć! – rzekła baba.

Jej mąż stuknął się z lekka palcem w czoło i uśmiechnął się. Lecz niebawem, gdy lama zabierał się do jedzenia, częstowali go tym, co mieli najlepszego.

Na koniec – pomęczeni, senni i zakurzeni – wjechali na miejski dworzec w Umballi.

– Zatrzymujemy się tutaj z powodu procesu – odezwała się do Kima wieśniaczka. – Mieszkamy u młodszego brata stryjecznego mojego męża. W podwórzu znajdzie się tam ciupka dla twego yogi i dla ciebie. Czy… czy on udzieli mi błogosławieństwa?…

– O mężu święty! Kobieta o złotym sercu daje nam nocleg. Ten kraj południowy jest ziemią wielce gościnną. Widzisz, jak nas wspierano od samego świtu?

Lama, błogosławiąc, pochylił głowę.

– Sprowadzać tych sowizdrzałów na kark bratu stryjecznemu… – zaczął chłop, zakładając na ramię ciężką lagę bambusową.

– Twój młodszy brat stryjeczny jest winien coś niecoś stryjecznemu bratu mego ojca jeszcze za ucztę weselną swej córki! – postawiła się okoniem jego połowica. – Niechajże im da żreć na rachunek tego długu. Yogi pójdzie na żebry, w to nie wątpię.

– A ino! Pójdę żebrać na niego – rzekł Kim, myśląc tylko o tym, żeby dać lamie jakie schronisko na noc, ażeby sam mógł tymczasem odszukać Mahbubowego Anglika i pozbyć się rodowodu siwego ogiera.

– A teraz – odezwał się, gdy lama znalazł przystań w podwórku wystawnej kamienicy hinduskiej poza koszarami – ja odejdę na chwilę… żeby… żeby kupić na rynku coś do jedzenia. Nie oddalaj się stąd, dopóki nie wrócę.

– Powrócisz? Na pewno powrócisz? – tu starzec uchwycił go w przegubie. – I czy powrócisz w tej samej postaci? Czy już za późno, by jeszcze dziś w nocy wyruszyć na poszukiwanie rzeki?

– Za późno i za ciemno. Uspokój się. Pomyśl, ile drogi mamy już za sobą… jużeśmy o sto kos odjechali od Lahory.

– Tak… a jeszcze dalej od mego klasztoru… O rety! Jakiż to wielki i okropny kawał świata!

Kim wysmyknął się i dunął w miasto. Nigdy chyba tak niepozorna figurka nie niosła uwiązanego do szyi losu własnego i kilkudziesięciu tysięcy innych ludzi. Wskazówki Mahbuba Alego pozostawiały mu niewiele wątpliwości co do domu, w którym mieszkał rzeczony Anglik; w przekonaniu umocnił go fornal, wracający dwukolną bryczuszką z klubu. Pozostawało jedynie rozpoznać daną osobistość, przeto Kim przedarł się przez żywopłot i ukrył się w kępie bujnej trawy tuż koło werandy. Dom jarzył się od świateł, a służba uwijała się dokoła stołów zastawionych kwiatami, szkłem i srebrem. Naraz wyszedł Anglik ubrany na biało i czarno i nucił sobie jakąś melodię. Było zbyt ciemno, by można było rozeznać jego twarz, więc Kim, na sposób żebraków, chwycił się starego fortelu.

– Obrońco ubogich!

Anglik odwrócił się w stronę, skąd go doleciał głos.

– Mahbub Ali mówi…

– Aha! Cóż mówi Mahbub Ali?

Nie starał się nawet patrzeć na mówiącego i to potwierdziło domysły Kima.

– Rodowód białego ogiera jest całkowicie ustalony.

– Jakiż dowód na to?

Anglik smagał laseczką po żywopłocie róż, rosnącym wzdłuż alei.

– Mahbub Ali dał mi ten dowód.

Kim pstryknął palcami, wyrzucając do góry świstek zwiniętego papieru, który upadł na ścieżkę obok mężczyzny; ten przystąpił go nogą, ponieważ w tej chwili koło węgła przechodził ogrodnik. Gdy sługa się oddalił, mężczyzna podniósł zwitek z ziemi i upuścił rupię (Kim wyróżnił jej brzęk), po czym ani się nie obejrzawszy powlókł się do domu. Kim czym prędzej podniósł z ziemi pieniądz; lecz wbrew nawyczkom swego życia miał w sobie na tyle krwi irlandzkiej, że poczytywał srebro za najmniejszy zysk w każdej grze. Nade wszystko pragnął na własne oczy obaczyć skutki swego działania; toteż zamiast dać drapaka, położył się plackiem w trawie i przyczołgał się pod sam dom.

Indyjskie bungalow bywają otwarte na przestrzał, więc chłopak zobaczył, że Anglik wszedł do małej szatni w rogu werandy, gdzie było coś w rodzaju biura zawalonego bezładnym stosem papierów i zatłoczonego szafkami na dokumenty; tam usiadł i zaczął zgłębiać doniesienie Mahbuba Alego. Jego twarz, oświecona jasnym płomieniem lampy, mieniła się i posępniała, a Kim, nawykły jak każdy żebrak do obserwowania wyrazu twarzy ludzkich, poznał, że coś się święci.

– Willu! Willu, mój drogi! – zawołał głos kobiecy. – Powinieneś być w salonie. Oni tu będą za chwilę.

Mężczyzna czytał wciąż z uwagą.

– Willu! – ozwał się ten sam głos w pięć minut później. – On już przyjechał. Słyszę już tętent jeźdźców w alei.

Mężczyzna wybiegł z gołą głową, właśnie w porę, gdy wielka landara, za którą jechało czterech kawalerzystów-krajowców, zatrzymała się przed gankiem, a z niej wyszedł wysoki brunet, wyprostowany jak strzała, wyprzedzany przez młodego oficera, który śmiał się z zadowoleniem.

Kim leżał plackiem na brzuchu, niemal dotykając wysokich kół pojazdu. Jego człowiek i czarny przybysz zamienili z sobą dwa zdania.

– Pewnie, panie łaskawy – ozwał się z ochotą młody oficer. – Wszystko na bok, gdy chodzi o konia.

– Nie zajmie to nam więcej nad dwadzieścia minut czasu – rzekł człowiek, o którego Kimowi chodziło. – Możesz czynić honory domu… zabawiać ich… i co tam będzie potrzeba.

– Każ zaczekać jednemu z konnych – rzekł wysoki mężczyzna i obaj odeszli do szatni w chwili, gdy powóz ruszył z powrotem. Kim zobaczył ich głowy pochylone nad posyłką Mahbuba Ali i słyszał ich głosy – jeden cichy i pełen szacunku, drugi dobitny i stanowczy.

– Nie jest to kwestia tygodni, ale dni… niemal godzin – mówił starszy. – Oczekiwałem tego od dłuższego czasu, lecz to – tu plasnął ręką w papier przysłany przez Mahbuba – jest potwierdzeniem mych domysłów. Czy i Grogan jest tu dziś na kolacji?

– Tak jest, a Macklin również.

– Doskonale. Pomówię z nimi sam. Sprawa będzie, oczywiście, przedstawiona na Radzie, lecz jest to taki wypadek, w którym usprawiedliwione byłoby natychmiastowe podjęcie akcji przez nas. Trzeba ostrzec brygady w Pind i Peshawur. Wprowadzi to nieporządek w luzowaniu straży pogranicznej, ale na to nie ma rady. Nasza w tym wina, żeśmy nie rozbili ich doszczętnie za pierwszym razem. Osiem tysięcy wystarczy.

– A jak z artylerią?

– Muszę się porozumieć z Macklinem.

– Więc to ma być wojna?

– Nie. Ukaranie. Gdy jest się skrępowanym działalnością swego poprzednika…

– Ale C-25 mógł skłamać.

– On dostał wieści od innych. Ściśle rzecz biorąc, oni już przed sześciu miesiącami pokazywali pazury. Lecz Devenishowi się zdawało, że są pewne widoki pokoju. W rzeczywistości oni tylko skorzystali z tego, by się wzmocnić. Wyślij zaraz te telegramy… według nowego klucza, nie według starego… moje i Whartona. Sądzę, że nie powinniśmy dać paniom dłużej czekać na siebie. Resztę możemy obmyślić przy cygarach. Myślałem, że tak się stanie… To kara… nie wojna.

Gdy żołnierz kłusem odjechał, Kim przeczołgał się na tyły domu, gdzie polegając na swych doświadczeniach z Lahory spodziewał się znaleźć strawę… i wyjaśnienia. W kuchni rojno było od krzątających się kuchcików, z których jeden go kopnął.

– Aj! – krzyknął Kim, udając łzy. – Przyszedłem tu jeno pomyć naczynia, w zamian za wyżerkę.

– Cała Umballa przychodzi tu po to. Idźże sobie precz! Zaraz poniosę zupę. Czy myślisz, że my, którzy służymy u Creigthona sahiba, potrzebujemy pomocy obcych kuchcików podczas wielkiej kolacji?

– O, to jakaś wielka wieczerza! – rzekł Kim, przyglądając się talerzom.

– Nie dziwota! Gościem, którego mamy zaszczyt przyjmować, jest ni mniej ni więcej tylko sam Jang-Lat Sahib (głównodowodzący).

– Oho! – rzekł Kim gardłowym głosem, doskonale oddając nutę podziwu. Dowiedziawszy się tego, o co mu szło, skorzystał z chwili, gdy kuchta się odwrócił, i odszedł.

– I tyle zachodów – rzekł do siebie, myśląc, jak zwykle, po hindostańsku – o głupi koński rodowód! Mahbub Ali powinien by chodzić do mnie na naukę kłamstwa. Dotychczas, ilekroć nosiłem jakieś zlecenia, była w to wmieszana kobieta. Teraz chodzi o mężczyzn. Tym lepiej. Ten wysoki mówił, że poślą wielkie wojsko, by kogoś… gdzieś… ukarać… wyprawią wieści do Pindi i Peshawur. Są tam i armaty… Gdybym też podkradł się bliżej! To niebywałe nowiny!

Powróciwszy do domu, zastał stryjecznego brata wieśniaka omawiającego z wieśniakiem, jego żoną i kilkoma przyjaciółmi cały proces familijny z wszystkimi jego szczegółami i kruczkami, natomiast lama drzemał. Po wieczerzy ktoś podał mu fajkę chłodnicową, a Kim czuł się niemal mężczyzną, gdy wytrząsał ją nad gładką łupiną kokosową, wyciągnąwszy nogi poza próg oblany światłem księżycowym i od czasu do czasu trajkocąc językiem o byle czym. Gospodarze byli dlań bardzo uprzejmi, gdyż wieśniaczka opowiedziała im o tym, jak Kim miał ujrzeć Ryżego Byka, i o tym, iż prawdopodobnie pochodził z innego świata. Ponadto i lama był wielką i godną szacunku osobliwością. Później wśliznął się do izby kapłan rodziny, stary, dobrotliwy bramin sarsucki i, rzecz zrozumiała, rozpoczął spór teologiczny celem wywarcia wrażenia na krewniakach. Ma się rozumieć, że w rzeczach wiary stali oni, jak jeden mąż, po stronie kapłana, wszakoż lama był tu dziś gościem i nowością. Jego potulna uprzejmość i zawrotne cytaty chińskie, brzmiące jak zaklęcia, zachwycały ich niepomiernie; on zaś w tej atmosferze sympatii i prostoty rozwijał się, niby lotos samego Bodhisata, opowiadając o swym życiu wśród wielkich gór w Such-zen, przed ową chwilą, w której (jak mówił) „powstał, by szukać oświecenia”.

Zgadało się także i o tym, że w owych dniach żywota ziemskiego był on mistrzem w stawianiu horoskopów i przepowiadaniu przyszłości. Kapłan skierował rozmowę na i opisywanie sposobów wróżenia; każdy z rozmówców wymieniał nazwy planet, których drugi nie mógł zrozumieć, i wskazywali sobie wielkie gwiazdy żeglujące w nocnej pomroczy. Dzieci gospodarzy targały bezkarnie jego różaniec, on zaś na śmierć zapomniał o przepisach zabraniających patrzeć na kobiety – tak się rozgadał o nietopniejących śniegach, urwiskach, zatarasowanych wąwozach, o odludnych turniach, kędy43 ludzie znajdują szafiry i turkusy, tudzież o onej przedziwnej drodze górskiej, która w końcu prowadzi do samych Wielkich Chin.

– Cóż myślisz o tym człeku? – rzekł na uboczu rataj do kapłana.

– Święty człowiek… istotnie święty… Jego bogowie nie są bogami, ale jego stopy kroczą właściwą Drogą – brzmiała odpowiedź. – A jego sposoby przepowiadania, choć na tym się nie znasz, są prawdziwe i niezawodne.

– Powiedz mi – rzekł niedbale Kim – czy odnajdę Ryżego Byka w zielonym polu, jak mi obiecywano?

– Co wiesz o godzinie swych urodzin? – zapytał go kapłan, rosnąc w dumę.

– Było to między pierwszym i drugim pianiem kurów w noc pierwszego maja.

– Jakiego roku?

– Nie wiem; ale w godzinę, kiedy zakwiliłem po raz pierwszy, zdarzyło się wielkie trzęsienie ziemi w Srinagur, w Kaszmirze.

Kim wiedział o tym od kobiety, która miała nad nim pieczę, ona zaś wiedziała od Kimballa O'Harry. Trzęsienie ziemi wówczas dało się odczuć i w Indiach, a data jego na długo była w Pendżabie podstawą wszelkich obliczeń.

– Ojej! – ozwała się z ferworem jedna z kobiet, jakby ją coś piknęło. Ta okoliczność zdawała się jeszcze bardziej potwierdzać niesamowite pochodzenie Kima. – Czy to nie wtedy urodziła się komuś córka…

– A jej matka w ciągu czterech lat dała swemu mężowi czterech chłopaków… wszystko, zdaje się, chłopaki… – krzyczała wieśniaczka siedząca w cieniu poza kółkiem obecnych.

– Nikt wychowany w mądrości – rzekł kapłan – nie zapomni, jak ustawione były w swych domach planety w ową noc. – Zaczął rysować coś na piasku podwórka. – W każdym razie ty masz widoki na przyszłość, patrząc na nie ze strony domu Byka. Jak brzmi twoja przepowiednia?

– Pewnego dnia – rzekł Kim uradowany zajęciem, jakie obudzał – mam stać się wielkim człowiekiem za sprawą Ryżego Byka na zielonym polu; przedtem jednak przyjdą dwaj ludzie, którzy wszystko przysposobią.

– Tak; zawsze w ten sposób rozpoczynają się jasnowidzenia… Gęsta pomroka, która powoli się rozjaśnia… niebawem wchodzi ktoś z miotłą, przygotowując miejsce. Potem rozpoczyna się zjawa. Dwaj ludzie… powiadasz? Tak, tak! Słońce, opuszczając znak Byka, wstępuje pod znak Bliźniąt. Stąd to owi dwaj ludzie w proroctwie. Zbadajmy to. Daj mi pręt, chłopcze.

Zmarszczył brwi, bazgrał na piasku jakieś dziwaczne znaki, zamazywał i znów rysował ku zdumieniu wszystkich, z wyjątkiem lamy, który, wiedziony poczuciem delikatności, ani myślał wtrącać się do tego. Po upływie pół godziny bramin odrzucił od siebie pręt i chrząknął.

– Hm! Oto co mówią gwiazdy: w ciągu trzech dni przyjdą dwaj ludzie, by przygotować wszystko. Za nimi przyjdzie Byk, ale znak ponad nim jest znakiem wojny i ludzi zbrojnych.

– A ino! Gdyśmy jechali z Lahory, w naszym wagonie był jeden z sikhów loodhiańskich! – ozwała się ufnie wieśniaczka.

– Ph! ph! Ludzie zbrojni… całe setki… Cóż ciebie obchodzi wojna? – rzekł kapłan do Kima. – Przypadł ci krwawy i srogi znak wojny, który rychło się ziści.

– Nie… nie… – odrzekł lama zafrasowany. – Szukamy jeno pokoju i naszej rzeki.

Kim uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, co podsłuchał w szatni. Stanowczo był wybrańcem gwiazd!

Kapłan nogą zatarł nagryzmolone horoskopy.

– Ponadto nie potrafię już niczego się dopatrzeć. Za trzy dni, chłopcze, byk przyjdzie do ciebie.

– A moja rzeka, moja rzeka! – orędował lama. – Spodziewałem się, że jego byk doprowadzi nas obu do rzeki.

– Niestety, o tej dziwnej rzece nic nie wiem, mój bracie! – odparł duchowny. – Takie rzeczy nie każdemu dano poznać…

Nazajutrz, mimo że namawiano ich do pozostania, lama uparł się, by wyruszyć. Dano więc Kimowi spory tobołek pełen smakołyków oraz bez mała trzy anny miedziaków na drogę i wśród wielu błogosławieństw przyglądano się obu wędrowcom zmierzającym w szarzyźnie świtu na południe.

– Szkoda, że ci ludzie i im podobni nie mogą się wyzwolić z Koła Wszechrzeczy! – ozwał się lama.

– Oj nie! A toż by na ziemi pozostali tylko źli ludzie i któż by nam wtedy dał żarcie i dach nad głową? – zawyrokował Kim, krocząc dziarsko ze swoim ciężarem.

– Hań dalej jest mała rzeczka. Chodźmy zobaczyć – rzekł lama i skręcił od białego gościńca na przełaj przez pola, aż wpadli w istne gniazdo szerszeni – pomiędzy rozjadłe psy pariaskie44.

31

podobien – dziś: podobny. [przypis edytorski]

32

sprzedawacz – dziś: sprzedawca. [przypis edytorski]

33

te-rain – przekręcone z ang. train: pociąg. [przypis redakcyjny]

34

porękawiczne – opłata dla pośrednika, przez którego ręce (stąd nazwa) przechodzi transakcja między dwiema innymi osobami. [przypis edytorski]

35

namitka – kobiece nakrycie głowy, chusta okrywająca całą głowę wraz z czołem i ramionami. [przypis edytorski]

36

wasąg – prosty, czterokołowy powóz odkryty używany przez chłopów, bez resorów lub na półresorach poprzecznych, z nadwoziem drabinkowym opartym bezpośrednio na osiach. [przypis edytorski]

37

oszelmować – okaleczyć; tu: okraść. [przypis edytorski]

38

tikkut – przekręcony wyraz ang. ticket: bilet. [przypis redakcyjny]

39

albo cię pociąg odjedzie – albo ci pociąg odjedzie. [przypis edytorski]

40

na piechty – dziś: na piechotę. [przypis edytorski]

41

zabrzękły – dziś: zabrzęczały. [przypis edytorski]

42

krawczyk – zwany tkaczem, ptak żyjący w Indiach i sporządzający sobie gniazdka z pozszywanych liści. [przypis tłumacza]

43

kędy (daw.) – gdzie. [przypis edytorski]

44

psy pariaskie – pariaskimi nazywają w Indiach włóczęgowskie kundle, rasy niekształtnej, a maści żółtawej. [przypis tłumacza]

Kim

Подняться наверх