Читать книгу Kim - Редьярд Киплинг - Страница 4

Rozdział III

Оглавление

I tutaj wszelkich dusz pojmiesz wymowę,

Co szły przez życia szczeble i budowę,

Gdy Devadatty prawo – było nowe…

Wiatr ciepły tchnie od Kamakury.


Jakowyś chłop rozjuszony, wypadłszy za nimi, jął wymachiwać palicą bambusową. Był to ogrodnik z kasty Arain, hodujący warzywa i kwiaty, które dostawiał na targ w Umballi. Kim znał dobrze to plemię.

– Ten człowiek – rzekł lama, nie zważając na psy – jest nieuprzejmy względem obcych, niepowściągliwy w gębie i niemiłosierny. Niechże jego postępowanie będzie ci przestrogą, mój uczniu!

– Hej! dziady bezczelne! – wrzeszczał chłop. – Fora stąd! A wynocha!

– Odchodzimy już – odpowiedział lama z godnością i spokojem. – Odchodzimy już z tych nieszczęsnych pól.

– Och! – ozwał się Kim, nabrawszy tchu. – Jeżeli nie dopiszą ci przyszłe zbiory, to możesz ino45 sobie sam czynić wyrzuty za własne słowa!

Chłop pokręcił się niespokojnie.

– W okolicy pełno żebraków – zaczął tonem na wpół usprawiedliwiającym.

– A skądeś to wiedział, że my chcemy żebrać u ciebie, o Mali – rzekł Kim z przekąsem, darząc go przezwiskiem, jakiego najbardziej nie lubią przekupnie jarzyn. – Jedyną rzeczą, o którą nam chodziło, było przyjrzenie się tej rzece… tam za polem.

– Rzece? Doprawdy! – parsknął śmiechem warzywnik. – Z jakiego miasta przywlekliście się tutaj, że nie poznaliście zwykłego kanału? Płynie on prościutko jak strzała, a ja płacę za wodę, jakby to było roztopione srebro. Tam jest odnoga rzeki. Ale jeżeli chcecie wody, to wam jej dam… a może mleka?

– Nie, pójdziemy do rzeki – rzekł lama, zabierając się do odejścia.

– Dam wam mleka… i jadła… – zacinał się chłop, przyglądając się wysokiej postaci osobliwego przybysza – ja… nie… nie chciałbym ściągnąć nieszczęścia na siebie… albo na moje plony… ale w obecnych ciężkich czasach jest tylu żebraków…

– Przypatrz no się – zwrócił się lama do Kima. – Czerwona mgła gniewu przywiodła go do grubiańskich słów. Gdy ta ćma zdarła się z jego oczu, staje się człowiekiem grzecznym i łagodnego serca. Błogosławione niech będą jego pola! Pamiętaj, gospodarzu, nie sądź ludzi zbyt pośpiesznie.

– Spotykałem ludzi świętych, którzy by cię przeklęli od obory aż do ogniska – ozwał się Kim do zawstydzonego chłopa. – Czyż on nie jest człekiem iście świętym? Ja jestem jego uczniem.

Zadarł butnie nosa do góry i z wielką godnością jął kroczyć po wąskich miedzach.

– Nie bywa pychy – rzekł lama po chwili milczenia – nie bywa pychy u tych, co idą Drogą Środkową.

– Przecież sameś powiedział, że był to człek z niskiej kasty i nieokrzesany.

– O niskiej kaście nie mówiłem, bo jakoż może być coś, czego nie ma? Później on żałował swej nieuprzejmości, więc zapomniałem o urazie. Zresztą i on jest, jako my, przywiązany do Koła Wszechrzeczy… tylko że nie kroczy drogą zbawienia.

Zatrzymał się przy małym strumieniu wijącym się przez niwy i wpatrzył się w brzeg podziurawiony kopytami.

– No, a jakże teraz poznasz swą rzekę? – zagadnął Kim, usiadłszy w kucki w cieniu kępki gibkich trzcin cukrowych.

– Gdy ją znajdę, na pewno doznam łaski oświecenia. Czuję, że nie jest to jeszcze owo miejsce. O najmniejszy z poników46, gdybyś umiał mi ty powiedzieć, kędy płynie moja rzeka! Ale bądźże i ty błogosławion, że użyźniasz te niwy!

– Patrzaj, patrzaj! – krzyknął Kim, przyskakując doń i odciągając go w tył. Spośród kraśnych, szeleszczących badyli wypełzła ku brzegowi żółtobrunatna wstęga, wyciągnęła szyję ku wodzie, napiła się i legła spokojnie – był to ogromny wąż kobra o nieruchomych oczach pozbawionych powiek.

– Nie mam kija… nie mam kija! – ozwał się Kim. – Poszukam kija i przetrącę mu grzbiet.

– Za co? I on jest w Kole, jako i my… w żywocie zdążającym wzwyż lub ku dołowi… bardzo mu daleko do wybawienia. Wielkiego grzechu dopuścić się musiała dusza, która spadła do takiej postaci.

– Nie cierpię wszelkich gadów! – rzekł Kim. Wychowanie wśród krajowców nie zdoła w człowieku białym wykorzenić odrazy do wężów.

– Pozwól mu przeżyć należny okres żywota. – (Zwinięta w kłębek gadzina zasyczała i nieco rozwarła zakapturzony łeb.) – Oby rychło, bracie, nastąpiło twe wybawienie! – prawił lama spokojnie. – A może przypadkowo ty coś wiesz o mojej rzece?

– Nigdy nie widziałem człowieka takiego jak ty – szepnął Kim oszołomiony. – Czyż nawet węże rozumieją twą gwarę?

– Kto wie? – i przeszedł o jaką stopę odległości od chybotającego się łba kobry. Wąż cały się spłaszczył w zapylonych zwojach.

– Chodź ino! – zawołał, oglądając się przez ramię.

– Nie pójdę! – rzekł Kim. – Obejdę go dokoła.

– Chodź! On ci nic złego nie zrobi.

Kim zawahał się na chwilę. Lama poparł swój rozkaz jakimś brzękliwym wersetem chińskim, który Kim poczytał za guślarskie zaklęcie. Usłuchał wezwania i przeskoczył rzeczułkę. Wąż istotnie ani się nie ruszył.

– Nigdym nie widział takiego człowieka – mówił Kim, ocierając pot z czoła. – A teraz gdzie pójdziemy?

– Tobie o tym mówić wypada. Jestem stary i cudzoziemiec… z dala od mego kraju. Gdyby nie to, że ten wóz rel47 napełnia mi głowę zgiełkiem diabelskich bębnów, to chętnie bym w nim teraz pojechał do Benares… lecz w takiej przeprawie moglibyśmy ominąć Rzekę… Poszukajmy innego ruczaju.

Tam, kędy ciężko uprawiana rola daje żniwa trzy lub i cztery razy do roku – wśród poletek trzciny cukrowej, tytoniu, długich, białych rzodkwi i nol-kol – wałęsali się – obaj przez dzień cały, zbaczając z drogi za każdym ino połyskiem wody; budzili czujne psy po zagrodach i wioski drzemiące w ciszy południowej. Lama, nigdy nie zbity z tropu, z wielką prostotą odpowiadał na grad pytań, jakimi ich zasypywano. Szukali rzeki… rzeki cudownego uzdrowienia. Czy komukolwiek było co wiadomo o takiej strudze? Niekiedy ludzie się śmiali, lecz częściej słuchano opowiadania od deski do deski, ofiarowano przychodniom spoczynek w cieniu, łyk mleka i posiłek. Kobiety były zawsze uprzejme, a mali smarkacze, jak to bywa z dziatwą w całym świecie, na przemian okazywali to onieśmielenie, i to czupurność. Wieczór zastał ich pogwarzających z wójtem pod osłoną gminnego drzewa w małej wioszczynie złożonej z licho skleconych lepianek; właśnie bydło wracało z pastwisk, a kobiety gotowały wieczerzę. Przebyli już pas ogrodów warzywnych okalających wygłodzoną Umballę i znajdowali się pośrodku milami rozpostartej zieloności urodzajnych zbóż.

Wójt był to siwobrody, uprzejmy starzec, nawykły do gawędy z cudzoziemcami. Przyturgał dla lamy łóżko siatkowe, zastawił przed nim ciepłą strawę, nabił mu fajkę, a gdy w świątyni wioskowej skończyło się nabożeństwo wieczorne, posłali po miejscowego kapłana.

Kim opowiadał starszym dzieciom cudeńka o wielkości i piękności Lahory, o jeździe koleją i tym podobnych dziwach miejskich, tymczasem starsi gwarzyli z wolna, tak jak ich trzody przeżuwają paszę.

– Nie umiem tego zgłębić – rzekł w końcu wójt do kapłana. – Co sądzisz o tym gadaniu?

Lama, skończywszy opowieść, odmawiał po cichu różaniec.

– To Poszukiwacz – odrzekł kapłan. – Pełno takich w naszym kraju. Czy pamiętasz tego… fakira z żółwiem… co tu był niespełna miesiąc temu?

– Tak, lecz ów człowiek miał do tego prawo i podstawę, gdyż zjawił mu się sam Krishna, obiecując mu raj bez przejścia przez czyściec, jeżeli odbędzie pielgrzymkę do Prayag. Ten zaś szuka jakiegoś boga, o którym zgoła nic nie wiem.

– Cichaj, to człek stary; idzie z bardzo daleka i jest obłąkany – odparł gładko wygolony świątnik. – Słuchaj no! – zwrócił się do lamy – trzy kos (sześć mil angielskich) na zachód stąd ciągnie się wielki trakt wiodący do Kalkuty.

– Ależ ja chciałbym dojść do Benares… do Benares.

– Także i do Benares… Przecina on wszystkie strumienie z tej strony Indii. A teraz zasyłam prośbę do ciebie, o święty, byś tu pozostał do jutra. Potem wyjdź na drogę – (miał na myśli główny trakt) – i badaj każdy strumień, który ona przecina; albowiem, jak wnoszę, przymioty twej rzeki nie są związane z jedną jej łachą czy też jakąś miejscowością, lecz ujawiają48 się przez całą długość jej biegu. Przeto, jeżeli taka wola twych bogów, bądź pewny, że dostąpisz wybawienia.

– Dobra rada – rzekł lama, wielce przejęty tym pomysłem. – Ruszymy jutro i niech błogosławieństwo spłynie na cię, iżeś starym nogom ukazał tak bliską drogę.

Z głębi gardła wydobyty, niezrozumiały przyśpiew chiński stanowił zamknięcie zdania. Uczyniło to wrażenie nawet na duchownym, a wójt zatrwożył się, czy nie jest to urok jakowyś; lecz kto spojrzał na prostoduszną, pełną zapału twarz lamy, nie mógł długo mieć go w podejrzeniu.

– Czy widzisz mego chelę? – ozwał się ów, gmerząc w tabakierze i dobywając sutą szczyptę; uważał za swą powinność, by odpłacić grzecznością za grzeczność.

– Widzę… i słyszę – odpowiedział wójt, rzucając okiem w stronę, gdzie Kim przekomarzał się z dziewczyną w modrej sukni, podsycającą ognisko trzaskającym chrustem cierniowym.

– On ma też własny przedmiot poszukiwań. Nie rzekę, ale byka. Tak, Ryży Byk na zielonym polu ma go kiedyś wynieść do wysokich dostojeństw. Zdaje mi się, że on niezupełnie należy do tego świata. Był mi nagle zesłany do pomocy w poszukiwaniach, a nazywają go Przyjacielem całego świata.

Kapłan uśmiechnął się.

– Hej tam, Przyjacielu całego świata! – krzyknął poprzez kłęby gryzącego dymu – któżeś ty?

– Żak tego świątka! – odrzekł Kim.

– On mówi, żeś ty jest but (duch).

– Czyż buty mogą jeść? – ozwał się Kim, mrugając oczami. – Bo mnie się chce jeść.

– To nie żarty! – krzyczał lama. – Pewien astrolog… z miasta… którego nazwa wyszła mi z pamięci…

– Było to nie dalej jak w Umballi, gdzieśmy spędzili noc ostatnią! – szepnął Kim do kapłana.

– Aha, czy to nie była Umballa? Ten astrolog stawiał horoskopy i oznajmił, że mój chela w przeciągu dwóch dni odnajdzie cel swych pragnień. Lecz co on mówił o znaczeniu gwiazd, Przyjacielu całego świata?

Kim odchrząknął i rozejrzał się po patriarchach wioskowych siedzących wokoło.

– Moja gwiazda wróży wojnę! – przemówił z przejęciem.

Kilku obecnych roześmiało się, widząc niepokaźnego obdartusa, stąpającego z dumą po ceglanym murku pod rozłożystym drzewem. Krajowiec w takiej sytuacji leżałby spokojnie, ale w Kimie zawrzała krew białego człowieka i postawiła go na równe nogi.

– A właśnie, że wojnę! – odciął się.

– O to niezawodne proroctwo! – zagrzmiał tubalny głos. – Dyć49 na granicy ciągiem jest wojna… jak mi wiadomo.

Był to stary, sucherlawy człek, który za dni powstania50 był w służbie rządowej jako oficer w świeżo wystawionym pułku jazdy krajowej. Rząd wynagrodził go pięknym kawałkiem gruntu w wiosce, a chociaż nadmierne wymagania synów (obecnie również siwobrodych oficerów) zubożyły go wielce, był jeszcze człowiekiem możnym i wpływowym. Urzędnicy angielscy – nawet wysłannicy parlamentu – zbaczali z głównego gościńca, by go odwiedzić; w takich okolicznościach ubierał się w dawny mundur i stawał wyprostowany jak stempel karabina.

– Ale to będzie wielka wojna… wojna ośmiu tysięcy ludzi! – rozbrzmiał wśród szybko gromadzącej się gawiedzi przeraźliwy głos Kima. który aż jego samego przejął zdumieniem.

– Czerwone kurty (Anglicy), czy nasze własne pułki? – pochwycił starzec, jak gdyby pytał równego sobie. Ton jego zapytania wzbudził w obecnych szacunek dla Kima.

– Czerwone kurtki – palnął Kim na chybił trafił – czerwone kurty i armaty…

– Ależ… ależ astrolog nie mówił o tym ani słowa – krzyknął lama, charcząc dziwnie przez nos w swym podnieceniu.

– Ale ja wiem o tym! Miałem o tym objawienie, ja, który jestem uczniem tego męża świętego. Wybuchnie wojna… wojna ośmiu tysięcy czerwonych kurt. Ściągną ich z Pindi i Peshawur. To rzecz pewna.

– Chłopak nasłuchał się plotek jarmarcznych – ozwał się kapłan.

– Ależ on był wciąż przy mnie – rzekł lama. – Skąd by on to wiedział? Ja nic nie wiedziałem.

– Będzie z niego sprytny kuglarz, gdy ten stary zemrze! – bąknął kapłan do wójta. – Cóż to za nowy figiel?

– Dowodu!… Daj mi dowód! – huknął naraz stary wojak. – Gdyby się zanosiło na wojnę, synowie moi dawno by mi o tym powiedzieli.

– Gdy wszystko będzie gotowe, twoi synowie na pewno będą o tym zawiadomieni. Ale od twoich synów daleka droga do człowieka, w którego rękach spoczywa wszystko.

Kim zapalił się do gry, bo mu to przypominało przygody na linii kolejowej, przewożącej pocztę, kiedy to dla zdobycia kilku paisów51 udawał, że wie więcej, niż wiedział w istocie. Ale teraz grał o wyższą stawkę – o samo tylko podniecenie i poczucie własnej mocy. Nabrał więc tchu na nowo i mówił dalej:

– Staruszku, ty daj mi dowód. Czy podwładni mogą nakazać wymarsz ośmiu tysięcy czerwonych kubraków… z armatami?

– Nie! – odpowiedział wiarus wciąż takim tonem, jak gdyby Kim był jego rówieśnikiem.

– Czy wiesz, kto to jest taki, co wydaje rozkazy?

– Przecieżem go widział!

– Poznałbyś go znowu?

– Znałem go jeszcze, gdy był porucznikiem w topkhana (artylerii).

– Jest to człek wysoki… wysoki człek o czarnych włosach… a chodzi w ten sposób… – tu Kim przeszedł parę kroków, uwydatniając chód sztywny, jakby drewniany.

– No tak. Ale to mógł zauważyć byle kto.

Tłum przysłuchiwał się z zapartym tchem całej tej rozmowie.

– To prawda – rzekł Kim. – Ale powiem ci jeszcze więcej. Przypatrz no się. Najpierw ten wielki człowiek chodzi w ten sposób… potem myśli w ten sposób… – (tu Kim przesunął palec wskazujący po czole, potem w dół, aż na koniec zatrzymał go w kącie ust) – następnie w ten sposób strzela palcami… potem bierze kapelusz pod lewą pachę…

Kim unaoczniał cały ruch i stanął niby bocian. Stary wiarus warczał coś niezrozumiale z podziwu, a po tłumie przebiegł dreszcz.

– Tak… taak… taak! Ale co on czyni, gdy ma wydać rozkaz?

– Skrobie się w ten sposób po karku… Potem wyrzuca Jeden palec na stół i z lekka fuczy przez nos… Potem odzywa się:

– Zluzować taki a taki pułk! Sprowadzić takie działa!

Stary wiarus stanął na baczność i zasalutował.

– Bo… – tłumaczył Kim na gwarę gminną dobitne zdania posłyszane w szatni domu w Umballi – bo, powiada on… powinniśmy to uczynić już dawno. To nie wojna, to kara. Fff!

– Dosyć. Wierzę ci. Takim go widziałem w ogniu bitwy. Widziałem i słyszałem. To on!

– Nie widziałem ognia bitwy! – tu głos Kima przeszedł w urywkowe ględzenie przydrożnego wróżbity. – Widziałem go w ciemności… Najpierw nadszedł człowiek, mający wyjaśnić położenie… Potem przybyli jeźdźcy… Potem przybył on, stojąc w obręczy świetlnej… Dalej było tak, jak mówiłem. Starcze, czy powiedziałem prawdę?

– To on; to on bez najmniejszej wątpliwości.

Tłum odetchnął przeciągle całą skalą głosów, wlepiając oczy na przemian to w starego wiarusa, wciąż jeszcze stojącego na baczność, to w obdartego Kima. Zmierzch krasił się barwą purpury.

– Czyż nie mówiłem… czyż nie mówiłem, że on nie z tego świata? – zawołał lama chełpliwie. – On jest Przyjacielem całego świata! on jest Przyjacielem gwiazd!

– No, ale co nam do tego! – zawołał jeden z chłopów. – O młodociany wróżbito, jeżeli duch wieszczy zamieszkuje w tobie o każdej porze… to ja mam czerwono nakrapianą krowinę. Ona mogłaby być siostrą twego byka… o ile mi wiadomo…

– Albo o ile mnie to obchodzi! – rzekł Kim. – Moje gwiazdy nie mają nic wspólnego z twoim bydłem.

– Ależ nie… ona jest bardzo chora – wmieszała się jakaś babina. – Mój mąż to istny bawół, inaczej dobierałby lepiej wyrazów. Powiedz mi, czy ona się wyliże?

Gdyby Kim był zwyczajnym chłopcem, przeciągałby jeszcze tę zabawę; lecz jeżeli ktoś od lat trzynastu znał całe miasto Lahorę lub chociażby wszystkich fakirów przy bramie Taksali, to musiał już dobrze znać i naturę ludzką. Z boku nieco kwaśno spozierał nań kapłan – uśmiechając się oschle i jadowicie.

– Cóż? Czy w tej wsi nie ma kapłana? Zdaje mi się, że dopiero co widziałem, i to nie lada, kapłana!

– Tak… ale… – zaczęła kobieta.

– Ale ty i twój mąż przypuszczaliście, że ktoś wyleczy wam krowę za kopę podziękowań. – Strzał był celny, gdyż to stadło słynęło z największego sknerstwa w całej wiosce. – Niedobrze to oszukiwać świątynię. Daj młodego cielaka kapłanowi, a o ile bóstwa twoje nie pałają nieodwołalnym gniewem, to za miesiąc krowa będzie dawała mleko.

– Jesteś mistrzem w żebraniu – markotał niby kot udobruchany kapłan. – Nawet czterdziestoletnie doświadczenie nie mogłoby cię uczynić doskonalszym. Pewno bardzo wzbogaciłeś tego starucha?

– Trochę mąki, trochę masła i garść rzeżuchy – odpowiedział Kim, rumieniąc się z pochwały, lecz mając się jeszcze na ostrożności – czyż można się tym wzbogacić? A jak sam pewno widzisz, on ma fioła w głowie. Ale przynajmniej tyle na tym korzystam, że poznaję drogę.

Wiedział, jak wyglądali fakirowie pod bramą Taksali, gdy gwarzyli ze sobą, i naśladował nawet same wyrażenia ich wyuzdanych uczniów.

– Czyż więc jego poszukiwanie jest prawdą czy też płaszczykiem do pokrycia innych celów? Może to skarby?…

– On jest szalony… bardzo szalony… Nie ma w tym nic więcej…

W tej chwili przykusztykał stary wiarus i zapytał, czy Kim zostanie u niego na noc. Kapłan namawiał go, by tak uczynił, lecz równocześnie twierdził uporczywie, że zaszczyt podejmowania lamy należy do świątyni, na co lama uśmiechnął się z całą szczerością. Kim rzucił okiem z twarzy jednego na oblicze drugiego – i wyciągnął odpowiednie wnioski.

– Gdzie masz pieniądze? – szepnął odprowadziwszy starca na bok w ciemności.

– Za pazuchą. Gdzieżby były?

– Daj mi je. Daj mi je prędko i po cichu.

– Na co? Po co? Tu nie trzeba kupować biletu.

– Czy jestem twoim chelą, czy nie? Czyż nie jestem podporą twych starych nóg w podróży? Daj mi pieniądze, a oddam ci je o świcie.

Wsunął dłoń za pas lamy i wyciągnął stamtąd kieskę.

– Niechże tak będzie… niech będzie… – pokiwał głową starzec. – Świat ten jest wielki i straszny. Nigdym nie sądził, że tylu ludzi żyje na nim.

Nazajutrz rano kapłan był wielce nadąsany, natomiast lama czuł się rozkosznie. Kim zaś spędził wieczór bardzo zajmująco ze starym wojakiem, który wyciągnął skądsi swą szablę kawaleryjską i kołysząc ją na chudych kolanach opowiadał mu o powstaniu i młodych kapitanach, spoczywających od trzydziestu lat w grobie… aż chłopca z wolna zmorzył sen.

– Zdrowe być musi powietrze w tej okolicy – ozwał się lama. – Sypiam zazwyczaj lekko, jak wszyscy starcy, ale tej nocy spałem jak zabity i nie obudziłem się do białego ranka.

– Łyknij sobie gorącego mleka – rzekł Kim, który nierzadko stosował takie lekarstwo względem znajomych palaczy opium. – Czas już ruszyć w drogę.

– Na długą drogę, co przecina wszystkie rzeki Indii – rzekł lama radośnie. – Chodźmy. Ale jak myślisz, chelo, odwdzięczyć się tym ludziskom, nade wszystko zaś kapłanowi, za ich wielką uprzejmość? Wprawdzie są to but-parast, ale w przyszłych żywotach może doznają oświecenia? Czy dać rupię na świątynię? Przedmiot, który znajduje się wewnątrz tej świątyni, jest niczym innym, jak tylko kamieniem malowanym na czerwono, ale powinniśmy cenić serce człowieka, gdy jest dobre.

– O święty! Czy odbywałeś kiedy drogę samopas? – Kim spojrzał nań ostro, niby jedna z wron indyjskich, co się krzątają po polach.

– A juści, dziecię moje: od Kulu do Pathankot… z Kulu, gdzie zmarł mój pierwszy chela. Gdy ludzie byli dla nas dobrzy, składaliśmy datki, a na całym pogórzu okazywano nam życzliwość.

– Inaczej jest w Hind (na niżu indyjskim) – rzekł Kim oschle. – Ich bogi mają wiele ramion i są złośliwe. Zostaw je w spokoju.

– Chciałbym was odprowadzić przez kawałek drogi, Przyjacielu całego świata… ciebie i twojego żółtego człowieka – ozwał się czyjś głos; to stary wiarus człapał stępa na chudym kucyku o nożycowatych pęcinach, majacząc w brzasku na uliczce wioski – ostatniej nocy w mym wyschłym sercu wytrysły zdroje wspomnień i było to dla mnie błogosławieństwem. Naprawdę wojna rozchodzi się w powietrzu; odczuwam ją… Patrz, wziąłem ze sobą pałasz.

Siedział, zwiesiwszy długie nożyska, na grzbiecie małego wierzchowca, a dłonią oparł się na głowicy sążnistego52 pałasza dyndającego mu przy boku; poglądał srogo hen ponad kraj53 równinny, ku północy.

– Opowiedz no mi jeszcze raz, jak on wyglądał w tej zjawie. Hopnij i siądź za mną. Bestyjka udźwignie nas obu.

– Jestem uczniem tego świętego – rzekł Kim, gdy przejechali bramę wioski.

Wieśniacy byli, zda się, niemal zmartwieni rozstaniem z nimi, natomiast kapłan pożegnał ich chłodno i z daleka. Zmarnował jeno niepotrzebnie tyle opium na człowieka, który nie nosił z sobą pieniędzy.

– Wcale trafne powiedzenie. Nie bardzo się wdaję z ludźmi świętymi, ale szacunek nigdy nie zawadzi. W dzisiejszych czasach już nie szanują człowieka… nawet gdy sahib-komisarz przyjeżdża do mnie w odwiedziny. Lecz czemuż to chodzić z człowiekiem świątobliwym, jeżeli kogoś gwiazda prowadzi do wojny?

– Ależ on jest człowiekiem świętym – rzekł Kim z powagą. – Jest naprawdę święty w słowach i czynach. On nie jest podobny innym: nigdy nie widziałem takiego jak on. Nie jesteśmy wróżbitami ani kuglarzami, ani żebrakami.

– Ty nie jesteś… to widzę, ale nie znam tego drugiego. Bądź co bądź, maszeruje raźnie.

Świeży dech poranku ożywił lamę, który śmigał wielkimi, rześkimi krokami podobnymi do chodu wielbłąda. Zatopiony był w rozmyślaniach i odruchowo pobrzękiwał różańcem.

Szli drogą wiejską, pełną kolein i wybojów, co wiła się po równinie wśród wielkich, ciemnozielonych gajów mangowych54; na wschodzie bledziuchno rysowały się śniegiem przykryte Himalaje. Całe Indie wyroiły się na pola, do roboty; słychać było zgrzyt kołowrotów studziennych, pokrzykiwanie oraczy za bydłem i swarzenie się wron. Nawet kucyk poszedł za dobrym przykładem i ruszył prawie truchtem, gdy Kim położył rękę na puślisku.

– Żałuję, żem nie dał rupii na kaplicę – rzekł lama, przebiegłszy palcami wszystkie osiemdziesiąt jeden paciorków różańca.

Stary wojak warknął coś pod wąsem, a lama teraz dopiero zauważył jego obecność.

– Czy i ty szukasz rzeki? – rzekł, odwracając się.

– Dzień ledwo się zaczął – brzmiała odpowiedź. – Po kiego licha mi rzeka? Chyba do napojenia konia przed zachodem słońca! Jadę, żeby pokazać ci krótszą drogę do wielkiego gościńca.

– Nie zapomnę ci tej grzeczności, człowiecze dobrej woli, ale na cóż ten pałasz?

Stary wiarus tak się zawstydził, jak dziecko przyłapane na zmyślaniu.

– Ten pałasz… – odezwał się obmacując swój oręż – o, to jeno55 moje upodobanie… upodobanie starego człowieka… Wprawdzie był rozkaz z policji, że w całych Indiach nie wolno nikomu nosić broni, ale – zaśmiał się i plasnął po rękojeści – mnie znają wszyscy policjanci w okolicy.

– Niedobre to upodobanie – rzekł lama. – Cóż komu przyjdzie z zabijania ludzi?

– Niewiele… ile wiem; ale gdyby od czasu do czasu nie zabijano złych ludzi, niedobrze byłoby na tej ziemi bezbronnym marzycielom. Nie wyssałem tego z palca, bom ci widział kraj od Delhi na południe zalany krwią.

– Cóż to za szał ogarnął wówczas ludzi?

– Wiadomo to tylko bogom, którzy zesłali tę plagę. Wżarł się ten szał w całą armię i zaczęto buntować się przeciwko oficerom. Było to pierwsze zło, ale dałoby się jeszcze je załagodzić, gdyby się pohamowali; alić oni woleli zabijać żony i dzieci sahibów. Wtedy przybyli sahibowie zza morza i zrobili z nimi surowy porachunek.

– Pewne pogłoski o tym, jak mi się zdaje, dotarły do mnie przed wielu laty. Jak sobie przypominam, nazwano ów rok „Czarnym Rokiem”.

– Jakimże ty żyłeś trybem, że nie wiesz o tym roku? Pogłoski, ciewy56! Cała ziemia wiedziała i trzęsła, się ze strachu.

– Nasza ziemia nigdy się nie trzęsła, tylko raz… i w dniu, gdy Najdoskonalszy doznał oświecenia.

– Brrmh! Ja widziałem przynajmniej trzęsienie ziemi w Delhi, a Delhi jest pępkiem świata.

– Więc oni zwrócili się przeciwko kobietom i dzieciom? To był czyn zły, za który nie można uniknąć kary.

– Niektórzy starali się temu zapobiec, ale na nic to się nie zdało. Byłem wtedy w pułku konnicy. Ten się zbuntował. Z sześciuset osiemdziesięciu szabel ilu pozostało wiernie przy swych dowódcach? Jak sądzisz? Trzech tylko! Ja byłem jednym z nich.

– Tym większa zasługa.

– Zasługa! Nie uważaliśmy tego wówczas za zasługę. Moi ludzie, przyjaciele, bracia opuścili mnie, mówiąc: „Skończyły się czasy panowania Anglików. Niech każdy wywalczy sobie nieco mienia”. Lecz ja już mówiłem, był z ludźmi z Sobraon, z Chillianwallah, z Moodkee i Ferozeshah; przeto rzekę: „Poczekajcie no trochę, a wiatr się zmieni; te sprawki nie przyniosą wam szczęścia”. W owych to dniach przejechałem konno siedemdziesiąt mil, wioząc na łęku angielską memsahib57 z dzieckiem. (Ej, to był wierzchowiec w sam raz dla sielnego chłopa!) Zawiozłem ich w miejsce bezpieczne i powróciłem do swego oficera, jedynego z naszych pięciu, którego nie zabito. „Daj mi jaką posadę – powiadam mu – bo jestem wyrzutkiem mego rodu i szabla moja ocieka krwią bratnią”. „Bądź spokojny – rzecze ów – wielka praca jeszcze nas czeka. Skoro ten szał przeminie, przyjdzie nagroda”.

– Tak, czy to pewne, że przyjdzie nagroda, gdy szał przeminie? – mruknął lama na wpół do siebie.

– Nie obwieszano jeszcze wówczas medalami każdego, kto przypadkiem posłyszał huk działa. Nie! Uczestniczyłem w dziewiętnastu gorących bitwach, w czterdziestu sześciu potyczkach konnych, a drobnych utarczek było bez liku. Odniosłem dziewięć ran; mam medal, cztery odznaki i jeden order, bo moi kapitanowie, którzy obecnie są jenerałami, pamiętali o mnie, gdy Kaiser-i-Hind (cesarzowa Indii) dożyła pięćdziesięciolecia panowania, a cały kraj się radował. Powiedzieli: „Dać mu order Berittish India58”. Noszę go teraz na szyi. Z rąk państwa otrzymałem też jaghir (posiadłość)… jako wolną darowiznę dla siebie i swoich. Moi znajomkowie z lat dawnych (obecnie są komisarzami) przyjeżdżają do mnie nieraz na przełaj przez oziminę… sadząc dumnie na koniach, iż widzi ich cała wieś… i gwarzymy sobie o dawnych bojach… a imię jednego z nieboszczyków zaraz nam przywodzi na myśl drugie…

– A potem? – ozwał się lama.

– O, potem oni odjeżdżają, ale nie wcześniej, aż im się cała wieś napatrzy.

– A w końcu co myślisz uczynić?

– W końcu umrę.

– A potem?

– Niech bogowie o tym stanowią! Nigdy nie naprzykrzałem się im modlitwami; sądzę, że i oni nie będą mnie dręczyć. Bo, widzisz, w ciągu długiego żywota mego zdołałem zauważyć, że ci, którzy ustawicznie napastują istoty nadziemskie utyskiwaniem, skargami, rykiem i płaczem, bywają co rychlej wezwani na tamten świat, podobnie, jak to nasz pułkownik zwykł był wzywać do siebie mazgajowatych chamów wiejskich, co za wiele pytlowali jęzorem. Nie, ja nigdy nie dokuczyłem bogom. Oni o tym będą pamiętali i dadzą mi cichy kącik, gdzie będę mógł spokojnie lancą wywijać i czekać przybycia mych synów; mam ich w wojsku ni mniej ni więcej, tylko trzech: wszyscy są ressadar-majorami59.

– I oni tak samo, przykuci do Koła, przechodzą z żywota do żywota… z jednego zwątpienia w drugie – rzekł lama, westchnąwszy – zgorączkowani, znękani szarpią się w bezsilności…

– A jakże! – zachichotał wiarus. – Trzej rotmistrze w trzech pułkach! Trochę szulerzy, ale i jam od nich nie lepszy. Muszą jeździć na pięknych rumakach, a przecież nie można tak zdobywać koni, jak w dawnych latach zdobywało się kobiety. No, no, moje gospodarstwo mogłoby opędzić wszystkie wydatki. Jak ci się zdaje? Jest to szmat żyznej ziemi, ale moja czeladź mnie podbiera. Ja nie umiem niczego dochodzić, chyba ostrzem lancy. Uuch! Srożę się i klnę, co wlezie, a oni udają skruchę, lecz poza plecami przezywają mnie starym, bezzębnym małpiszonem.

– Czy nigdy nie tęskniłeś do niczego innego?

– O tak!… Tak!… Po tysiąc razy! Jeszcze bym raz chciał mieć grzbiet prosty i zwierające się kolana… żwawy kułak i bystry wzrok… i ten szpik w kościach, co człeka robi silnym… O dawne lata… szczęśliwe lata, gdym był krzepki i zdrowy!

– Ta krzepkość jest słabością.

– Na to ona zeszła; ale pięćdziesiąt lat temu pokazałbym co innego! – odrzekł stary wiarus, bodąc kantem strzemienia wychudły bok kucyka.

– Ale ja wiem o rzece wielkich uzdrowień.

– Piłem ci ja wodę z Gungi (Gangesu), co się zmieści, aż mi brzuszysko napęczniało. Nabawiłem się ino biegunki, a nijakiej tam siły mi nie przybyło.

– To nie o Gangesie mowa. Rzeka, o której wiem, zmywa wszelką zmazę grzechu. Wyszedłszy na brzeg przeciwległy, jest się pewnym wybawienia. Nie znam twego życia, lecz twarz twoja świadczy, żeś zacny i uprzejmy. Trzymałeś się swojej drogi, okazując wierność wówczas, gdy ciężko było trwać w wierności… w owym „Czarnym Roku”, o którym przypominam sobie teraz jeszcze inne opowieści. Wejdź teraz na drogę pomierną60, która jest ścieżką zbawienia. Słuchaj najwznioślejszego prawa, a nie idź za mrzonkami.

– Mów więc, staruszku – uśmiechnął się wiarus, salutując z lekka. – Wszyscy w tym wieku stajemy się gadułami.

Lama przysiadł pod osłoną drzewa mangowego, którego cień igrał mu różnowzorowymi cętkami po twarzy; wiarus siedział prosto jak pieniek na kucyku, a Kim, upewniwszy się, że tu nie ma wężów, położył się na kłębowisku splątanych korzeni.

Skroś jasnej spieki słonecznej rozbrzmiewał gnuśny szmer drobnego życia, gruchanie gołębi i senny pobrzęk kołowrotów studziennych pośród pól. Lama jął mówić powoli i z przejęciem. Po upływie dziesięciu minut wiarus ześliznął się z kucyka, by lepiej dosłyszeć (jak mówił), i usiadł, owinąwszy uzdę dokoła przegubu ręki. Głos lamy załamywał się – okresy zdaniowe się wydłużały. Kim tymczasem uważnie śledził szarą wiewiórkę. Gdy mały, przekorny kłębuszek sierści znikł, przywarłszy gdzieś do gałęzi, kaznodzieja i słuchacz spali już jak zabici; stary oficer przyhołubił na ramieniu swą mocno pokiereszowaną głowę, a lama oparł swoją na wznak o pień drzewa, gdzie połyskiwała niby żółtawa kość słoniowa.

Skądsi przykatulał się mały, naguśki berbeć, wytrzeszczył ślipięta61 i tknięty nagłym odruchem szacunku złożył lamie uroczysty ukłon… atoli malec był tak krótki i tłusty, że przewrócił się przy tym w bok, a Kim zaczął się śmiać z jego grubych nóżąt fikających w powietrzu. Dziecko, przestraszone i obudzone, zaczęło drzeć się wniebogłosy.

– Hej, hej! – ozwał się wiarus, zrywając się na równe nogi. – Co się stało? Jakie rozkazy? To… dziecko! Śniło mi się, że to alarm. No, maluśki… malunki… nie becz… Czy spałem? To doprawdy bardzo niegrzecznie z mej strony!

– Ja się boję, ja się boję! – zarykiwał się dzieciak.

– Czego tu się bać? Dwóch dziadów i chłopca? Jaki z ciebie będzie kiedyś żołnierz, paniczku?

Lama też się obudził, lecz nie zwracał uwagi na dziecko i tylko klepał różaniec.

– Co to? – zapytało dziecko, zaprzestawszy nagle beków. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Daj mi ten dzyndzyk.

– W sam raz! – odrzekł lama, uśmiechając się i powlókł całym sznurkiem paciorków po murawie, nucąc:

Pęczek rzeżuchy i osełka ghi62,

Garsteczka ryżu i jagły

I suchych strączków – wystarczy nam dwom,

Aby uśmierzyć głód nagły.


Dziecko zakrzyczało z radości i pochwyciło ciemne, połyskujące paciorki.

– Ho, ho! – ozwał się stary wojak. – Kędy63 żeś się nauczył takich śpiewanek, ty, co gardzisz światem doczesnym?

– Nauczyłem się w Pathânkot… siedząc w progu jednego domu – rzekł lama nieśmiało. – Dobrze to być życzliwym dla dzieci.

– O ile pamiętam, to zanim nas zmorzył śpik, opowiadałeś mi, że ożenek i płodzenie potomstwa są zaćmieniem prawdziwego świata, są zawadą na Drodze. Czy w twoim kraju dzieci spadają z nieba? Czy ową Drogą ma być śpiewanie takich piosenek?

– Nikt nie jest w zupełności doskonały – rzekł lama poważnie, zgarniając z powrotem różaniec. – Chybaj teraz do matusi, mój mały!

– Ciewy64! – ozwał się wiarus do Kima. – On się tego wstydzi, że zrobił uciechę dziecku! No, brachu, świat stracił w tobie dobrego ojca rodziny! Hola, smyku! – cisnął dziecku pais. – Łakocie, to zawsze rzecz smaczna!

A kiedy maleństwo odbiegło w podskokach na rozłogi zalane blaskiem słonecznym, stary rębacz dodał:

– Taki to później wyrasta i bywają z niego ludzie. O święty człecze, przykro mi bardzo, że zasnąłem w środku twego kazania. Przebacz mi!

– Obaj jesteśmy starzy – rzekł lama. – Mnie winę przypisać należy. Słuchałem twej gawędy o świecie i jego szaleństwach, a jeden błąd pociągnął za sobą drugi.

– Ludzie, słuchajcie! Cóż to szkodzi twoim bogom, że sobie pogwarzysz z takim basałykiem? A śpiewka to ci się udała! Chodźmy dalej, a ja ci zaśpiewam pieśń o Nikal Seynie pod Delhi… bardzo to stara pieśń.

Wyruszyli z pomroczy gaju mangowego; donośny, przenikliwy głos starego wygi niósł się po łanach i łęgach, opiewając w kwilących, przeciągłych zawodzeniach dzieje Nikal Seyna (Nicholsona) – jest to dumka, którą po dziś dzień śpiewają w Pendżabie. Kim był oczarowany, a lama przysłuchiwał się jej z wielkim zaciekawieniem.

Hej – Hej! Nikal Seyn zginął… zginął pod Delhi!

Lance północy, pomścijcie śmierć Nikal Seyna!


Wywodził trele w zakończeniu każdej zwrotki i wybijał takt, uderzając płazem pałasza o zad koński.

– A teraz dochodzimy do wielkiego gościńca – rzekł, wysłuchawszy pochwał Kima, bo lama milczał znamiennie. – Od dawna już nie jeździłem tą drogą, ale rozruszało mnie to gadu-gadu z twoim chłopcem. Patrz no, święty człecze: oto wielki trakt, który jest kością pacierzową całego Hindu. W znacznej części jest ocieniony, jak tutaj, czterema rzędami drzew; to środkowy, cały wybrukowany, jest przeznaczony do szybkiej jazdy; zanim nastały koleje, sahibowie jeździli tędy całymi setkami tam i z powrotem; obecnie jeżdżą tędy tylko wasągi chłopskie i inne bryczki. Po prawej i lewej stronie jest gorzej utrzymana droga dla ciężkich fur… ze zbożem, bawełną, drzewem, bhossa, wapnem i skórami. Idzie się tędy bezpiecznie, gdyż co kilka kos jest posterunek w policji. Ci policjanci, to złodzieje i wydrwigrosze (ja, gdyby to ode mnie zależało, ustanowiłbym tu patrole konnicy z młodych rekrutów pod dowództwem surowego kapitana), ale przynajmniej nie znoszą konkurencji innych hultajów. Ciągną tędy ludzie wszelkich kast i pokrojów. Spójrz no! Bramini i chumary, bankierzy i kotlarze, golibrody i bunniasi, pątnicy i garncarze… cały świat snuje się tędy. Wydaje mi się, jakby to była rzeka, z której zostałem wyrzucony jak kłoda po powodzi.

Istotnie wielki gościniec przedstawia ciekawe widowisko. Biegnie jak strzelił i bez natłoku unosi cały ruch Indii na przestrzeni tysiąca pięciuset mil – takiej rzeki życia nie ma drugiej na całym świecie. Jęli się przyglądać tej długiej smudze nakrytej sklepieniem zieloności i usianej plamkami cieni; jej białe tło było przez całą szerokość nakrapiane gromadkami z wolna wlokącego się ludu, a z przeciwnej strony wznosiła się dwuizbowa wartownia policji.

– Któż to nosi broń na przekór ustawom? – zawołał z jej wnętrza roześmianym głosem policjant, ujrzawszy pałasz wiarusa. – Czyż mało policji, by tępić opryszków?

– Kupiłem ją właśnie… przeciwko policji – brzmiała odpowiedź. – Czy wszystko w porządku w Hind (Indiach)?

– Wszystko w porządku, ressaldar-sahibie (panie rotmistrzu)!

– Jestem, jak widzicie, niby stary żółw, co to umyka z głową, a potem ją znów na brzeg wystawi. Tak, to jest droga Hindostanu. Wszyscy tędy chodzą…

– A ty, świńskie pomiotło, czy wygodna strona gościńca ma służyć do tego, żebyś tu skrobał się po plecach? Ojcze wszelkich rozpustnic i mężu dziesięciu tysięcy niecnotliwych podwik65! Twoja matka zaprzedała się czartu, nastręczona przez rodzoną matkę! Twoje ciotki nie miały nosów od siedmiu pokoleń! Twoja siostra!… Jaki to głupi ciemięga kazał ci się tarabanić z wozami w poprzek ulicy? Co?… koło złamane? Naści tu jeszcze łeb rozbity i pozbieraj sobie to wszystko wolnym czasem do kupy!

Głos ten wraz ze zjadliwym trzaskiem bicza dobywał się z tumanu kurzawy, o jakie pięćdziesiąt sążni66 opodal gdzie leżała złamana fura. Z tej całej bryndzy wystrzeliła jak rakieta smukła klacz katiwarska z rozognionymi chrapami i oczyma, parskając i wierzgając, gdy jeździec zwracał ją w poprzek drogi, w pogoni za wrzeszczącym człowiekiem. Był to mężczyzna rosły, z brodą szpakowatą, siedział na rozhukanym wierzchowcu, jak gdyby tworzył jedno z nim ciało, i wśród jego szczupaków z wielką zręcznością smagał swą ofiarę.

Twarz starego wiarusa zajaśniała dumą.

– Mój syn! – ozwał się zwięźle i usiłował wędzidłem skierować swego kuca w odpowiednią stronę.

– Czyż wolno mnie bić w oczach policji? – jęczał woźnica. – Sprawiedliwości! żądam sprawiedliwości!…

– A czy mnie ma zagradzać drogę jakaś wrzaskliwa małpa, która wywala dziesięć tysięcy worków przed nosem mego konia? W ten sposób można klacz znarowić!

– On mówi prawdę, mówi prawdę! Ale też ona trzyma się swego pana! – ozwał się stary wiarus. Woźnica uciekł pod koła swej fury i stąd odgrażał się wszelkiego rodzaju zemstą.

– Ależ to walne chłopy z twoich synów! – rzekł policjant pogodnie, dłubiąc w zębach. Jeździec wymierzył woźnicy jeszcze jeden bolesny cios i jechał dalej kłusa.

– Mój ojciec! – zawołał, ściągając konia cuglami o dziesięć sążni67, i zsiadł na ziemię.

Starzec w mig zeskoczył z kucyka i uściskali się tak, jak to zwykli czynić na Wschodzie ojciec i syn.

45

ino (gw.) – tylko. [przypis edytorski]

46

ponik – strumyk. [przypis edytorski]

47

rel – przekręcone z ang. rail: kolej. [przypis edytorski]

48

ujawiać się – dziś: ujawniać się a. przejawiać się. [przypis edytorski]

49

dyć (gw.) – przecież. [przypis edytorski]

50

powstanie – oczywiście, mowa o powstaniu sipajów; [tj. masowych antybrytyjskich wystąpieniach zbrojnych w Indiach w latach 1857–1859, zainicjowanych przez wojskowych wywodzących się z miejscowej ludności, czyli tzw. sipajów; red. WL]. [przypis tłumacza]

51

pais a. paisa – drobny pieniądz indyjski (miedziany), stanowiący ćwierć anny. [przypis tłumacza]

52

sążnisty – ogromny, bardzo długi; sążeń: daw. miara długości wynosząca w różnych okresach i różnych krajach od 176 do 2,15 m. [przypis edytorski]

53

kraj – tu: kraniec, kres. [przypis edytorski]

54

mango – (wyraz tamilski) owocowe drzewo rosnące w Indiach, a rodzące jadalne owoce, bardzo soczyste, o żywicznym zapachu. [przypis tłumacza]

55

jeno (daw.) – tylko. [przypis edytorski]

56

ciewy (gw.) – a to dopiero; też coś. [przypis edytorski]

57

memsahib – z ang. madam, ma'am: pani i hind. sahib. [przypis redakcyjny]

58

Berittish India – przekręcone z British India: Indie angielskie. [przypis tłumacza]

59

ressaldar (z hind. risalah: szwadron, chorągiew) – rotmistrz w pułku rekrutującym się z krajowców. [przypis tłumacza]

60

pomierny – umiarkowany. [przypis edytorski]

61

ślipięta – od: ślepia; oczy. [przypis edytorski]

62

ghi – masło z mleka bawolic. [przypis redakcyjny]

63

kędy – gdzie. [przypis edytorski]

64

ciewy (gw.) – a to dopiero; też coś. [przypis edytorski]

65

podwika (daw.) – dziewczyna. [przypis edytorski]

66

sążeń – daw. miara długości wynosząca w różnych okresach i różnych krajach od 176 do 2,15 m. [przypis edytorski]

67

sążeń – daw. miara długości wynosząca w różnych okresach i różnych krajach od 176 do 2,15 m. [przypis edytorski]

Kim

Подняться наверх