Читать книгу Kochaj - Регина Бретт - Страница 6
Lekcja 1
ОглавлениеUrodziłeś się godny miłości
Wszyscy nosimy w sobie rany.
Oto moja najgłębsza rana. I zarazem najstarsza. To rana, która kiedyś otworzyła się i pochłonęła mnie całą. I nadal może to zrobić, chociaż minęło już tyle lat.
Każdy z nas ma w sobie czarną dziurę, która go zasysa i zamienia w bezradne dziecko z dalekiej przeszłości. Zaniedbane niemowlę. Bitą trzylatkę. Molestowaną pięciolatkę. Siedmiolatkę, której dokuczają koledzy ze szkoły. Dziewięciolatkę wyśmiewaną za to, że wygląda inaczej niż rówieśnicy.
Tej dziury nie da się zasypać pieniędzmi.
Nie da się jej wypełnić cukrem, alkoholem ani seksem.
Nie da się jej zlikwidować awansami zawodowymi, zabawkami ani zwycięstwami.
I nie da się przed nią uciec. Nie można zostawić jej za sobą – bo mamy ją w sobie.
Oto jak uleczyć tę pustkę w naszym wnętrzu – pustkę, która jest częścią nas.
Trzeba pokochać siebie ze swoimi ranami. Pokochać siebie jeszcze głębiej i mocniej, żeby te rany uzdrowić.
A później pomóc innym pokochać ich rany.
W ten sposób naprawiamy świat. Krok po kroku, rana po ranie. Tak odzyskujemy siły. Każdy z nas.
Nieleczone rany będą się pogłębiać. Moja mama dopiero po osiemdziesiątce opowiedziała mi o najboleśniejszym dniu swojego dzieciństwa. Jej siostra dopiero co wyprowadziła się z domu, a wszyscy czterej bracia byli już w wojsku i walczyli na wojnie. Mama została na farmie z moim surowym, zgryźliwym dziadkiem. Jej jedynym pocieszycielem był pies, border collie o imieniu Frankie, więc płakała z twarzą ukrytą w jego futrze. Gdy dziadek to zobaczył, warknął tylko: „Skoro tak ci źle, to możesz się powiesić w stodole”.
Znam tę rozpacz i tę odporność. Wyssałam je z mlekiem matki. Być może ty też.
Urodziłam się poraniona. Mogę tylko zgadywać, co było źródłem tego bólu: poprzednie wcielenie (jeśli wierzyć, że mamy ich wiele); uraz, jakiego doznała moja matka, będąc ze mną w ciąży; trauma z wczesnego dzieciństwa; szalone irlandzko-katolickie DNA czy może fakt, że miałam aż dziesięcioro rodzeństwa.
Moim najwcześniejszym wspomnieniem nie jest żadna konkretna sytuacja, tylko wrażenie, że nic nie znaczę.
Nie czułam się godna miłości. Nie czułam się godna uwagi. Nie czułam się godna opieki.
Byłam niekochana, niechciana, niepotrzebna.
Bezwartościowa.
Urodziłam się z poczuciem, że mam niewiele do zaoferowania światu. To stało się podstawą mojej tożsamości.
Zbyt łatwo i zbyt często wybuchałam płaczem. Byłam źle traktowana i zaniedbywana przez osoby, które z pewnością kochały mnie najmocniej, jak potrafiły, ale same zostały okaleczone emocjonalnie. A jak wiadomo, zranieni ludzie ranią innych. Moi rodzice wyrażali miłość czynami, ale nie potrafili wymówić słów: „Kocham cię”. Prawdopodobnie też nie słyszeli ich w dzieciństwie.
Jeśli mnie kochali – a przecież wiem, że tak było – to ich uczucie do mnie nie docierało. Mój odbiornik nie działał. Ta część serca, która służy do przyjmowania miłości, była we mnie niedokończona, niekompletna albo po prostu zepsuta. Albo przyszłam na świat bez niej, albo w którymś momencie przestała funkcjonować.
Pewnego dnia naprawdę przytłoczył mnie ten brak, ta ułomność, którą w sobie dostrzegałam. Było mi bardzo ciężko i rozpaczliwie pragnęłam się dowiedzieć, że jestem kochana. Chciałam to usłyszeć. Potrzebowałam dowodów.
Oto jak zapamiętałam ten moment. Weszłam do salonu i zapytałam swoją rodzinę: „Dlaczego mnie nie kochacie?”. Miałam nadzieję, wierzyłam i liczyłam ze wszystkich sił na to, że odpowiedzą: „Oczywiście, że cię kochamy, Regino”, a potem przytulą mnie tak mocno, że utonę w ich uściskach, a czarna dziura w moim wnętrzu wreszcie się wypełni.
Zamiast tego zranieni ludzie w tym pokoju zadali mi jeszcze głębsze rany. „Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi!” – zaczęło wyśpiewywać moje rodzeństwo. „Jestem taka biedna i nieszczęśliwa” – przedrzeźniali mnie bracia i siostry, bo i ja pewnie traktowałam ich wcześniej tak samo. Moja mama nie zareagowała. Nie odezwała się ani słowem.
Wybiegłam przez drzwi wejściowe zalana łzami, przekonana, że moi bliscy mnie nie kochają. Chciałam mieć dowód i go dostałam. Obeszłam dom i wspięłam się na metalowe ogrodzenie oddzielające nasz ogródek od reszty świata. Wciąż je pamiętam – stanowiło granicę, której nie wolno nam było przekraczać. Nie mogliśmy wychodzić na zewnątrz bez pozwolenia. Postawienie samowolnie choćby jednego kroku na chodniku przed domem było wykroczeniem. Wyprawa na tory kolejowe stanowiła już ciężkie przestępstwo. Nie przejmowałam się tym, że łamię prawa ustalone przez mojego tatę, który egzekwował je pasem.
Wdrapałam się zwinnie na ogrodzenie. Zeskoczyłam na drugą stronę i zeszłam po zboczu w stronę torów kolejowych. W trawie wokół szyn leżały śmieci, butelki, potłuczone lampy i niedziałające radia. To tu trafiały zepsute rzeczy, których nikt już nie chciał.
Usiadłam tam i czekałam na pociąg, który zakończy moje cierpienia. Bez miłości nie warto żyć. Już w dzieciństwie zdawałam sobie z tego sprawę.
Na szczęście pociąg jeździł tak wolno, że prawdopodobnie i tak zdążyłby zatrzymać się na czas. Poza tym nigdzie nie było go widać, więc nie wiem, czy można to nazwać próbą samobójczą, wołaniem o pomoc czy kiepskim planem ucieczki, bo nie miałam odwagi odejść zbyt daleko od domu. W rzeczywistości chciałam zabić nie siebie, tylko swój ból.
Nie pamiętam, ile miałam lat. Pamiętam za to swoje chude, owłosione nogi, brązowe włosy w strąkach i brzydkie okulary w niebieskich kocich oprawkach. I pamiętam też, że kiedy siedziałam tam zapłakana, coś sobie obiecałam. Podjęłam decyzję, że już nigdy nie poproszę nikogo o miłość. Zamiast wyrzec się życia, wyrzekłam się miłości. Jak to dobrze, że miłość nie wyrzeka się nas.
Tamtego dnia uratowała mnie miłość jednego z moich braci. Przeszedł za mną przez ogrodzenie i przekonał mnie, żebym zeszła z torów. Zawsze będę mu wdzięczna za ten akt miłości.
Chociaż pociąg nie nadjechał, coś jednak we mnie umarło. Postanowiłam zdusić w sobie głód miłości, a potem przez całe życie tęskniłam za uczuciem, z którego zrezygnowałam. Chciałam się uchronić przed kolejnymi ranami – ale gdy zamykamy serce, żeby nie dopuścić do siebie bólu, odgradzamy się też od miłości, a cierpienie rozrasta się w naszym wnętrzu niczym bluszcz.
Każdemu zdarzają się chwile zwątpienia, kiedy woli się poddać. Jeśli nie przeżyliśmy ich w dzieciństwie, to przynosi nam je dorosłość. Może to być poronienie. Urodzenie martwego dziecka. Rozwód, który odbieramy jak wyrok skazujący. Wskazówka wagi zatrzymująca się dopiero przy liczbie 150. Rachunki za hotel znalezione przypadkiem w kieszeni partnera. Policzek wymierzony przez kogoś bliskiego. Ta noc, gdy twój ojciec alkoholik stwierdza, że jesteś nic niewarty. Ten dzień, gdy twoja niezrównoważona matka tłucze zastawę stołową.
Nie chodzi o moment, w którym ktoś uznał, że jesteś za gruby, za stary, za głupi, za płytki, za wrażliwy, za dziwny, za wysoki, za niski, za religijny, za brzydki, za emocjonalny, zbyt mocno skrzywdzony albo zbyt wykolejony, żeby można cię było pokochać.
Chodzi o moment, w którym mu uwierzyłeś.
Ci, którzy nigdy nie wylądowali na bocznym torze życia, twierdzą, że można się z tego otrząsnąć. Mówią, że przeszłość jest już za nami. Ale to nieprawda – przeszłość jest w nas. Uczyniła nas tym, kim jesteśmy dziś. Ukształtowała i przeniknęła wszystkie komórki i tkanki naszego organizmu. Istnieje w każdym pociągnięciu pędzla na twoim obrazie samego siebie. Przeszłość to część arcydzieła, którym jesteś pod warstwami opinii innych ludzi i własnych ocen.
Warstwy te skrywają wytrzymałe, oryginalne i piękne płótno, ukazujące wielką, wspaniałą prawdę ludzkiego istnienia, o której zapomniało tak wielu z nas:
Rodzimy się godni miłości.