Читать книгу Kochaj - Регина Бретт - Страница 7

Lekcja 2

Оглавление

Wstyd, który cię dręczy,

często nie ma z tobą nic wspólnego

Wciąż prześladują mnie słowa, które usłyszałam w pierwszej klasie w szkole im. Niepokalanego Poczęcia: „Kiedy grzeszysz, twoja dusza staje się czarna”.

Na dodatek zakonnica, która mnie uczyła, nazywała swoich uczniów diabłami i złem wcielonym. Mówiła tak o sześciolatkach.

W drugiej klasie mieliśmy pierwszą komunię świętą i wierzyliśmy, że to prawdziwe ciało Chrystusa. Zanim ją przyjęliśmy, musieliśmy jednak wypowiedzieć słowa: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”.

Jak można uczyć dzieci, że nie są godne, żeby przyszedł do nich Bóg?

Kto odpowiada za grzech pierworodny? Krótka odpowiedź brzmi: Adam i Ewa, którzy okazali nieposłuszeństwo i zjedli owoc z drzewa poznania dobra i zła. Zbyt wiele religii posługuje się tym pojęciem jak biczem, żeby zapanować nad wiernymi w ławach kościelnych. Ja przestałam już wierzyć, że moje DNA jest skażone wyborami Adama i Ewy.

Imiona wybrał mi ksiądz. Regina Maria to po łacinie Królowa Maria. Jak miałam dorównać idealnej, dziewiczej matce Jezusa, jedynej osobie na świecie poczętej bez grzechu pierworodnego? Czy rodzice oczekiwali, że zostanę cudownym, świętym dzieckiem? Czułam się jak przeciwieństwo mojej imienniczki – grzeszna i niedoskonała.

Nasz dom pełen był świętych przedmiotów – mieliśmy gigantyczny krucyfiks nad telewizorem i ponad półmetrową statuetkę Marii Panny, a w jadalni wisiał ogromny obraz przedstawiający ostatnią wieczerzę. Tata wkładał nam pod poduszki różańce i przypinał do pościeli znaczki z Najświętszym Sercem Jezusa. Wyglądało to tak, jakby w domu rodziny Brettów eksplodował kościół. Siostra mojego taty została zakonnicą, podobnie jak jego ciotka. Przywiązanie do religii było u nas rodzinne. Ale w pewnej chwili zapragnęliśmy zerwać te więzi.

Odstraszył nas od niej wstyd. Wstyd, który tak naprawdę nie miał z nami nic wspólnego. Wstyd wpajany nam siłą przez ludzi, którym też został on wpojony.

„Jak ci nie wstyd?” – rzuciła zakonnica, spychając pierwszoklasistkę z krzesełka za to, że rozdarła podręcznik do fonetyki.

„Jak ci nie wstyd?” – zawołała nauczycielka, uderzając mnie w głowę książką, bo nie umiałam jej obłożyć, chociaż chodziłam już do trzeciej klasy.

„Jak ci nie wstyd?” – słyszałam od taty, kiedy ściągał mi majtki i bił mnie pasem.

„Jak ci nie wstyd?” – stwierdzili z wyrzutem rodzice, gdy zmoczyłam łóżko, i nikt przez wiele dni nie zmienił mi pościeli.

„Jak wam nie wstyd?” – powiedziała nauczycielka w siódmej klasie chłopcom, którzy zaczęli płakać, bo nie mieli już siły stać przed resztą klasy z encyklopediami w wyciągniętych rękach. Tak ukarała ich za jakiś drobny występek.

Wstydzimy się nie dlatego, że zrobiliśmy coś złego. Wstyd pojawia się dopiero, gdy uwierzymy, że sami jesteśmy źli. Zepsuci do szpiku kości. To wtedy wstyd zatruwa naszą duszę i zagnieżdża się w jej najgłębszych zakamarkach.

Ale ci wszyscy ludzie nie mieli racji. Moja dusza nie jest czarna. Nigdy taka nie była. A moje serce jest czyste. I twoje też.

Jak nam nie wstyd? To nie nam powinno być wstyd. Ten wstyd nie miał nic wspólnego ze mną. I z tobą też nie ma.

Nie miał nic wspólnego nawet z ludźmi, którzy nas zawstydzali. Został im przekazany przez rodziców, którzy również wynieśli go z domu. A później my przejęliśmy od nich pałeczkę.

Do perfekcji opanowałam sztukę zawstydzania samej siebie. Spisywałam listy swoich niedoskonałości z takimi punktami jak: owłosione ramiona, duże uszy, krzywe brwi, nierówne nozdrza, chude nogi. Wstydziłam się, że jestem dziewczyną. Nie chciałam dbać o urodę i zostać czyjąś zdobyczą. Wolałam być twarda. Zachowywałam się jak chłopczyca, umiałam wczołgać się po asfaltowym placu zabaw pod samochód, żeby wyciągnąć spod niego piłkę.

Ktoś, kto był maltretowany fizycznie, seksualnie, emocjonalnie albo duchowo tak jak ja, może nosić wstyd w ciele. Dopóki go z siebie nie wyrzuci, energia nie może swobodnie krążyć.

Ja potrzebowałam wielu lat terapii, żeby uwolnić się od mojego wstydu. Nie miałam zamiaru przekazać go córce, a potem wnukom.

Pewna wspaniała terapeutka nauczyła mnie, że większość wstydu, który odczuwam, zupełnie mi nie służy. „Wstyd jest ci potrzebny tylko po to, żebyś nie biegała nago po supermarkecie” – wyjaśniła.

Mam już 61 lat, ale nadal zdarzają mi się ataki wstydu. Umiem już rozpoznać symptomy. Gdy popełniamy błąd, ogarnia nas panika, że wpakowaliśmy się w prawdziwe kłopoty. Zamiast uznać to za zwykłą pomyłkę, zaczynamy myśleć, że całe nasze życie to jedna wielka pomyłka. Widzę, jak zdarza się to innym ludziom. Kiedy ktoś lub coś trafi w ich najczulszy punkt, wywołując erupcję wulkanu wstydu, dostają szału albo całkiem się rozsypują i zamieniają w bezradną ofiarę.

Te cztery słowa: „Jak ci nie wstyd?”, robią takie wrażenie, jakby ktoś na nas zwymiotował. I w pewnym sensie tak jest. Ten, kto je wypowiada, zalewa innych własnym wstydem.

To uczucie nie rodzi się w nas, tylko w nim.

Kiedy opowiadałam swojemu przyjacielowi Billowi o tym, jak wyglądało moje dzieciństwo, zawsze powtarzał mi, że nie miałam powodów do wstydu. Próbował mnie przekonać, że byłam zupełnie niewinna. Wtedy nie potrafiłam w to uwierzyć. „To nie ty powinnaś się była wstydzić, tylko oni. Gdybyś przechodziła przez ulicę i wpadła pod samochód, odpowiedzialność ponosiłby kierowca, a nie ty jako jego ofiara” – tłumaczył.

Zrozumiałam to kilkadziesiąt lat później, gdy ogromna gałąź spadła z wysokości dziesięciu metrów na mój nowy samochód. Patrząc na wgnieciony dach, parsknęłam śmiechem. W końcu dotarła do mnie ta prawda. Mój samochód był niewinny. I ja też.

Mój samochód nie zrobił nic złego. Po prostu stał zaparkowany pod drzewem. Niczym nie zasłużył na to, żeby spadła na niego gałąź. To przypadek sprawił, że znalazł się w tym, a nie w innym miejscu, to wszystko.

Ze mną było tak samo.

Teraz, kiedy zaczynam czuć ciężar wstydu, podnoszę dłoń, jakbym chciała powiedzieć: „Stop!”. Na chwilę wszystko odkładam i wyobrażam sobie walizkę. Sprawdzam podpis na zawieszce. Nie, to nie „Regina”. Widzę wyraźnie imię osoby, do której należy ten wstyd. Zwykle właścicielami są moi rodzice. Czasem dawny szef albo ktoś inny, kogo darzyłam autorytetem. Podejmuję świadomą decyzję, żeby oddać mu jego wstyd. Powoli otwieram walizkę, ostrożnie umieszczam w niej wszystkie przykre uczucia lub myśli i zapinam suwak.

Później odpycham walizkę od siebie. Niech kręci się nieodebrana na taśmie bagażowej życia. Już wiem, że to nie mój ciężar. Nie będę go dłużej ze sobą taszczyć.

Jestem wolna.

Nigdy nie byłam odpowiedzialna za gniew i napady szału mojego ojca ani za jego problemy finansowe. Nie ponosiłam winy za depresję i wyczerpanie mojej mamy. Nie mogłam nic poradzić na to, że mieli tak dużo dzieci i je bili. Nie miałam wpływu na jakość życia i poczucie własnej wartości moich braci i sióstr.

To nie moja wina, że byłam molestowana przez dziadka i bita przez ojca ani że mama nie zapewniła mi opieki i nie ochroniła mnie przed nimi.

Niezależnie od tego, co ci się przytrafiło, nie świadczy to w żaden sposób o tobie. Potworne przeżycie nie czyni cię potworem. To, co się wydarzyło, mogło być obrzydliwe i złe, ale ty taki nie jesteś.

Jesteś niewinny.

Kiedyś w opactwie trapistów w Gethsemani w stanie Kentucky usłyszałam, jak mnich Matthew Kelty czyta wiersz Wendella Berry’ego pod tytułem Nie wstydź się. Berry pisał o poczuciu winy – z tego powodu, że nie zrozumiałeś czyichś wskazówek, zgubiłeś dokumenty, popełniłeś błąd. Chociaż nie zrobiłeś nic złego, inni ludzie chcą, żebyś klęczał, płakał i skręcał się ze wstydu. Jego wiersz dał mi siłę, by stanąć z podniesionym czołem i oznajmić: „Nie wstydzę się”.

Mam nadzieję, że ty też się nie wstydzisz.

Nie wstydź się swoich blizn, swojej wagi, swojego ciała. Nie wstydź się tego, co ci się stało.

Nie wstydź się swoich wyborów. Podjąłeś najlepszą decyzję, jaka była możliwa w tamtych okolicznościach.

Nie wstydź się dłoni, które cię raniły. Niech to one się tego wstydzą.

Nie wstydź się krytyków, którzy chcą, żebyś był zażenowany swoimi słowami, swoją twórczością, grą aktorską, swoimi metodami wychowawczymi, swoją cerą, fryzurą, swoim wyglądem i całą swoją osobą. Nie pozwól, żeby ich wstyd zagracił twoją duszę. Wymieć z niej kurz. Pozbądź się bzdurnych opinii innych ludzi.

Uwolnij się od nich wszystkich. Uwolnij się od Kościoła, który wmawiał ci, że nie jesteś godny kontaktu z Bogiem. Uwolnij się od rodziców, którzy nie potrafili kochać, zadawali ci rany, uciekali w pracę lub w alkohol albo porzucili cię dla innej rodziny. Uwolnij się od partnera, przez którego uwierzyłeś, że coś jest z tobą nie w porządku. Uwolnij się od nieznajomego, który cię skrzywdził. Uwolnij się od krytyka w swojej głowie, który obrzuca cię wyzwiskami.

Uwolnij się od najdrobniejszych śladów wstydu, który cię ogranicza, przyćmiewa twój blask, wmawia ci, że do niczego się nie nadajesz, i zamienia twoje życie w niekończącą się listę warunków do spełnienia: „Zasłużę na szczęście, kiedy wezmę ślub… rozwiodę się… znajdę pracę… dostanę awans… wydam książkę”.

Już teraz jesteś warty całego dobra, jakie ma do zaoferowania życie.

To prawo przysługujące nam z urodzenia.

Dziś na myśl o słowach, których nauczono nas w drugiej klasie: „Panie, nie jestem godzien, żebyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”, nie zaczynam się już wstydzić.

Zamiast tego uśmiecham się i wyobrażam sobie, jak Bóg nadaje każdemu stworzonemu człowiekowi wartość okrzykiem „Tadam!” po kolejnym ukończonym arcydziele.

Nie wierzę, że ty i ja urodziliśmy się grzeszni.

Już czas uznać prawdę o moim istnieniu: jestem błogosławieństwem dla świata.

I ty również.

Kochaj

Подняться наверх