Читать книгу Stan podgorączkowy - Renata Chołuj - Страница 6
Kapsułka druga
Оглавление17 maja
Obudziłem się przed szóstą i zobaczyłem, że Miłka już nie śpi. Stoi niczym biała dama (wersja XXXXL) przed lustrem w szafie i z każdej strony ogląda swój ciążowy brzuch.
– O Boże, jeszcze ciemno. Co się snujesz po nocy? Źle się czujesz? – wymamrotałem zaspany.
– No, zarzygałam dywanik w łazience. I spać jakoś nie mogłam.
– Czekaj, zrobię ci herbaty z imbirem. – Z sukcesem udało mi się trafić lewą nogą w prawą nogawkę. – Działa przeciwwymiotnie.
Potarłem zapuchnięte powieki i przyjrzałem się mojej żonie:
– E, mam wrażenie, że jakoś troszeczkę jest cię więcej niż wczoraj.
– No. Wyglądam jak mirunga.
– Jak co?
– Jak mirunga, inaczej słoń morski. – Miłka spróbowała wyprostować przeciążony kręgosłup. – Samice osiągają wagę dziewięciuset kilogramów.
Spojrzałem na nią krytycznie.
– To jeszcze ze dwieście kilo ci brakuje.
Udało mi się przyporządkować właściwą nogę do właściwej nogawki. A nawet przypomniałem sobie mirungi z książki o dużych ssakach. Czytałem niedawno Antosiowi na dobranoc.
– Dzięki. Ty to wiesz, jak pokrzepić kobietę… – Moja żona bezsilnie opadła na fotel. – I znowu chce mi się rzygać.
– No dobra, dobra. Żartowałem! Nie musisz zaraz rzygać. Zawsze odróżnię cię od słonia morskiego. Bo ty przecież nie masz trąby!
– Samice nie mają, tylko samce.
– A, no to tym bardziej…
Dopiąłem pasek. Miłka przestała się już ze mną droczyć. Ewidentny znak, że naprawdę z nią nietęgo.
– Musisz iść dzisiaj do roboty? Bo wiesz, z męża lekarza taki jest pożytek, że może wystawić zwolnienie…
– No chyba żartujesz. Muszę! Projekt z kapucynkami nie zaczeka. Harmonogram całego zoo jest zrobiony tak, żebym mogła przed czerwcem skończyć część praktyczną. Dyrektor bardzo poszedł mi na rękę.
Poczłapałem do kuchni z myślą, że mój „dyrektor”, czyli niejaka docent Iwona Struś, nic nikomu nie ułatwia, a jedynie utrudnia. Skutecznie rozmontowała zintegrowany kiedyś zespół. Zjawiła się zastępczo, na kilka miesięcy, a najpewniej dotrwa do emerytury. Dobry szef to rzadko występujący w przyrodzie luksus.
Zalałem wrzątkiem herbatę imbirową i resztki zmielonej kawy. Sam poczułem się zmęczony, zmielony i posiekany od środka, ale szósta jedenaście na elektronicznym zegarku w kuchni oznaczała jedno: kierat wzywa.
Zaraz po odprawie dopadła mnie oddziałowa sekretarka, pani Aniela, z wiadomością, abym pilnie udał się do dyrektora, profesora Łatki. Zszedłem na parter, skręciłem we wschodnie skrzydło Szpitala Klinicznego nr 1. Byłem tu może ze trzy razy w ciągu niemal czternastu lat mojej pracy w służbie drugiemu człowiekowi. Jeśli największy generał wzywa pracownika na dywanik, prawdopodobne są tylko dwa przypadki: albo los sypnie kwiatami pod nogi, albo piachem po oczach.
Zatrzymałem się przed witrażem świętego Błażeja, patrona chorób gardła i krwotoków. Czyżby to był jakiś znak? Miałbym położyć szyję pod topór? Tak czy owak trzeba stawić czoła i wyjść przeznaczeniu naprzeciw.
– Siadaj, Tomasz. Przełóż któryś stos papierów. – Łatka piórem wskazał, co i gdzie należy przełożyć. – Zaraz skończę.
Wcale nie miałem ochoty siedzieć. Ale gdyby profesor kazał, tobym się nawet położył (w końcu to nawet zgodne z nazwą mojej specjalizacji: jestem położnikiem). Stałem, w zasadzie już siedziałem, twarzą w twarz z Majestatem, z żywą historią polskiej medycyny. Profesor był stary już wtedy, gdy zaczynałem studia. Teraz ja jestem po czterdziestce, a on, dyrektor szpitala, jest stary jak Matuzalem.
– Kiedy złożysz papiery na habilitację?
– Planowałem w zeszłym roku, ale niedawno założyłem rodzinę i…
– Zbierzesz publikacje i przyjdziesz przed końcem czerwca! – Z ust profesora wybrzmiała radykalna zachęta z nutą pogróżki.
Musiałem się przyoblec trupią bladością. Łatka zahaczył wzrokiem o moją przerażoną twarz i pewne rzeczy wytłumaczył mi jeszcze dosadniej:
– Przestań się certolić. Papiery do czerwca! Życie masz tylko jedno. I to niecałe. – Profesor przetarł szmatką okulary. – O czym ludzie zwykle nie chcą pamiętać.
– Tak jest! – Zasalutowałem jak grzeczny poborowy.
– Spocznij! Ja potrzebuję kogoś z ha-bi-li-ta-cją – popatrzył na mnie wymownie – kto w Klinice Położnictwa i Ginekologii pociągnie ważny projekt. A ty potrzebujesz pieniędzy.
Profesor jest internistą, endokrynologiem i parazytologiem. To wiedziałem. Ale że również jasnowidzem?!
– Wspominałeś coś o małżeństwie, tak? Znaczy potrzebujesz pieniędzy. – Profesor odruchowo poklepał wybrzuszoną kieszeń z wetkniętym portfelem. – Myślenie dywergencyjne. Zresztą, co ja ci będę, Tomaszu, opowiadał. Miałem trzy żony.
– A czym miałbym się zająć, skoro żonę już mam?
– Czekaj, czekaj. – Zaskrzypiała szuflada olbrzymiego biurka. Profesor wydostał opasły skoroszyt z napisem „New technologies in gynecology”. – Weź te papiery na kilka dni. Komisja Europejska za pomocą European Wound Management Association chce wydawać kasę na fizjologię gojenia ran położniczych. W Polsce kilka ośrodków, pod twoją wodzą, będzie analizować wyniki terapii podciśnieniowej. Holendrzy – srebro nanokrystaliczne. A ty masz koordynować całość. Wszystko tam stoi czarno na białym. Pod koniec roku będzie reorganizacja. Dostaniesz stanowisko w zasadzie równorzędne z ordynatorskim. A potem Strusiowa odejdzie na zasłużoną emeryturę i przejmiesz całokształt. Nie pytaj, komu bije dzwon…
Podskoczyłem. Ebonitowy aparat telefoniczny zadzwonił z tak potężną siłą, że zląkłem się jak dziecko. Rozdygotany chciałem już się zbierać do wyjścia, ale profesor pokazał, że mam zostać.
Po paru minutach rozłączył się i wyraźnie zmęczony wsparł głowę na dłoniach.
– Z ministerstwa dzwonili, Termos. Minister chce mnie zaszczycić odznaką „Zasłużony dla polskiej medycyny”. Nie jestem pewien, czy nie powinni zmienić tej laurki na „Zadłużony dla polskiej medycyny”. Bo pieniądze na remont muszę im pazurami… – Profesor jakby się wyłączył na chwilę, a potem nagle uderzył otwartą dłonią o blat biurka. – A na razie pojedziesz na szkolenie.
Wręczył mi zaproszenie na kredowym papierze.
Rozłożyłem bladożółty kartonik.
Metodologia pozyskiwania funduszy pozasystemowych dla stołecznych jednostek lecznictwa publicznego, 11–13 sierpnia, hotel Góralski Folklor, Resort & Spa, Białka Tatrzańska.
– Szkolenie dla „stołecznych jednostek” w Białce Tatrzańskiej?
– Otóż to, Tomasz. Hotele, diety, dojazdy… – Łatka sięgnął po cygaro. Dotychczas samo się tliło. Profesor wprawnie się zaciągnął i zakasłał. – A potem dla szpitala brakuje pieniędzy na witaminę C. Jakby cię interesowało, hotel Góralski Folklor należy do teściowej wiceministra Trufla. A to i tak wierzchołek – nomen omen – góry…
– To nie mam więcej pytań. Taki polski folklor.
Domknąłem cicho drzwi. Zaczęło do mnie docierać, co powiedział Łatka. Czasem, ale nieczęsto, kiedy się denerwuję, mam ochotę zapalić. I jakoś zwykle zwalczałem tę ochotę. Skoro byłem już na parterze, kupiłem w kiosku cienkie, mentolowe papierosy i ze wschodniego skrzydła wyszedłem na dwór, prosto na skwer. Zachłysnąłem się zapachem świeżo skoszonej trawy, żeby po chwili przełamać te aromaty drażniącym tytoniem. Wypaliłem dwa. I próbowałem sobie odpowiedzieć na pytanie, czy propozycja profesora nie wypali mnie… zawodowo. Ja zawsze wolałem stół operacyjny niż biurko. Od pierwszej sekundy kołatała mi się po głowie myśl, że to Patison byłby najlepszy. Zawsze był. Jak go znam, ponad dwadzieścia lat. Największe zaszczyty, najpiękniejsze dziewczyny – wszystko jego. Wszyscy go lubią za cięty jęzor i humor. I dobrze. Byłby świetnym ordynatorem. A ja – nie wiem…
Natomiast wiem, że przysposobiłem dwoje dzieci i będzie trzecie. Do niedawna miałem minimalne potrzeby. Teraz muszę rodzinie zapewnić minimalny standard… Spojrzałem na zegarek i struchlałem – dziesiąta dwadzieścia. Moje rozważana egzystencjalne muszą poczekać.
Wystartowałem przeto truchtem wzdłuż wschodniego skrzydła, potem na skróty przez dziedziniec do głównego wejścia. Dopadłem windę towarową i wyskoczywszy z niej na tyle pośpiesznie, na ile pozwala moja lekarska godność, ruszyłem w stronę bloku operacyjnego. Cały zespół czekał na mnie od niemal trzydziestu minut. Mamy na bazie ciężarówkę do rozładowania. Ciąża bliźniacza, trzydziesty drugi tydzień.
Pracuję dzisiaj z Wincentym, trochę nadpobudliwym anestezjologiem. Nie chcę go drażnić, bo gotów jeszcze mnie samego potraktować tlenkiem azotu czy tam innym halotanem.
Zabieg szedł gładko, zgodnie z planem. Rozciąłem skalpelem kolejne powłoki brzuszne, rozdzieliłem mięśnie proste, odpreparowałem je od otrzewnej. Wszystko szło jak z płatka, działałem automatycznie. A moje myśli już do końca dnia krążyły wokół rozmowy z profesorem.
I nie opuszczało mnie wrażenie, że medycynę mamy na najwyższym poziomie. Absurdu.