Читать книгу Szczęście pod stopami - Renata L. Górska - Страница 5
ОглавлениеJedno jest pewne: nic nie jest pewne.
I nawet to nie jest pewne.
Karl Valentin
Prolog
Któż by nie chciał urodzić się pod szczęśliwą gwiazdą? W momencie moich narodzin zaświeciło ich więcej, a chociaż nie były prawdziwe, z ust ludzi wypływały dobre życzenia. Niebo rozbłysło od fajerwerków, wybuchały petardy, strzelały korki szampana. Niestety nie byłam potomkiem królewskim i to nie mnie witano tak hucznie. Świętowano nadejście nowego roku. Wyprzedziłam go o minutę.
– Wpiszę datę pierwszy stycznia – proponowała położna. – Przedłuży się małej dzieciństwo.
– Nie zgadzam się na to! – Moją rodzicielkę oburzyła ta nadgorliwość. – Proszę trzymać się przepisów!
Miała powód do uporu. Byłam pogrobowcem, a ponoć także dzieckiem przenoszonym. Nieduża waga noworodka raczej nie potwierdzała takich obliczeń, lecz matka obstawała przy swoim.
– Patrysia, moja pierworodna, też była taka drobna! – Nie wspomniała o fajkach, których wtedy nie umiała się wyrzec.
Podczas drugiej ciąży o paleniu czy innych używkach musiała zapomnieć. Wicherkowie, jej teściowie, praktycznie nie spuszczali jej z oczu. Bez pracy, własnego mieszkania i z kolejnym dzieckiem w drodze, musiała dostosować się do tego rygoru. Wpieniała się, gdyż traktowano ją jak małolatę, chociaż była już matką i wdową. Jej mąż, a mój ojciec, o ile Piotrek istotnie nim był, zginął tragicznie w wypadku. Następne miesiące stały się dla Hanki prawdziwą gehenną. Była całkowicie zależna od teściów, z niskiej wdowiej renty nie utrzymałaby siebie i dzieci.
W okazałym domostwie, w którym żyło się wielopokoleniowo, nestor rodu pod pozorem łaskawcy sprawował rządy tyrana. Bliskich traktował jak swoich podwładnych, żądał od nich pełnego posłuchu. Protesty gasił rykiem, podporządkowanie szczodrze nagradzał. Kobiety w tym domu nie miały wiele do gadania, obaj synowie również bali się ojca. Biada było sprzeciwić się temu mężczyźnie, zawsze musiał postawić na swoim! W miasteczku mówiło się nawet „zawzięty jak Wicherek”.
Nie mogłam pamiętać, co doprowadziło do tego, że dorastałam w domu dziadków. Wersja Hanki, mojej matki, zawierała sporo luk i różniła się od tego, co słyszałam od innych. Zacznijmy jednak od początku, trzymając się nagich faktów. Byłam dzieckiem wyczekiwanym, ale w żadnym razie chcianym. To tylko pozornie paradoks.
W miasteczku wrzało od plotek, zanim jeszcze pojawiłam się na świecie. Wątpliwości budził zbyt wolno rosnący brzuch Hanki. Im bliżej końca roku, tym głośniej pytano, czy w ogóle Piotrek Wicherek zdążyłby spłodzić to dziecko. Najbardziej jątrzyła ponoć Zoja, moja ciotka, starsza synowa dziadków. Obie kobiety nie znosiły się nawzajem, a mieszkanie pod jednym dachem powodowało ciągłe konflikty.
Pozostaje zagadką, czy poród w sylwestra był skutkiem rozpaczliwych zabiegów, czy nastąpił jednak o czasie. Grupa mojej krwi nie wykluczała ojcostwa Piotrka i chyba to przeważyło, że Hanka mogła wrócić do domu teściów. Wspomagali ją finansowo, aby mogła troszczyć się o obydwie córeczki. Okazała się jednak niewdzięczna, lub, jak sama to widziała, nie radziła sobie z tą sytuacją.
Hanka była bardzo młoda, miała dopiero dwadzieścia dwa lata. Nie tak wyobrażała sobie swoją przyszłość. Jednostajna codzienność nużyła ją, tęskniła za dawną swobodą. Od krewnych męża wciąż tylko słyszała zarzuty; a to że źle zajmuje się dziećmi, a to że nie jest gospodarna. Ludzie w miasteczku oceniali ją na każdym kroku, czepiali się, że maluje się ostro i nie nosi żałoby. Z czasem Hanka stała się bardziej butna i przestała zważać na opinię. Raz za razem urywała się z domu, bez balastu, za który miała obie córeczki. Wyjeżdżała głównie do swojego rodzinnego miasta, odnowiła tam stare przyjaźnie. Nic sobie nie robiła z awantur, jakie czekały ją po powrocie. Podburzana przez dawnych przyjaciół, przed nikim nie czuła już respektu. Jej absencje przedłużały się coraz bardziej, aż pewnego dnia zniknęła na dobre.
Zostawiła wiadomość, że skoro zdaniem teściów nie nadaje się na matkę, to niech sami zatroszczą się o swoje wnuczki. W miasteczku ponownie wybuchła sensacja. Wicherkowie palili się ze wstydu za młodszą synową, lecz sądzili, że w końcu wyszaleje się i opamięta. Hanka jednak nie wróciła i dobrze zatarła za sobą ślady. Ludzie mówili, że pewnikiem skończyła w rynsztoku. W domu nigdy się o niej nie rozmawiało, dziadek tego zakazał. Nie wybaczono jej splamienia honoru rodziny.
Lata później próbowałam porozmawiać o tym z Hanką. Nie poczuwała się do winy za porzucenie nas w dzieciństwie. Twierdziła, że wychowując się w domu dziecka, nie miała dobrych wzorców rodziny. Usprawiedliwiała się wczesnym wdowieństwem i nieżyczliwymi jej krewnymi męża. Mówiła, że chciała stanąć na nogi i zabrać córki do siebie, ale nie brzmiało to przekonująco. Gdy zapytałam, dlaczego przez tyle lat nie odzywała się do nas, odparła, że bała się Wicherków. W moim mniemaniu raczej przejęcia odpowiedzialności za dzieci. Chętniej rozwodziła się o ciemnych stronach swojego małżeństwa, miała je za życiową pomyłkę. Twierdziła, że Piotrek obiecywał jej gruszki na wierzbie. Krótko mówiąc, to z siebie robiła ofiarę.
– Słyszałyście o mnie tylko złe rzeczy – zakładała, nie całkiem bez racji. – Ale Piotrek też nie był ideałem, jak głupia z początku myślałam! Zauroczył mnie swoim mundurem, a kiedy wpadłam, to owszem, zachował się w porządku. Jednak po wojsku, gdy wrócił do swoich, to rycerz zamienił się w chama! Okazał się takim samym pieniaczem jak jego stary, brał się nawet do rękoczynów! Gdyby wtedy nie zginął, i tak bym od niego odeszła.
Żenowała mnie jej otwartość. Wprawdzie byłam już dorosła, lecz niektóre detale mogła zachować dla siebie.
– Marniałam w tej pipidówce, z upierdliwymi teściami na karku i resztą bandy Wicherków!
– Wybrałaś więc wolność… bez nas.
Zignorowała moją aluzję. Punkt ciężkości przerzucała na własne problemy, jakie miała po opuszczeniu naszego grajdołka. Żaliła się, jak było jej ciężko, gdy pętała się sama po Polsce. Pomieszkiwała to tu, to tam, zmieniała pracę, partnerów, a ci wykorzystywali ją i porzucali.
– Nie miałam szczęścia do facetów! Gubiła mnie moja kochliwa natura i moja naiwność! U dziadków było wam lepiej – kończyła niezręczny dla niej temat.
Jak to się miało do rzeczywistości, nie chciała słyszeć. To również blokowało nasze zbliżenie. Oczekiwała, iż w dorosłych córkach znajdzie przyjaciółki, wyrozumiałe dla jej wad i chętne do wysłuchiwania jej żali. W moim przypadku tak się nie stało, więc nasz sztucznie podsycony kontakt wkrótce znów ostygł.
Hanka rozczarowała mnie, unikając odpowiedzi na pytanie, czy ja i siostra mamy wspólnego ojca. Chyba że udzieliła mi jej przez kwiatki, nadmieniając o swojej kochliwości. Być może tuż po stracie Piotrka pocieszał ją jakiś jurny kogucik? Wiele wskazywało na to, że nie przynależę do rodu Wicherków. Dawano mi odczuć moją odmienność i w końcu sama zaczęłam tak siebie postrzegać. W myślach nazywałam się samosiejką.
Od małego wyczuwałam, że coś jest ze mną nie w porządku. Ludzie oglądali się za mną, jakbym była jakimś dziwadłem, szeptali na mój widok. Byli i tacy, którzy pochylali się ku mnie z troską, głaskali po głowie, nazywali biedactwem. Nie lubiłam tego, za wyjątkiem wizyt w sklepiku, gdzie wraz z litością sprzedawcy dostawał mi się lizak albo cukierek. Potem moją uwagę zwróciło, że o mojej siostrze mówi się „córka Piotrka”, a o mnie „jej córka”. Kiedy zapytałam o powód, babcia szybko odparła:
– Bo Patrysia jest podobna do taty, a ty do mamy.
Ród Wicherków niewątpliwie miał wśród swoich przodków Azjatów. Być może byli jednymi z potomków Tatarów osiadłych na ziemiach polskich. Niewysocy, o prostych, czarnych włosach, mocnych kościach policzkowych na szerokiej twarzy. Charakterystyczne cechy widoczne były zwłaszcza u dziadka, ale przeniósł je też na obu synów, Piotra i Pawła. Moja siostra, jak i nasi obaj kuzyni, także je posiadali. Ja nie przypominałam ani Wicherków, ani też babci Geni. Co do matki, miałam do porównania tylko zdjęcie ślubne rodziców, lecz i z nią nie doszukałam się podobieństwa. Wyjaśnienie babci musiało mi jednak wystarczyć, w tym domu nie dyskutowało się z dziećmi.
Matka była dla mnie kimś nierzeczywistym. Nie łączyłam z nią żadnych wspomnień, więc też nie tęskniłam za nią. Krew, niezasilana miłością oraz bliskością, traci na znaczeniu. Stałam się tego dowodem, nie potrafiłam wykrzesać z siebie uczuć, które nie dostały szansy na rozwój. Po prostu w moim życiu matki nie było tak samo, jak nie było w nim ojca.
Mnie i Patrycję wyniańczyła babcia Genia. Chwała jej za to, aczkolwiek stosując zasadę „zimnego chowu”, skąpiła nam ciepła. Byłyśmy zadbane, lecz nie tolerowała krnąbrności, a za wybryki potrafiła przylać nam pasem. Ta szorstka kobieta nie roztkliwiała się także nad sobą, a jej życie nie było łatwe, tyrała od świtu po wieczór. Miała na głowie dom i rodzinę, zwierzęta hodowlane, ogród; udzielała się również przy kościele, sprzątała go, zdobiła ołtarz kwiatami. Była bardzo pobożna. Zahukana przez męża despotę znajdowała pociechę w religii.
Ze starych fotografii uśmiechała się śliczna dziewczyna, więc dziwiło mnie, że wyszła za dziadka. On już w młodości był chmurny jak noc i w żadnym razie urodziwy. Za to obrotny, potrafił robić pieniądze. Najpierw miał pierwszą w miasteczku „gablotę”, potem też bagażówkę, aż doszedł do dochodowej firmy przewozowej. Wicherkom wiodło się dobrze, jedynie na dzieci musieli długo poczekać. Tym samym babcia miała już swoje lata, gdy przyszło jej zastępować nam matkę. To wiele tłumaczyło.
Z biegiem lat rodzaj mojej urody i smukła sylwetka coraz mocniej wyróżniały mnie spośród krewnych. Kiedy przerosłam Szczepana, starszego z kuzynów, zapadł na mnie wyrok mieszkańców miasteczka. Mówiono: „Ona nie może być Wicherków!”. Najpewniej w domu również tak myślano, chociaż wprost nikt mi tego nie powiedział.
Na pozór traktowano mnie tak samo jak Patrycję. Różnice wyłapywałam w niuansach, w braku zainteresowania moją osobą, w lekceważeniu moich dokonań. Rozpaczliwe próby zdobycia ich uznania spełzały na niczym. Babcia, jak to ona, była prędka do karcenia, chwalenia nie znała. Dla dziadka i wuja Pawła w dzieciństwie byłam niewidzialna, a potem ograniczali się do wydawania poleceń. Bardziej jawną była niechęć ciotki Zoji, jakby moja obecność w tym domu pozbawiała czegoś jej synów. W rzeczywistości wszystkim wiodło się tu w miarę dostatnio, a męscy przedstawiciele Wicherków, mieli nawet sporą nadwagę.
A jak się potoczyły losy Hanki? Byłyśmy jeszcze w podstawówce, gdy nadszedł list od matki, w kopercie poczty lotniczej. Ciotka Zoja dorwała go pierwsza, a zaspokoiwszy ciekawość, streściła go nam w kilku bezpardonowych zdaniach, nie omieszkawszy dodać, co myśli o jego autorce.
– Była i jest latawicą, a teraz jeszcze poniosło ją za ocean! Mieszka w Chicago! No to już nigdy nie ujrzycie jej na oczy! Wyrodna suka, dzieciaki na łasce rodziny, a jeszcze się chwali, że żyje tam z jakimś chłopem!
Hanka od roku przebywała w Stanach. Kiedy jej wiza turystyczna utraciła ważność, została tam nielegalnie. Nie planowała powrotu do Polski. Ani słowem nie wspomniała o zamiarach względem nas, swoich córek. Niepotrzebnie nadmieniła o swoim partnerze, gdyż zbulwersowało to konserwatywnych Wicherków. Wdowa czy nie wdowa, życie na kocią łapę nie wchodziło dla nich w rachubę.
Później od czasu do czasu słała nam kartki, na listy nie odpisywała. Od wielkiego dzwonu przekazywała jakieś pieniądze, za małe, by pokryły nasze wydatki. Dziadek wściekał się, że nie potrzebuje jałmużny, że lepiej by zrobiła, ściągając córki do siebie. Schodziłam mu wtedy z drogi, wiedziona raczej instynktem samozachowawczym aniżeli urazą. Nie takie rzeczy słyszałam już wtedy o Hance, zwłaszcza z ust ciotki Zoji! Nieraz miałam poczucie, że obrywało się mi za matkę, a przecież nawet jej nie znałam.
W odróżnieniu od siostry nie miałam żadnych wyobrażeń na temat tej kobiety. Była dla mnie nieważna, zupełnie obca. Zupełnie inaczej niż dla Patrycji, której matka jawiła się niczym bohaterka Dynastii. Snuła marzenia o jej cudownym życiu, wyglądała zaproszeń. Hanka na szczęście zachowała na tyle przyzwoitości, by niczego nam nie obiecywać.
Lata później Patrycja wpadła na pomysł, aby w kontaktach z matką skorzystać z dobrodziejstw internetu. Udało się jej doprowadzić do tego, że Hanka założyła sobie konto na Skypie. Komunikacja między nimi stała się bardziej żywa, a ich relacja bliższa. Co do mnie, miałam przed tym duże opory i gdy w końcu uległam namowom siostry, spotkał mnie zawód.
Nie dlatego, że Hanka nie przypominała już w niczym dziewczyny ze ślubnego zdjęcia. Jej wygląd był dla mnie drugorzędny, za to raziła mnie cała reszta: chaotyczność, nieszczery śmiech, nawet poglądy. Pomimo że nie stała się milionerką, wychwalała wszystko co amerykańskie i pluła na Polskę. Moim życiem nie była zaciekawiona, zadawała jakieś pytania, nie czekając na odpowiedź. Wolała mówić o sobie albo o pieniądzach, wokół których wszystko w jej życiu zdawało się kręcić. Nie znalazłam z nią ani wspólnego języka, ani niczego na kształt powinowactwa, również fizycznego. Zwracałam się do niej po imieniu, gdyż słowo „mama” nie chciało przejść mi przez usta. Ona z kolei mówiła z silnym akcentem jankeskim i chociaż w co drugim zdaniu padało darling lub honey, nie było w tym uczucia. Z czasem nasz kontakt osłabł, stał się sporadyczny. Żadna z nas nie szukała go na siłę.
Nie zdołałam polubić tej kobiety, mojej biologicznej matki, jak zwałam ją w najlepszym razie. Pomimo nieczułości dziadków, byli mi bliżsi od niej, zwłaszcza babcia. Dla tych pracowitych ludzi liczyły się dobrze wykonane obowiązki, czytelne zasady. Wzruszenia były im obce, więc nie rozczulali się nad losem dzieci zmarłego syna, ale zajęli się nami praktycznie. Chociaż mogli wątpić, czy na pewno jestem ich wnuczką, nie odtrącili mnie, wychowali. Za to byłam im wdzięczna. A że nie umieli mnie pokochać? Tego nie sposób wymusić.
Przez te wszystkie lata czuwał nade mną anioł – w osobie cioci Elżbiety, siostry naszej babci Eugenii. Obie kobiety dzieliło prawie wszystko, od prezencji po sposób życia i światopogląd. Pierwsza była wykształcona, chętnie poznawała świat, druga prosta, zamknięta na nowe. Ta odmienność nie zaważyła na ich kontaktach ze sobą, lecz jakby bardziej zabiegała o nie Elżbieta.
W życiu naszej babci dni były podobne do dni, a lata do lat, wypełnione pracą, dbałością o dom i rodzinę, zaś w jej obrębie kolejnymi ślubami, chrzcinami, pogrzebami. Zainteresowania Eugenii nie sięgały poza granice naszego miasteczka, które opuszczała bardzo niechętnie. Elżbieta inaczej, czując w sobie pęd do nauki, wcześnie porzuciła rodzinne strony. Miano jej to za złe, mówiono, że wynosi się nad innych, że jest za leniwa do prawdziwej roboty. Ona jednak postawiła na swoim, skończyła studia, spełniała się zawodowo. Ogładę towarzyską, jak twierdziła, zawdzięczała głównie swojemu mężowi, radcy prawnemu Czarneckiemu. Mężczyzna miał opinię człowieka honorowego i szarmanckiego, acz trochę nazbyt oszczędnego. Ciocia żartowała, że dzięki temu nauczyła się elegancji, a ta nie poddaje się modom i wystrzega się jakiegokolwiek nadmiaru. Pomimo sporej różnicy wieku między nimi państwo Czarneccy stanowili zgodne małżeństwo. Niestety los poskąpił im potomstwa, więc po śmierci męża ciocia Elżbieta została sama. Nie związała się z nikim innym, ale też nie pogrążyła w wiecznej żałobie. Posiadała grono przyjaciół, korzystała z ofert kulturalnych, brała udział w zorganizowanych wycieczkach.
Regularnie, zwykle w jedną niedzielę w miesiącu, odwiedzała też swoją siostrę. Robiłaby to może częściej, lecz nie przepadała za szwagrem, człowiekiem głośnym, o chłopskiej mentalności. Elżbieta, jako jedyna w rodzinie, nie bała się mówić przy nim, co myśli. O dziwo, dziadek respektował jej słowa i przymilał się do niej, w groteskowy sposób naśladując jej sposób bycia. Najpewniej kryło się za tym przekonanie o majętności wdowy Czarneckiej, ponieważ szanował wyłącznie ludzi bogatych. Z kolei babcia Genia traktowała ją uprzejmie, choć bez zażyłości, jakiej można by się spodziewać po siostrach.
Na przyjazd szacownej krewniaczki staranniej sprzątano dom i ubierano się szykowniej niż zwykle. Miałam te dni za święto, szczególnie że ciocia, a właściwie „praciotka”, przywoziła nam, dzieciom, podarki. Najbardziej cieszyłam się na książki; to właśnie ona rozbudziła we mnie miłość do czytania. Być może też do samodzielnego myślenia, gdyż zapatrywania cioci Elżbiety różniły się od tych, jakie słyszałam na co dzień. Przykładała wielką wagę do wykształcenia i ceniła wolność przekonań. Kościoły były dla niej jedynie zabytkami.
Była jedyną osobą w rodzinie dającą mi poczucie wyjątkowości w dobrym znaczeniu tego słowa. Dowiedziawszy się, że nauka idzie mi łatwo, zachęcała do podnoszenia poprzeczki, namawiając mnie do poznawania języków obcych. Sama bardzo dobrze znała niemiecki, więc uczyłam się go także, aby zrobić jej tym przyjemność. Później doszedł jeszcze angielski, lecz kochając najbardziej ojczysty, marzyłam o polonistyce. Wiodła ku temu długa i wyboista droga, gdyż nawet zdobycie matury było solą w oku Wicherków.
– Gdy będziesz za mądra, to żaden chłop cię nie zechce! – Powtarzała babcia.
– Jak się już uczyć, to na krawcową albo fryzjerkę… – dorzucała ciotka Zoja.
Kiedy widziano mnie z książką w ręku, wymyślano mi prędko jakieś zajęcie. A to miałam pielić grządki w ogrodzie, a to prasować pościel, lub pójść po coś do sklepu. Osiągałam lepsze wyniki w nauce od mojej siostry i kuzynów, a ci ostatni mścili się za to na dziesiątki złośliwych sposobów, niemo aprobowanych przez ich matkę. Wobec Patrycji nie pozwalali sobie na nie, a raczej to ona im na to nie zezwalała. Jeżeli nie pomógł ochrzan, to już na pewno szantaż, gdyż chłopcy dużo broili, wagarowali, podkradali forsę na fajki. Moja siostra bez wątpienia odziedziczyła spryt Wicherków.
Ciocia Elżbieta orientowała się w stosunkach naszej rodziny i dzisiaj myślę, że główną pobudką jej częstych wizyt było doglądanie, co ze mną. Kiedyś, będąc świadkiem dokuczania mi przez kuzynów, zdenerwowała się ogromnie.
– A wy co, nie karcicie ich za to? – zwróciła się najpierw do rodziców chłopców, a potem do dziadków. – Monika, będąc jeszcze nasciturusem, przyjmowała zewsząd wiele nieprzyjaznej energii, to cud, że w takich okolicznościach w ogóle urodziła się zdrowa! Czyż każde dziecko nie jest darem Bożym? – nawiązała do ich religijności.
Innym razem podsłuchałam, jak ganiła swoją siostrę:
– Geniu, dlaczego nie umiesz okazać jej serca? Wikt i opierunek to za mało, dzieci potrzebują miłości!
Wpływ cioci Elżbiety działał, póki była blisko. Cieszyłam się wówczas pewnymi przywilejami, nie traktowano mnie jak piątego koła u wozu. Ledwo jednak odjeżdżała, wszystko wracało na stare tory. Dziadek na powrót stawał się grubianinem, kobiety zmieniały sukienki na stylonowe fartuchy, a ja czułam się znowu kukułczym jajem, podrzuconym do gniazda Wicherków.
Nikt po mnie nie płakał, kiedy po maturze je opuściłam. Odtąd żyłam pod opiekuńczymi skrzydłami cioci Elżbiety. Dla ścisłości, wcześniej tę samą możliwość zaoferowała Patrycji, pod warunkiem, że przyjedzie się uczyć. Moja siostra, chociaż chętnie zamieszkałaby w dużym mieście, to już na innych zasadach. Nie skorzystała więc z wielkodusznej oferty, czasem tylko wpraszała się do cioci na weekend. Jako że starsza pani nie tolerowała późnych powrotów, a już w żadnym razie z chłopakiem, Patrycja przestała ją odwiedzać. Nigdy zresztą nie miała szacunku do cioci i traktowała ją roszczeniowo.
Przy tym ciocia Elżbieta wcale nie musiała się o nas troszczyć. Nasze pokrewieństwo było dosyć dalekie – ku mojemu ubolewaniu. No i to jej nazwisko, chętnie sama bym je przyjęła. Jakkolwiek powinnam może być dozgonnie wdzięczna za to, które nosiłam.
Wprowadziłam się do cioci, nie przypuszczając, że jej dom stanie się moim domem. A to naprawdę nastąpiło. Mogłam spokojnie studiować, nie kłopocząc się o wyżywienie oraz kwaterę. Przede wszystkim jednak było mi dane doznawać życzliwości cioci Elżbiety. Część wolnego czasu spędzałyśmy ze sobą, chociaż zdobyłam także młodych przyjaciół. Wychodziłam z ciocią na koncerty i do teatru, miałyśmy swoje małe rytuały, jak choćby niedzielny spacer z zaliczeniem ulubionej cukierni.
Byłam dumna z posiadania takiej krewniaczki, która w moich oczach uchodziła za damę. W każdej sytuacji zachowywała się z klasą. Z tą samą cyklicznością, z którą odwiedzała salon fryzjerski, zachodziła również do księgarni. Czytała dużo i miała świetną pamięć. Imponowała mi erudycją. Prowadziłyśmy ze sobą niezliczone rozmowy, z których więcej dowiedziałam się o życiu niż z własnych przeżyć czy książek. Naturalnie ciocia posiadała też wady, jednak w ogólnym rachunku nie miały większego znaczenia. Na przykład była dość próżna. Nie wyszłaby z domu bez porządnie ułożonych włosów i pomadki na ustach. Nigdy nie zdradzała wieku ani nie przyznawała się do związanych z nim bolączek. Na ogół tolerancyjna, niełatwo zrażała się do ludzi, wtedy jednak na dobre. Miała specyficzne poczucie humoru i jej ironię brano czasem za kąśliwość. Potrzebowałam czasu, aby się na nim poznać.
Po ukończeniu studiów znalazłam pracę na miejscu. Miałam opory, by opuścić ciocię Elżbietę, nie była przecież coraz młodsza i odwykła od samotności. Życzyła sobie, abym nadal pozostała u niej, jednak wystrzegała się nacisku.
– U mnie masz korzystnie, ale zrozumiem, jeżeli zechcesz się wyprowadzić – mówiła taktownie, ukrywając smutek. – Na pewno tęsknisz do pełnej niezależności!
– Wcale nie! Dobrze mi z ciocią.
– Zmienisz zdanie, gdy pojawi się odpowiedni mężczyzna.
– Możliwe. Na razie jednak go nie ma, nieprawdaż?
Teraz pomagałyśmy sobie wzajemnie. Jako że kupiłam mały, używany samochód, przejęłam załatwianie sprawunków, podwoziłam ciocię do lekarza lub tam gdzie chciała. Ona zaś zajmowała się domem. Nigdy się nie kłóciłyśmy; doceniałyśmy swoje towarzystwo, jednocześnie szanując prawo do prywatności. Spokój naszej koegzystencji zakłóciła inna sprawa.
Pewnego dnia pojawił się prawnik. Reprezentował spadkobierców naszego domu. Była to przedwojenna willa, podzielona na dwa mieszkania, każde na oddzielnej kondygnacji. Przywilej pierwokupu mieli zasiedziali lokatorzy.
Frysiowie, rodzina handlarzy z parteru, załatwili to migiem, lecz sytuacja finansowa cioci Elżbiety była już dużo gorsza. Jej wiek wykluczał zdobycie kredytu hipotecznego, wymyśliła jednakże, iż to ja mogłabym wziąć go na siebie. Ciocia posiadała trochę oszczędności, które miały mi posłużyć jako wkład własny, co poprawiało moją zdolność kredytową. Spłacanie rat byłoby już moim kłopotem.
I tego się bałam, choć zarazem nęciła mnie perspektywa przejęcia mieszkania w dobrej dzielnicy. Cena lokalu była spora, jednak nie zawyżona. Ludzie tyle samo płacili za mieszkania w wielkiej płycie.
Moje przyjaciółki, które poprosiłam o radę, były różnego zdania. Kiedy Julita wybrzydzała na stary dom, preferując nowo zbudowane, Roma zachęcała mnie:
– Byłabyś głupia, rezygnując! Wasze osiedle ma indywidualny charakter, bez porównania do nudnych blokowisk! Jest tu także najczystsze powietrze w mieście, wiem, bo regularnie sprawdzam to w internecie. Doceń to! Poza tym willa powstała w czasach, gdy używano zdrowego budulca, a nie materiałów przesiąkniętych chemią! Są tu parkiety, grube ściany, okna na trzy strony świata… I jeszcze dostęp do ogrodu. Normalnie marzenie!
– A co, jeżeli nie wydolę finansowo?
– Zawsze można sprzedać je lub zamienić na mniejsze – argumentowała.
– To prawda. – W tym punkcie Julita przyznała jej rację. – Ceny nieruchomości stale idą w górę, stracić nie stracisz.
Zgodziłam się zawrzeć umowę z ciocią i zaczęłam ubiegać się o kredyt. Kiedy po długich staraniach wreszcie go otrzymałam, dokonano pozostałych formalności, tym samym mogłyśmy z ciocią pozostać w mieszkaniu. Na razie w większej części należało do banku, lecz przecież regularnie spłacałam pożyczkę. Przy moim skromnym dochodzie było to o tyle łatwiejsze, że wszystkie inne rachunki brała na siebie ciocia. Oczywiście musiałam się liczyć z tym, że nie będzie żyła wiecznie, jednak nie martwiłam się na zapas. Ciocia zapewniała mnie zresztą:
– Tymczasem nigdzie się nie wybieram. Mam zamiar najpierw poznać twojego małżonka.
Jej zdaniem małżeństwo rozwiązałoby moje ewentualne problemy. Ciocia była nie tyle staroświecka, co pragmatyczna, wiedziała bowiem, ile zarabiam. Posada w wydawnictwie pokrywała się z moją pasją, lecz pensja była tam nieduża. Zatem albo ustawiony partner życiowy, albo praca w korporacji – obydwie opcje łączyły się z kompromisami, o których tymczasem wolałam nie myśleć.
Ciocia nie doczekała mojego wesela, nie było go nawet w planach. Zbagatelizowała symptomy choroby, a już na pewno zatajała je przed światem. I przede mną. W końcu nie zdołała ich ukryć, wtedy jednak na leczenie było za późno. Kolejne badania u specjalistów, których dla niej wyszukiwałam, potwierdzały okrutną prawdę. Choroba była śmiertelna.
Powiedziano mi, by poszukać dla cioci miejsca w hospicjum. Wzbraniałam się nawet myśleć o tym i nie byłam do tego zmuszona. Stan cioci pogorszył się raptownie i zmarła we własnym łóżku jeszcze przed upływem miesiąca. Nikt raczej się nie spodziewał, że nastąpi to tak szybko, a już ja najmniej. Czyniłam sobie ogromne wyrzuty. Dlaczego wcześniej nie dostrzegłam, co się dzieje z ciocią? Czemu nie naciskałam na regularne badania? A może żyłaby jeszcze, gdyby nie usłyszała druzgocącej diagnozy? Czy powinnam była ją przed nią ukryć, nakazać lekarzom milczenie? Wiedza nie zawsze jest korzystna, zwłaszcza gdy wróg zdaje się być niepokonany. Pocieszało mnie jedynie, że ciocia umierała, nie cierpiąc, przynajmniej tyle medycyna mogła dla niej zrobić. Niestety efekt uboczny był taki, że prawie cały czas spała bądź była otumaniona lekami. Gasła z dnia na dzień, oddalając się od naszego świata, aż odeszła w pokoju. Byłam wtedy przy niej.
Po raz pierwszy w życiu poczułam się jak prawdziwa sierota. Straciłam najbliższą osobę, zawsze mi przyjazną. Świat bez niej zubożał i stał się smutny. Ogromnie mi jej brakowało, ale załamanie nie wchodziło w rachubę. Musiałam pracować i spłacać kredyt, jeżeli nie chciałam zostać bez dachu nad głową. Na dodatek było jeszcze dziecko.
Historia rodzinna przedziwnie zatoczyła krąg, gdy moja siostra poszła w ślady naszej matki. Chociaż z urody nie przypominała Hanki, to najwyraźniej przejęła inne jej cechy. Patrycję również pociągał wielki świat, przez jakiś czas mieszkała w Anglii, by następnie przenieść się do Szkocji. Zaszła tam w niechcianą ciążę, a gdy się zorientowała, na aborcję było za późno. Jej ówczesny chłopak ani myślał deklarować czegoś, czego wcale nie był pewny. Jego nieufność mogła być zasadna; Patrycja żyła dość rozrywkowo, a jak się kiedyś wyraziła, wierność nie była jej cnotą. Nieraz się przechwalała, ilu facetów zalicza na Wyspach, wykpiwając moje, jej zdaniem, nudne życie. Bez względu na to, jak rzeczy się miały, widocznie nie było kogo obarczyć ojcostwem, gdyż zrobiłaby to z całą pewnością. Zostawszy sama, ponieważ jej chłopak ostatecznie z nią zerwał, i bez prawa do świadczeń socjalnych, na czas porodu musiała wrócić do kraju.
Wyobrażenia o rodzicielstwie również miała podobne jak Hanka. Moja siostra wyszła z założenia, że gdy już urodzi dziecko, podrzuci je Wicherkom, a sama się stamtąd zwinie. Spotkał ją jednak zawód. Babcia Genia była za słaba, by opiekować się takim maluchem, zaś ciotka Zoja i jej synowe odmówiły pomocy, zbulwersowane tupetem dziewczyny. Dziadek, którego uraczyła naprędce zmyśloną historią, pozwolił pozostać jej u Wicherków, ale już na jego warunkach. Patrycja miała sama zajmować się dzieckiem i jak najszybciej się usamodzielnić. Względnie znaleźć sobie męża. O wyjeździe z Polski na razie musiała zapomnieć.
Córeczka Patrycji otrzymała imię Dagmara, ojciec był nieznany, zatem nazwisko po matce. Natomiast z całą pewnością nie przejęła jej urody. Z ładnej buzi dziewczynki, o nietypowo przy tak jasnej cerze wyraźnych usteczkach, spoglądały duże niebieskie oczęta, a główkę okalały spiralki w rzadko spotykanym u nas, złotym odcieniu rudości. Zgadywałam, że w jej żyłach płynie krew celtycka, wyróżniała się pośród rodzimych dzieciaczków.
W oficjalnej wersji, stworzonej dla Wicherków, moja siostra została zgwałcona, lecz jako dobra katoliczka nie usunęłaby ciąży. Dzięki tej sprytnej wymówce Patrycja uniknęła odrzucenia oraz gniewu dziadka. Jej się upiekło, za to na dziecko patrzono jak na nosiciela złych genów. Z czasem mała Dagmarusia została Marusią, tak ktoś ją nazwał i tak się przyjęło. Wydawała się zalękniona i nieufna. Długo nie mówiła i przez chwilę bałam się nawet, że jest lekko opóźniona w rozwoju. Przeczyło temu jej spojrzenie, dla odmiany jakby zbyt poważne na takiego malucha. Gdy czytałam siostrzenicy przyniesione przez mnie książeczki, była cicha, jednak uważna i zdawała się wszystko rozumieć. Martwiło mnie tylko, że nie udawało mi się jej rozśmieszyć.
Patrycja także nie wyglądała mi na szczęśliwą. Jej akcje u dziadków mocno spadły, gdyż nieślubne dziecko, z gwałtu czy nie, oznaczało dla nich dyshonor. Żyła znów na łasce Wicherków i sytuacja ta była dla niej męcząca. Gdyby jeszcze potrafiła spełniać się w macierzyństwie, jednak córeczka zawadzała jej, widziała w niej kulę u nogi. Siostra tęskniła do zakosztowanej już, pełnej swobody, brakowało jej facetów, niezależności. Żaliła się przede mną na życie, jakie przyszło jej obecnie prowadzić. Teraz, dla odmiany, zazdrościła mi mojego.
– Nie wytrzymam dłużej w tej dziurze! Zabiję się, jeśli stąd nie wyjadę!
– Najpierw znajdź sobie pracę. Jak inaczej utrzymasz siebie i małą?
– Przecież szukam, ale tutaj nic nie ma! Muszę wyjechać!
– Chyba „musimy”? – poprawiałam ją, pełna obaw, że mogłaby pójść w ślady matki.
W minionych latach ich kontakt osłabł, ale nie ustał. Trudno stwierdzić, która z nich wpadła na pomysł, by Patrycja przyleciała do Stanów. Nie było to zresztą istotne i prawdę mówiąc, niewiele mnie obchodziło. Do czasu, gdy dowiedziałam się, że przydzielono mi rolę w tym planie. Opiekunki Marusi.
– Tylko ty możesz mi pomóc! – błagała mnie Patrycja. – Nikt inny się nie zgodzi, dziadek wszystkim zakazał! Zawziął się i straszy, że jeżeli wyjadę, to mała pójdzie do bidula! Nie chcę jej porzucić! Proszę cię, Monia, zgódź się!
– Oszalałaś! Nie mam doświadczenia z dziećmi! – protestowałam. – I przecież pracuję!
– Jest ciocia Elżbieta – argumentowała. – Ona cię wesprze! Marusia jest bardzo spokojną i samodzielną dziewczynką. Nie grymasi przy jedzeniu ani gdy kładę ją do łóżka, a w ciągu dnia potrafi zabawić się sama. Ty też w jej wieku byłaś taka grzeczna. – Siostra brała mnie pod włos.
– Na jak długo chcesz w ogóle lecieć? – dociekałam, wciąż daleka od zobowiązań.
– Góra na pół roku, bo pierwszą wizę dają zwykle na tyle. Zmieszczę się w tym czasie! – zapewniała solennie. – Wybadam teren i albo od razu wrócę, albo przylecę po małą! Dla niej to robię! Chcę poprawić nasz byt, odbić się wreszcie od dna!
Nie skończyło się na tej jednej dyskusji, siostra wydzwaniała do mnie, przyjeżdżała osobiście. Przyznam, że napawało mnie to niechęcią. Było mi wygodnie sam na sam z ciocią, Marusię znałam słabo, a ona niezbyt do mnie lgnęła. Zarazem wiedziałam, że jej mama, tak czy inaczej, postawi na swoim. Miała już nawet bilet na samolot. Oddzielnie naciskała na ciocię Elżbietę.
Wreszcie uległyśmy prośbie Patrycji i zgodziłyśmy się zająć jej córką. Z założenia – na paromiesięczny okres pobytu siostry w Stanach. Ciocia nie czuła się jeszcze staruszką, a choć własnych dzieci nie miała, bardzo je lubiła. Ja zaś nie miałam serca zostawić Marusi u nieprzychylnych jej Wicherków. Wprawdzie nie wierzyłam, że oddadzą ją pod opiekę państwa, jednak aż za dobrze pamiętałam własne dzieciństwo. Koniec końców mała zamieszkała z nami.
Patrycja poleciała za ocean, tymczasowo zamieszkała u matki i znalazła pracę. Spodobało jej się tam i gdy wiza straciła ważność, została w Stanach nielegalnie. Mogłam do woli wściekać się na niesłowność siostry, dostając w zamian pokrętne tłumaczenia. A to, że musi się dorobić, by móc ułożyć sobie życie w Polsce, a to, że wyjdzie tam za mąż i ściągnie córkę do siebie. Mąciła małej w głowie, obiecując złote góry, by potem nie meldować się tygodniami. Z taką samą nonszalancją podchodziła do łożenia na dziecko. Najgorsza dla mnie była jednak niepewność położenia Marusi. Chociaż starałyśmy się zapewnić jej stabilizację, mała czuła się zagubiona. Zauważałam to w jej przesadnie ugrzecznionym zachowaniu, w jej spojrzeniach wystraszonej sarenki. Nie wiedziała, gdzie jest jej miejsce.
Przestałam czekać na decyzję powrotu Patrycji. Wymusiłam na niej pełnomocnictwa do przejęcia opieki prawnej nad dzieckiem. Sąd rodzinny przychylił się do wniosku matki o ustanowienie opiekuna na czas zawieszenia jej władzy rodzicielskiej. Uprzednio prześwietlono mnie dokładnie: czy nie byłam karana, jakie mam dochody; sprawdzono nasze warunki mieszkaniowe. Patrycja mogła starać się o odwołanie zawieszenia, jeżeli będzie mogła lub chciała znów zajmować się córką. Na razie jednak nie zanosiło się na to i uregulowanie sytuacji prawnej Marusi mocno uprościło nam życie. Mogłyśmy wreszcie zameldować ją u nas, zapisać do przedszkola, zarejestrować w przychodni lekarskiej. Z chwilą, kiedy wyjaśniłyśmy małej, że nasz dom jest również jej domem, dziewczynka zmieniła się diametralnie. Wcześniej cicha i skołowana, nabrała śmiałości i stopniowo ujawniała się jej prawdziwa natura. W Marusi drzemała psotnica, ale też wrażliwe serduszko, do tego była bystra i żądna wiedzy.
To dziecko bez dwóch zdań zabarwiło naszą codzienność, choć także ją skomplikowało. Ja zawoziłam małą do przedszkola, ciocia, nazywana przez dziewczynkę babcią, odbierała ją stamtąd. Nie musiałam się stresować, gdy przyszło mi zostać dłużej w pracy lub miasto było zakorkowane. Ze swojej strony gwarantowałam cioci spokojną drugą połową dnia. Funkcjonowało to znakomicie, przynajmniej do czasu, gdy starsza pani była zdrowa. Być może jednym z powodów, dlaczego tak długo ukrywała przede mną chorobę, była właśnie Marusia. Kobieta pokochała tę małą, a mogła mieć obawy, że sama nie dam sobie rady i dziecko zniknie z jej życia. Faktycznie, kiedy stan chorej się pogorszył, nie było mi łatwo podołać wszystkim obowiązkom. Rozstania z siostrzenicą nie brałam jednak pod uwagę.
Ciocia Elżbieta zmarła niespełna dwa lata po wprowadzeniu się Marusi do nas. Po raz pierwszy w swoim życiu zdana byłam wyłącznie na siebie. Zostałam sama z małą dziewczynką, która ufała, że jest u mnie bezpieczna. Przed nią robiłam dobrą minę do złej gry, poniekąd oszukiwałam też siebie. Byłam oszołomiona, funkcjonowałam, lecz nie żyłam prawdziwie. Kiedy wreszcie ocknęłam się z szoku, przeraziłam się realiami. Moje zaskórniaki stopniały, kredyt hipoteczny pochłaniał większą część mojego zarobku, zaś dodatkowe dochody były śmiechu warte i wpływały nieregularnie. Sprzedałam nawet auto, jednak miało już trochę latek, toteż dostałam za nie psie pieniądze. Nie wiedziałam, co robić dalej. Posunęłam się nawet do tego, by przypomnieć siostrze o istnieniu Marusi.
– Musisz mi pomóc, bo nie wyrabiam! – nalegałam. – U nas coraz większa drożyzna, wzrosły ceny żywności, opłaty, również za przedszkole! Staram się, by mała jadła zdrowo i nie chodziła w plastikowych butach, a to kosztuje. Sobie mogę odmówić niejednego, lecz na dziecku nie wolno oszczędzać!
– Poślę ci dolary pod koniec miesiąca – obiecywała Patty, która chciała, by teraz tak się do niej zwracać. – Ostatniego, jak tylko dostanę wypłatę!
Nie dotrzymała słowa ani tamtym razem, ani następnym. Wymówki były takie, jak zawsze; że ma raty za nowy samochód, a wykosztowała się jeszcze na to i tamto. Albo że szef oszukał ją na godzinach i właśnie sama musiała pożyczyć.
– Wy sobie naprawdę nie wyobrażacie, jak cienko tu przędę! – żaliła się, ilekroć do niej dzwoniłam.
– Czemu więc nie wrócisz do Polski? – Nie kupowałam jej bajeczek.
– Bo tutaj przynajmniej mam jakieś szanse na poprawę bytu, a tam niestety żadnych! Gdzie miałabym mieszkać? Kątem u dziadków? Nie każdy ma tak dobrze jak ty, że odziedziczy mieszkanie!
– Patty, to mieszkanie jest własnością banku! – przypominałam. – Moje będzie może za dwadzieścia lat, pod warunkiem regularnych spłat kredytu. A teraz, bez wsparcia cioci Elżbiety, stoi to niestety pod znakiem zapytania! Przecież nie chcę niczego dla siebie, a wyłącznie dla Marusi. Nie tak się kiedyś umawiałyśmy!
Moje próby poruszenia sumienia siostry przypominały przysłowiowe rzucanie grochem o ścianę. Byłam bezsilna, dzielił nas ocean, a Patrycja wiedziała, że mogę tylko prosić, nic więcej. Dobro jej córeczki, którym uzasadniała swój wyjazd do Stanów, okazało się pustosłowiem. Ani jej do siebie nie ściągnęła, ani też nie wywiązywała się z innych obietnic.
Uzmysłowiłam sobie, że zmierzam ku finansowej przepaści. Poszukiwania lepiej płatnej posady okazało się bezowocne. Jako osoba samotnie wychowująca dziecko nie byłam dostatecznie dyspozycyjna. Łatałam dziury, łapiąc się zleceń, brałam teksty do korekty, tłumaczenia. Wszystko to okazywało się niewystarczające. Moja walka o byt zdawała się z góry przegrana. A kiedy wreszcie byłam bliska poddania się, pokazało się światełko w tunelu.