Читать книгу Diablo. Wojna grzechu - Richard A. Knaak - Страница 4
JEDEN
ОглавлениеCzłowiek wewnątrz pentagramu zakrzyczał przenikliwie, gdy Zorun Tzin z wprawą użył magii, by zedrzeć skórę z kolejnego miejsca na ciele nieszczęśnika. Zgrabnie wycięty kawałek skóry, trzy na trzy cale, oderwał się równiutko, odsłaniając mięśnie i ścięgna. Strumyki krwi popłynęły po nagim ciele torturowanego na podłogę, poznaczoną już szkarłatem.
Posępny brodaty mag nie przejmował się plamami posoki na kamiennej posadzce. Zostanie zebrana później, dla innych celów, które w tej chwili zupełnie nie interesowały ciemnoskórego kedżanina. Rada Klanów zdołała skłonić magów do zaprzestania waśni na tyle długo, by nakazać Zorunowi odkrycie wszystkiego, co tylko możliwe na temat wędrujących fanatyków. Fanatyków o niewiarygodnej mocy.
I nie chodziło o to, że ci… ci edyremowie, jak się kazali nazywać, obrócili w pył potęgę Świątyni Trójcy. Klany magów z radością przyjęły wiadomość o upadku potężnej sekty, która dążyła do pozbawienia ich władzy i wpływów. Tymczasem to właśnie nieustanna walka o kontrolę leżała u podstaw pierwszych konfliktów między klanami.
Najbardziej jednak zaniepokoił magów fakt, że edyremowie byli tylko niewyszkolonymi wieśniakami. Farmerami, robotnikami, słowem – prostaczkami, a jednak ich przywódca obiecał im możliwości, które magowie zdobywali w trudzie przez większość życia. I jakby tego było mało, edyremowie korzystali z tej mocy bez rozwagi, co mogło być tragiczne w skutkach. Zdecydowanie stanowili zagrożenie, które należało opanować. W tej kwestii magowie byli zgodni po raz pierwszy od wielu lat.
A któż lepiej nadawał się do powstrzymania tego zagrożenia, jak nie klany właśnie? Pod ich surowym nadzorem i przewodnictwem tajemnicze moce edyremów mogły zostać właściwie zbadane i wykorzystane.
– Zapytam raz jeszcze – głos Zoruna był chrapliwy i nieprzyjemny. – Widziałeś, jak ci obcy zburzyli świątynię gołymi rękami! Jakie słowa wyśpiewywali? Jakie czynili gesty?
– N-nieee wi-i-em – skamlał więzień. – Przy-przysięgam!
Mężczyzna miał łysą czaszkę i pozostawał wciąż jeszcze w dobrej kondycji mimo ingerencji maga. Kiedyś należał do świątynnych strażników – był jednym z niewielu, którym udało się umknąć z rąk fanatyków. Zorun przez kilka tygodni wróżył i uciekał się do pomocy innych czarów, by znaleźć tego jednego delikwenta – tak głęboko ukryli się ostatni z kultu Trójcy.
– Przy-przysięgam! Nic takiee-ego nie rooo-bii-ili!
Jednym gestem mag zerwał kawałek skóry. Więzień zawył z bólu. Mag z niecierpliwością odczekał, aż jego ofiara ucichnie, i wrócił do przesłuchania.
– Chyba nie spodziewasz się, że uwierzę, iż oni tak po prostu zażyczyli sobie, by coś się stało. Magia nie działa w ten sposób. Wymaga skupienia, znajomości gestów i lat praktyki.
W odpowiedzi więzień tylko zaszlochał. Marszcząc brwi, Zorun Tzin począł przechadzać się wokół pentagramu. Ośmiokątna komnata, w której spędził ostatni dzień, przesłuchując byłego strażnika, była wysprzątana z perfekcyjną starannością. Każdy zwój, każdy pergamin, każdy artefakt ułożony został w odpowiednim miejscu na właściwej półce. Zorun wierzył, że czystość i porządek są nieodzowne, by odnieść sukces w sztuce magicznej. W przeciwieństwie do niektórych swych kolegów po fachu nie pozwalał, by pochłonął go bałagan, a kurz i szkodniki zamieniły jego sanktuarium w chlew.
Sam kedżanin pozostawał również nienagannie schludny. Jego brązowa tunika o poszerzanych ramionach i luźne spodnie zawsze były świeże i czyste. Brodę miał przyciętą do stosownej długości, nawet rzednące siwe włosy starannie ułożył za pomocą olejku.
Być może właśnie z uwagi na to, jaki był i – co za tym idzie – jak żył, nie ustawał w wysiłkach, by poznać tajemnice fanatyków. Byli bowiem dlań synonimem niedbałości i nieporządku, a ich czary najwyraźniej opierały się na zachciankach i emocjach. Prawdę powiedziawszy, zanim jeszcze zlecono mu to zadanie, w tajemnicy badał kwestię fanatyków i ich magii. Oczywiście nikomu o tym nie wspomniał, w przeciwnym razie Rada mogła odmówić przyjęcia całej listy jego żądań, które obiecali spełnić, o ile odniesie sukces.
Nie, nie, tu nie mogło być żadnych wątpliwości. Zorun nie zawiedzie.
– Widziałeś przywódcę asceńczyków, tego Uldyzjana ul-Diomeda czy jak go tam zwą, prawda?
– Tt-tak! Tak! – krzyknął strażnik, niemalże z wdzięcznością, że wreszcie może udzielić odpowiedzi. – Widziałem! Blady! Bbb-był farmerem, tt-tak mówią.
– Rył w ziemi… – mruknął czarownik z odrazą. – Prawie jak zwierzę.
Mężczyzna wewnątrz pentagramu zacharczał, najpewniej na potwierdzenie słów maga.
– Mówi się, że w pojedynkę zawalił świątynię. Widziałeś to?
– Nnn-nie!
Ta odpowiedź tylko podsyciła gniew maga.
– W takim razie marnuję czas. – Machnął ręką, więzień gwałtownie wciągnął powietrze, a sekundę później począł się dławić. Próbował sięgnąć dłońmi do szyi, która potwornie spuchła w okolicy grdyki. Jednak nawet gdyby mógł poruszyć rękami, i tak nie byłby w stanie powstrzymać Zoruna.
Ze zdławionym jękiem strażnik opadł bezwładnie na posadzkę. Zorun patrzył, jak ciało uderza o podłogę i nieruchomieje z rozrzuconymi na boki kończynami.
– Terulu!
Do komnaty, szurając nogami, wszedł kedżanin o głowie stanowczo zbyt małej w porównaniu do potężnego ciała. Miał na sobie jedynie prostą tunikę, a jego twarz przypominała małpią. I choć zwierzęta te otaczano czcią na nizinach, Zorun nie widział w nich nic świętego, tak jak i w swoim słudze. Terul sprawnie wykonywał proste polecenia, nie zadając przy tym żadnych pytań, i to właśnie dlatego czarodziej zdecydował się zabrać olbrzyma ze slumsów.
Terul, który nigdy nie nauczył się mówić, stękając i chrząkając, pochylił maleńką głowę w stronę swego pana.
– Ciało.
Zorun nie musiał mówić nic więcej. Sługa wiedział, co robić. Dźwignął zwłoki, jakby te nic nie ważyły, nie bacząc na krew, która zostawiła szkarłatne plamy na jego skórze.
Terul wyszedł, niosąc trupa. Pod Kedżanem ciągnęły się niezliczone kanały ściekowe, a wszystkie prędzej czy później wypluwały zawartość do rzeki za murami miasta, tam zaś nieprzebyta dzicz, również nazywana Kedżanem, zajmowała się już odpadkami na swój sposób.
Zorun zerknął na kałużę krwi i czerwony szlak, jaki zostawił za sobą sługa. Wymruczał inkantację i wyrysował właściwe symbole, a potem z satysfakcją obserwował, jak karmazynowa ciecz płynie ku pentagramowi, nie zostawiając śladu na posadzce. Ilu członków Rady byłoby w stanie powtórzyć ten wyczyn? Dziesięć lat zajęło Zorunowi doskonalenie zaklęcia…
Skrzywił się. Bez wątpienia temu całemu Uldyzjanowi ul-Diomedowi wystarczyłoby po prostu zerknąć.
„To być nie może… albo, jeśli być musi, to ja powinienem władać taką mocą, nie jakiś głupi kmieć!”
Zorun złapał płaszcz i opuścił swe sanktuarium. Musiał odwiedzić kilka osób, żeby zebrać przedmioty niezbędne mu do pracy. Będzie to wymagało targów, które wolał zachować w tajemnicy przed swoimi pracodawcami. Sekrety czarownika były warte o wiele więcej niż złoto czy klejnoty. Miały wartość istnień.
I jeśli plan Zoruna się powiedzie, jednym z tych istnień będzie asceńczyk, Uldyzjan.
– Musisz porozmawiać z bratem. – W tonie Rathmy, zazwyczaj beznamiętnym, teraz zadźwięczały nuty niepokoju. – Staje się coraz bardziej nieuważny, w miarę jak manifestuje się jego moc.
– Co mogę mu powiedzieć, czego by jeszcze nie wiedział? – Mendeln wzruszył ramionami. Był zarazem podobny i zupełnie różny od swego rozmówcy. Rathma przewyższał wzrostem większość ludzi, a rysy jego twarzy były tak doskonałe, że można by je uznać za dzieło wyjątkowo utalentowanego rzeźbiarza. Skórę miał jaśniejszą, niż to bywa u żywych, a jej bladość podkreślała czarna opończa z kapturem.
Mendeln ul-Diomed natomiast, średniego wzrostu i przeciętnej urody, był synem farmera. Nie nadawał się jednak do tego, by pójść w ślady ojca. Szeroki nos sprawiał, że młodzieniec wydawał się brzydki przy swoim towarzyszu, a jego włosy sprawiały wrażenie jaśniejszych w porównaniu z głęboką czernią włosów Rathmy.
Jeśli jednak wziąć pod uwagę ich sposób mówienia czy ubierania się, byli bardziej braćmi niż Mendeln i Uldyzjan. Mendeln nosił identyczny strój jak Rathma, a jego skóra, choć wciąż lekko różowa, była bledsza niż u większości ludzi, szczególnie asceńczyków, którzy śniadą karnacją niewiele różnili się od mieszkańców nizin.
Jednak w podobieństwach między Rathmą a Mendelnem nie było nic zaskakującego. Ten pierwszy wybrał bowiem młodszego z synów Diomedesa na swego ucznia, pierwszego ze śmiertelników, który miał podążyć ścieżką wytyczoną przez syna anioła i demona.
– Uldyzjan uważa się za bardzo praktycznego – kontynuował Mendeln. – Kiedy pojawiły się pewne znaki świadczące o tym, że Trójca znów podnosi łby, skłoniły go, by raz na zawsze zniszczyć ich rodzaj. Dla niego to absolutnie logiczne, dla wielu innych również. Nawet ja dostrzegam w tym sens.
Płaszcz Rathmy załopotał, choć nie było wiatru. Mendeln zastanawiał się często, czy aby opończa nie żyje własnym życiem, lecz nigdy o to nie zapytał.
– W ten sposób pozostaje ślepy na działania mojego ojca – przypomniał mu nauczyciel.
Rathma był jednym ze Starożytnych, pierwszych dzieci ze związków aniołów z demonami, które urodziły się na świecie znanym jako Sanktuarium. Na jego pokolenie składało się potomstwo uciekinierów z Królestwa Niebios i Płonących Piekieł. Porzucili oni zmagania w wiecznym konflikcie i razem poszukali nowego życia. Znaleźli je, przynajmniej na jakiś czas, w miejscu, które samo stworzyli, ukrytym przed wzrokiem obu wielkich potęg. Jednak wspólny cel stał się przyczyną ich upadku. Zażyłość rodziła związki aniołów i demonów, a z nich narodziło się pokolenie Rathmy – pierwsi ludzie.
Początkowo dzieci wydawały się nieszkodliwe, lecz szybko zaczęły demonstrować moce, które w przeciwieństwie do możliwości rodziców miały nieograniczony potencjał. Anioł Inarius, przywódca uciekinierów, uznał dzieci za ohydne wynaturzenie. Jego kompani ledwie zdołali go powstrzymać od natychmiastowego działania. W końcu zgodził się, by wszyscy uchodźcy udali się do swych oddzielnych sanktuariów i tam naradzili się co do losu dzieci.
Jednakże był wśród nich ktoś, kto podjął już decyzję. Kochanka Inariusa, Lilith, ruszyła śladem pozostałych demonów i aniołów i wymordowała ich jednego po drugim. W swym szaleństwie oraz ambicji widziała siebie jako zbawcę niezwykłych dzieci, a zatem jedyną, która ma prawo decydować o ich przeznaczeniu.
Jej przeznaczeniem było natomiast władać wszystkimi.
Jednakże poważnie nie doceniła Inariusa. Odkrywszy jej zdradę, anioł wygnał Lilith z Sanktuarium, po czym użył gigantycznego kryształu zwanego Kamieniem Świata, stworzonego, by ukryć istnienie Sanktuarium. Inarius zmienił strukturę artefaktu, a ten sprawił, że wrodzone moce dzieci zaczęły zanikać, aż stały się tak mizerne, że równie dobrze mogłoby nie być ich wcale.
Niektórzy z pokolenia Rathmy zaprotestowali… i zostali zmiażdżeni. Pozostali się rozproszyli. Sam Rathma został zmuszony do ukrywania się poza wymiarem śmiertelników. Większość jemu podobnych przepadła na przestrzeni stuleci, kolejne pokolenia dorastały w niewiedzy, że odebrano im ich dziedzictwo.
Ale czy na zawsze…?
Mendeln odwrócił się od Rathmy, rozważając jego słowa. Stali obaj w dżungli Kedżanu, daleko od obozu rozbitego przez akolitów Uldyzjana. Nikła woń dymu niesiona wiatrem pochodziła nie tyle z obozowiska, co z Urdżani, miasta oddalonego o pół dnia drogi na południe. Uldyzjan wyśledził tam kilku ostatnich kapłanów i pomniejszą świątynię, którą spalił do gołej ziemi.
– Mój brat jest boleśnie świadom anioła – odparł wreszcie Mendeln. – Tak samo zawsze będzie pamiętał Lilith.
Wbrew założeniom Inariusa, demoniczna kusicielka zdołała jakoś wrócić z wygnania. Anioł, zaprzątnięty bez reszty wtargnięciem przedstawicieli Płonących Piekieł do jego świata, przeoczył niespieszne i ostrożne manipulowanie Kamieniem Świata. Celem Lilith było obudzenie potencjału w ludziach licznie zamieszkujących Sanktuarium, co stanowiło przeciwieństwo dążeń Inariusa. Córka Mefista wybrała sobie Uldyzjana i posługując się okrucieństwem oraz wzniecając pożądanie, obudziła uśpione w nim moce.
Koniec końców jednak nie zdołała przeciągnąć go na swoją stronę. Uldyzjan walczył z nią w głównej świątyni kultu Trzech i, choć jej ciała nie odnaleziono pod gruzami, które pozostały z dumnego niegdyś przybytku, wszyscy, nawet Rathma, przekonani byli, że Lilith wreszcie jest martwa. Uldyzjan pokochał ją jednak jako Lylię, urodziwą szlachciankę, i nie mógł uciec przed bolesnymi wspomnieniami.
– I za to mogę go tylko przepraszać. Wiedziałem, że moja matka jest zła, tak jak świadom jestem dwulicowości mego ojca… i przez pokolenia jedynie uciekałem przed nimi.
Rathma bynajmniej nie uciekał, ale Mendeln nie zaprzeczył tym samooskarżeniom.
– Raz jeszcze wspomnę mu o misjonarzach Katedry. Powiedziałeś, że spora ich liczba zmierza już w kierunku Urdżani, a my opuściliśmy miasto zaledwie wczoraj. To by znaczyło, że wyruszyli z Wielkiej Katedry, zanim my dotarliśmy do miasta.
– Nie po raz pierwszy tak się dzieje, Mendelnie. Mój ojciec wydaje się znać następny krok Uldyzjana, zanim twój brat o nim zdecyduje.
– O tym też mu powiem – obiecał Mendeln, lecz nie odchodził. Rozejrzał się, jakby spodziewał się, że z zielonej gęstwiny wyskoczy nań jakaś bestia.
– Nie ukrywam go – odparł Rathma, okazując nietypową dla niego frustrację. – Nie kłamię, gdy zapewniam cię, że nie wiem, gdzie przebywa twój przyjaciel Achilios. Zarówno ja, jak i Trag’Oul szukaliśmy go, lecz nie trafiliśmy na żaden ślad.
Mendeln nie podjął tematu, zostawił nauczyciela i odszedł. Rathma nie przywołał młodzieńca z powrotem, ten zaś, znając zwyczaje swego mentora, był pewien, że nefalem rozwiał się wśród cieni.
Żaden z nich nie sformułował głośno swych podejrzeń odnośnie do zniknięcia Achiliosa. Raz tylko omówili rozmaite możliwości.
Mendeln niemal całkowicie stracił nadzieję. Jaki sens było walczyć o ocalenie świata, skoro świat miał się niedługo skończyć?
Mendeln nie miał wątpliwości w kwestii tego, co stało się z Achiliosem. Rathma nie wyczuł śladu obecności demona w miejscu, gdzie po raz ostatni widzieli łucznika. A istniały tylko dwa wyjaśnienia braku tych śladów. Po pierwsze Inarius mógł porwać Achiliosa, chcąc go wykorzystać przeciwko edyremom i ich przywódcy – prawdziwie ponura opcja. A jednak, choć ten scenariusz był straszny – szczególnie dla Serentii, istniało inne wyjaśnienie, przy którym pierwsze wydawało się nie najgorszym rozwiązaniem.
A co, jeśli Achiliosa porwał jakiś inny anioł?
Wszyscy wiedzieli, co to oznaczało. Już przed wiekami istnienie Sanktuarium przestało być tajemnicą dla Płonących Piekieł. Demony pozwoliły mu istnieć w nadziei, że zdołają wykorzystać świat ludzi w wiecznej wojnie przeciwko Królestwu Niebios. Świątynia Trójcy została powołana przez władców Płonących Piekieł – Najwyższych Złych, a ich celem było zawładnięcie rasą ludzką. Gdyby Inarius nie żywił osobistej urazy, bowiem postrzegał Sanktuarium i wszystko, co zawierało, jako swoją własność, ludzkość już dawno mogłaby wyruszyć do walki z aniołami.
Jeżeli Królestwo Niebios dowiedziało się już o istnieniu Sanktuarium, z pewnością będzie walczyć, by zawładnąć tym światem lub po prostu go zniszczyć, żeby nie został wykorzystany przez demony. Tysiące bytów, które przy tym sczezną, nie obchodziły żadnej ze stron.
„Musimy znaleźć Achiliosa, to absolutnie konieczne – powtarzał w duchu Mendeln, zmierzając w stronę obozowiska. – Konieczne dla dobra nas wszystkich”.
Rozmyślania przerwała mu brutalnie jakaś niewidzialna ściana, na którą wpadł. Rozmasowywał nos, gdy obok pojawiło się dwóch mężczyzn – jeden ciemnoskóry mieszkaniec nizin, drugi o znacznie jaśniejszej karnacji. W porównaniu z tubylcami każdy asceńczyk wydawał się blady. Mendeln rozpoznał w tym drugim mieszkańca Party, skąd pochodzili pierwsi akolici Uldyzjana. Została ich około setka, kiedyś ta liczba była dużo większa. Niestety fakt, że ruszyli za Uldyzjanem pierwsi, oznaczał, że musieli stawić czoła najbardziej potwornym z niebezpieczeństw, zanim ich moce miały szanse obudzić się w nich naprawdę.
– Wybaczcie nam, mistrzu Mendelnie! – zawołał partanin. – Nie wiedzieliśmy, że to wy!
Drugi z edyremów potakiwał gorączkowo. Niezależnie od tego, czy pochodzili z dżungli, czy z wyżynnych lasów, niemal wszyscy członkowie trzódki Uldyzjana traktowali Mendelna z mieszaniną czci i strachu. Obawę budziło powołanie Mendelna, związane w znacznej mierze ze zmarłymi. Co do czci zaś… Mendeln wiedział doskonale, że brała się z prostego faktu, że jest bratem Uldyzjana.
Zrazu ku jego zdumieniu garstka przyszła doń po naukę, ale młodszy z synów Diomedesa nie cenił sobie zbytnio ich zainteresowania. Żywili chorobliwą ciekawość względem niektórych aspektów… przynajmniej tak to sobie tłumaczył.
– Nie musicie przepraszać – zapewnił edyremów. – Wyszedłem z obozu, nie mówiąc nic nikomu. Wypełnialiście jedynie swoje obowiązki.
Otworzyli dla niego przejście, a gdy ich mijał, wymienili pełne ulgi spojrzenia. Udał, że tego nie zauważył.
Mendeln znalazł się nagle w miejscu wypełnionym magią – przekroczenie bariery niejako przeniosło go do innego świata. Barwne kule energii unosiły się tu i ówdzie, jakby szykowała się jakaś uroczystość. A jednak żadna z kul nie była na uwięzi, płynęły w powietrzu nad głowami tych, którzy je przywołali. W obozie nadal płonęły ogniska, lecz służyły przygotowaniu strawy, nie oświetleniu.
I to nie wszystko. Gdy Mendeln szedł przez obóz, nieustannie widział kolejne przejawy magii. Jeden ze smagłych mieszkańców nizin stworzył lśniący strumień energii, który owinął się wokół swego twórcy niczym wąż. Inny uniósł w powietrze kilka niewielkich kamieni i zmuszał je do tańca, jakby poruszały nimi wprawne dłonie żonglera. Jasnowłosa partanka stworzyła z niczego włócznię i celnie cisnęła nią w odległe drzewo. Włócznia przez chwilę trwała wbita w korę, a potem rozwiała się w powietrzu. Kobieta zaś stworzyła następną.
Czary edyremów różniły się od siebie i rodzajem, i mocą, a także wprawą, z jaką je rzucano. To jednak zdawało się w żaden sposób nie przeszkadzać ludziom, którzy otaczali Mendelna. Ludziom o najróżniejszym pochodzeniu i profesji. Ale to, że szkolili się w sztuce niegdyś dostępnej jedynie nielicznym, niepokoiło Mendelna. Prości ludzie, do których i on się zaliczał, powinni spędzić życie na roli, a nie zostawać magami.
Patrzył, jak jeden z bardziej pomysłowych młodzików stworzył dla swego młodszego rodzeństwa – bowiem „armia” Uldyzjana składała się również z dzieci – intensywnie kolorowe motyle, które pofrunęły na wszystkie strony. Pod wieloma względami akolici jego brata byli naiwni, jeśli chodziło o moc, jaką władali. W najlepszym wypadku mieli ją za narzędzie – takie jak na przykład motyka – a nie za coś, co może zwrócić się przeciwko nim albo brutalnie kogoś okaleczyć.
„Może jestem zbyt surowy – myślał Mendeln. – Walczyli o to, w co wierzą, i byli zmuszeni zabijać tych, którzy chcieli ich zmienić w swoich niewolników i marionetki”.
A jednak niepokój nie mijał. Mimo wszystko Mendeln nie mógł pozbyć się wrażenia, że magię należałoby badać ostrożnie i jeszcze ostrożniej jej używać. Człowiek powinien dorastać do używania magii, szanować ją i uczyć się dostrzegać płynące z tego zagrożenia.
Nagle pojawiło się przed nim miękkie, kojące błękitne światło. Mendeln zawahał się, ale wreszcie postąpił w tamtym kierunku. Nie miał powodu obawiać się źródła tego blasku. W końcu to tylko Uldyzjan.
Nawet wśród wszechobecnej magii potrafił wyczuć obecność swego brata. Spora grupa edyremów otoczyła miejsce, które Uldyzjan wybrał sobie na spoczynek. Mendeln nie widział starszego brata, mógł jednak wyczuć, gdzie ten dokładnie jest. Bez wahania ruszył przez tłum, ludzie zauważyli go natychmiast i poczęli się przed nim rozstępować.
Zdołał przebić się do połowy, gdy wreszcie dojrzał brata.
Uldyzjan miał jasne włosy, potężną sylwetkę i wygląd farmera, którym w istocie był, szerokie ramiona, mocną szczękę i krótko przyciętą brodę. Surowa uroda starszego z braci pomagała mu trafiać do ludzi. Był jednym z nich, prostym człowiekiem. Wiódł godziwe życie, a potem doświadczył wielkiego cierpienia, gdy w czasie plagi stracił wszystkich swoich krewnych prócz Mendelna. Wtedy Uldyzjan zwracał się do kolejnych misjonarzy, szukając ratunku dla bliskich, ale otrzymał tylko puste obietnice, po których następowały sugestie co do datków. Po tej tragedii Uldyzjan zaczął żywić płomienną nienawiść do sekt, do Świątyni Trójcy i Katedry Światłości, nawet zanim kapłani zaczęli na niego polować.
Teraz siedział na pniu drzewa i szczerze przemawiał do wszystkich. Mendeln nie musiał słuchać, by wiedzieć, że brat stara się napełnić serca swojej trzódki odwagą, wyjaśniając, co oznacza pójście w jego ślady. Jego słowa miały wielką wagę, jednak Uldyzjan sam nie zawsze się do nich stosował. Ostatnimi czasy pozwalał, by jego niesamowite możliwości panowały nad nim, a nie odwrotnie.
Urdżani była tego najświeższym dowodem. Uldyzjan zamierzał pojmać kapłanów – nie wybić ich. Miał pytania dotyczące ich prawdziwych panów, władców Płonących Piekieł. A jednak gdy jeden z nich zaatakował edyremów w beznadziejniej próbie odwleczenia nieuniknionego – próbie, która została bez trudu udaremniona – Uldyzjan w odwecie ze złością zaatakował.
Szczątki kapłanów rozrzucone zostały na kilka jardów, każdego bowiem coś rozsadziło od wewnątrz. Uldyzjan zachował się tak, jakby planował to od samego początku.
– Należeli do kultu Trójcy – uciął protesty Mendelna i nakazał spalić świątynię do fundamentów, żeby nie pozostał żaden ślad.
Teraz ten sam człowiek, który tak obojętnie rozdzierał ludzi żywcem i spalił ich świątynię, wesołym skinieniem głowy odprawił swych akolitów.
Blask przygasł, ale wciąż był dość jasny i widoczny.
Tylko jedna osoba została, Serentia, córka kupca Cyrusa, pierwszego, który zginął przez moce Uldyzjana. Nie była to wina starszego z synów Diomedesa, to Lilith bowiem zmanipulowała sytuację tak, by doprowadzić do tych strasznych rezultatów. Serentia była piękną kobietą o długich czarnych włosach i błękitnych oczach. Słońce opaliło jej niegdyś blade policzki. Nosiła luźne i powiewające szaty na wzór mieszkanek nizin. Nie rozstawała się z włócznią, którą zawsze trzymała w prawej dłoni, i jeśli cokolwiek stanowiło skazę na jej oszołamiającej urodzie, to – zdaniem Mendelna – wyraz zaciętej determinacji widoczny w jej rysach i oczach.
– Mendelnie. – Uldyzjan wstał i powitał brata, jakby nie widział go od kilku dni. – Gdzie byłeś?
– Za granicami.
– A – szeroki uśmiech starszego z braci przygasł nieco. – Kto to był tym razem? Smok czy jej potomek?
Mówiąc „jej”, miał oczywiście na myśli Lilith.
– Rathma, tak. Ostrzegał nas przed swoim ojcem…
Aura wokół Uldyzjana rozjarzyła się gwałtownie. Kilku najbliższych edyremów poderwało się przestraszonych, jednak wszyscy szybko odwrócili wzrok.
– Jak za każdym razem! Czy on myśli, że nie pilnuję Inariusa?! Rathma lepiej by zrobił, gdyby stanął u naszego boku, zamiast uciekać w ciemność po tym, jak wyszepcze kolejne strachliwe ostrzeżenie.
Blask przybierał na intensywności. Mendeln czuł, że i jego gniew rośnie, lecz starał się panować nad sobą.
– Wiesz, że ryzykował tyle co każdy z nas, Uldyzjanie… i nie powinieneś nienawidzić go tylko dlatego, że jest potomkiem Lilith. On sam żałuje tego bardziej, niż mógłbyś sobie wyobrazić.
Blask znów się zmienił. Uldyzjan odetchnął.
– Masz… masz rację. Wybacz. Ostatnie dni były wyjątkowo długie, czyż nie?
– Mnie zdaje się, że robią się dłuższe z każdym oddechem.
– Tęsknię za farmą.
– Ja też, Uldyzjanie. Nawet ja tęsknię.
Zapadła cisza, którą po chwili przerwała Serentia.
– Jakieś wieści o Achiliosie? – mruknęła, spoglądając na Mendelna spod przymrużonych powiek.
– Wiesz, że od razu bym powiedział, gdybym dowiedział się czegokolwiek.
Serentia uderzyła w ziemię drzewcem włóczni. To miejsce błysnęło na chwilę wyładowaniem czerwonej energii. Kobieta była najpotężniejsza ze wszystkich uczniów Uldyzjana. Część tej mocy brała się niestety z jej niepokoju o łucznika. Im dłużej go nie było, tym mniej ostrożna stawała się Serentia. To samo zresztą przytrafiało się i innym edyremom, i jedynie Mendeln, spoglądając na nich z boku, zdawał się to dostrzegać.
– Achilios znajdzie sposób, by do ciebie powrócić – wtrącił Uldyzjan. – Zobaczysz, Serri.
A jednak dziewczyna nie wyglądała na przekonaną.
– Gdyby był w stanie, już by stał obok nas.
– Poczekaj, a się przekonasz. – Położył jej dłoń na ramieniu, co jeszcze niedawno wywołałoby u niej natychmiastowy rumieniec. Serentia podkochiwała się w Uldyzjanie przez większość swojej młodości; jednak na krótko przed tym, jak demon Lucion zamordował Achiliosa, odkryła, że prawdziwie kocha ich dzielnego przyjaciela.
– I jak mówiłem – Uldyzjan zwrócił się do młodszego brata – mam baczenie na anioła. Co on może zrobić, czego wcześniej nie próbowała nam uczynić Trójca? Rathma ukrywa się tak długo, że ciężko mu pomyśleć, że…
Gdzieś na skraju obozu rozległ się krzyk, a potem podniosły się wściekłe okrzyki, które nie należały do edyremów.
Uldyzjan spojrzał w niebo i zmarszczył brwi, sprawiał raczej wrażenie sfrustrowanego niż zaskoczonego.
– Mamy gości – oznajmił Mendelnowi i Serentii. – Wielu nieproszonych gości…
– Trójca? – spytała Serentia niemalże uradowana. Uniosła włócznię, jakby miała zamiar od razu nią cisnąć.
– Nie wiem, ale któż inny by to miał być? – Uldyzjan ruszył w kierunku zamieszania. – W każdym razie, ktokolwiek by to był, powitamy ich tak samo, jak zawsze witaliśmy ludzi Świątyni.
Dziewczyna uśmiechnęła się i Mendeln natychmiast przypomniał sobie, że ten wyraz twarzy miewała często, gdy była opętana przez Lilith. Serentia, nie ociągając się, pobiegła za Uldyzjanem i Mendeln wkrótce został z tyłu.
Nie zrobił ani kroku, choć nie unikał walki. W miarę jak odgłosy starcia przybierały na sile, Mendeln zastanawiał się, kto mógł przypuścić ów desperacki i nieoczekiwany atak. To raczej nie byli ludzie Trójcy, zakładając, że kult w ogóle byłby w stanie zebrać jakieś znaczące siły i rzucić je do walki. Jednak jeśli nie Trójca za tym stała, to musiał być Inarius, nikt inny nie przychodził Mendelnowi do głowy. Choć przecież tak otwarte i proste zagranie nie pasowało do anioła. Rathma niejednokrotnie wspominał, że jego ojciec wystrzegał się oczywistych działań, zamiast tego manipulował wydarzeniami, by toczyły się zgodnie z jego wolą…
Mendeln zaklął i dołączył do pozostałych. Bez względu na to, czym wydawał się być ów atak z pozoru, miał jeszcze jeden ukryty cel, o wiele bardziej przerażający. I być może za późno już było, by przeszkodzić w jego realizacji…