Читать книгу Władca marionetek - Richard Schwartz - Страница 7
1 PRZYJACIELE
Оглавление– Dzień dobry, esseri! – rozległ się radosny głos. – Czyż bogowie cudownie tego nie urządzili? Ledwie człowiek prześpi noc, a już to, co było, odchodzi w dal, bledną wczorajsze smutki i troski. Łagodne światło słońca dodaje animuszu i nowych sił. Co było, minęło, nastaje nowy dzień!
Armin.
Miałem ochotę go ukatrupić. Korciło mnie, żeby naciągnąć kołdrę na głowę i przekręcić się na drugi bok, ale doskonale znałem tego natręta; to go nie powstrzyma.
– Dlaczego nie jesteś w pałacu u narzeczonej? – zapytałem, gdy mój były sługa załomotał drewnianymi okiennicami, odsłaniając okna na wewnętrzne podwórze domu i wpuszczając do pokoju jaskrawe światło.
– Bo wy, esseri, potrzebujecie mnie bardziej niż moja ukochana. Zaszliście daleko, ale bez mojej pomocy jesteście w tym mieście bezradni niczym dziecko zgubione w lesie.
Usiadłem na łóżku i otworzyłem jedno oko, by z wyrzutem popatrzeć na Armina. Tym razem znów był ubrany jak mój sługa: niebieskie portki z jedwabiu, wysokie buty o osobliwie zakrzywionych noskach, biała koszula i błękitna kamizelka zdobiona złotym brokatem. Zbyt krzykliwie jak na mój gust. Jak dotąd Armin nie przejmował się moją opinią o swoim papuzim wyglądzie. Uważał, że się nie znam na tych sprawach. Całość uzupełniała wierzchnia, luźno opadająca biała szata; burnus z lekkim kapturem, który w tej chwili był odrobinę zsunięty do tyłu i służył jedynie ochronie przed słońcem. Podobnie jak okiennice – o ile właśnie ich nie otwierano.
– A więc taką masz opinię o swym panu, tak? – rzuciłem. Ziewnąłem i spojrzałem z żalem na lewą stronę łóżka, gdzie pogniecione prześcieradło wciąż pachniało Leandrą. Przypomniałem sobie mgliście, jak wstała i na próżno usiłowała nakłonić do tego i mnie. Nie wiem, kiedy ostatnio mogłem się wyspać, i gdyby nie Armin, na pewno wytrzymałbym w łóżku trochę dłużej.
Dom dostaliśmy w darze od starego emira Erkula Sprawiedliwego, ojca Faihlyd, która kilka dni temu została ukoronowana na emirę. Było to akurat w jej szesnaste urodziny, a ponieważ lud ją uwielbiał, urządzono na jej cześć wielkie święto; przez ten jeden dzień można było odnieść wrażenie, że Złote Miasto ma tylko takie oblicze: radosne, beztroskie i pogodne. I choć uroczystości koronacyjne miały przepyszną oprawę, to akurat w tym radosnym dla Faihlyd momencie wyszła na jaw mroczna intryga. Starsza siostra księżniczki, Marinae, która dostała się pod wpływ nekromanty – czy też Łowcy Dusz, jak tu, w Besarajnie, nazywano odrażających pachołków Bezimiennego – zażądała tronu dla siebie.
Ktokolwiek podporządkował sobie Marinae, był tak potężny, że przeciwstawił się emirowi i jego życzeniu, by osadzić na tronie Faihlyd, tak potężny, że zdołał objąć magią prawie całą salę tronową. W końcu interweniowali sami bogowie, którzy jednoznacznie wskazali, kto ma ich poparcie, i sprawili, że wiekowy duch odrodził się w niezwykły sposób.
To był chyba największy cud, jaki kiedykolwiek widziałem. Helis, siostra Armina, dostała się w szpony nekromanty, który zagrabił jej duszę, a wraz z nią dar rozmawiania ze zwierzętami. Po Helis pozostała dziewczyna o najprostszym umyśle i miłym usposobieniu. A ponieważ odebrano jej także nowo narodzone dziecko, została mamką Faraisy i jako taka znajdowała się w sali tronowej.
Tam właśnie dotknęła Lodowego Pogromcy, magicznej broni, Ostrza Spójni, które zostało wykute dawno temu przez potężnego maga i władcę legendarnego królestwa. I właśnie w tym mieczu w jakiś niewytłumaczalny sposób przetrwał duch Serafine, zarządczyni arsenału Pierwszego Rogu, legionu, od którego wszystko się zaczęło.
Gdy Helis dotknęła miecza, duch wojowniczki znalazł nowy dom w pozbawionym duszy ciele kobiety, Serafine zaś uświadomiła sobie, jak potraktować Łowcę Dusz. Jej interwencja uratowała emirat, a zapewne i nas, chociaż w rezultacie Faihlyd musiała ściąć głowę własnej siostrze. Emira w mgnieniu oka utraciła ojca, którego chore serce nie wytrzymało tego wszystkiego, oraz ukochaną Marinae. A miała to być najważniejsza i najpiękniejsza chwila w jej życiu.
Armin – sługa, wygadany wesołek i przywódca trupy cyrkowców, książę zakazanego Domu Orła – był jednocześnie potajemnie narzeczonym, prawdopodobnie nawet małżonkiem emiry. Ich drogi skrzyżowały się, kiedy poszukiwał swej uprowadzonej siostry Helis. I tak oto Armin, kuglarz, i Faihlyd, córka emira, stali się sojusznikami, a teraz także i kochankami. Tuż przed koronacją wzięli w tajemnicy ślub na pokładzie „Lancy Chwały”. Ostatnio widziałem emirę Faihlyd trzy dni temu, na uroczystości koronacyjnej, przerwanej z powodu tego, co zaszło, i kontynuowanej nazajutrz. Wyczuwało się jej smutek, również i Armin był przygnębiony tym, że nie udało mu się podnieść ukochanej na duchu.
Miło było widzieć go w tak dobrym nastroju, ale to, że obnosił się ze swym humorem akurat tego ranka, nie było mi w smak.
Dom dawniej służył za mennicę Starego Królestwa. Mury z precyzyjnie ułożonych kamieni nie potrzebowały zaprawy murarskiej i sprawiały wrażenie zbudowanych na wieczność. Jak często w przypadku imperialnych budowli, dom został wzniesiony na planie ośmiokąta z wewnętrznym dziedzińcem. Okna w zewnętrznych murach były małe i przystosowane do obrony, ciężkie okiennice, zamykane solidnymi ryglami, utrudniały dostęp. Ściany, ozdobione typowymi dla Złotego Miasta glazurowanymi cegłami, nie tylko ładnie wyglądały, ale nie dawały też żadnego oparcia nieproszonym gościom.
Z kolei wewnętrzny dziedziniec był przestronny i chłodny, pośrodku szemrała w słońcu fontanna otoczona ogrodem, a róże nasączały powietrze swą słodką wonią.
Okna mojej komnaty wychodziły właśnie na ów prześwietlony słońcem podwórzec. Jeszcze kilka dni temu wszystko, łącznie z fontanną, było tu wyschnięte na wiór. Jedno słowo emira sprawiło, że zaszła cudowna zmiana: dom w kilka dni w zdumiewający sposób przekształcił się z ruiny w wielkopańską siedzibę.
Budynek stał przy placu Zboża, nieopodal portu. Gasalabad nigdy nie spał, a tuż za murami domu przeładowywano ziarno, utrzymujące Złote Miasto przy życiu. Lecz turkot przetaczanych ciężkich wozów, nawoływania kupców czy wyszukane utyskiwania na ceny docierały do mych uszu tylko jako odległy, stłumiony szum.
Do komnaty wpadało słońce, ukazując przepych polerowanej drewnianej podłogi, kosztownych mebli z drzewa różanego, niewielkiego sekretarzyka oraz bogato zdobionej szafy z drogocennymi szatami, uszytymi w większości z jedwabiu, na który w mojej ojczyźnie mogli pozwolić sobie tylko królowie i bogaci kupcy.
Ziewając, wstałem z łóżka, owinąłem wokół bioder lekką kołdrę i wyszedłem na obiegający mury balkon, na którym stał również Armin. Milczał i wpatrywał się w dziedziniec.
Przysunąłem się bliżej i podążyłem za jego spojrzeniem. W dole na ławce siedziały Leandra, wybranka mego serca, oraz Faihlyd, emira Gasalabadu. Rozmawiały po cichu, Faihlyd żywo gestykulując, błyskając oczami i uśmiechając się przelotnie, Leandra spokojniej, ale nie mniej nagląco. Tutaj, w ustroniu dziedzińca, Leandra zrezygnowała z peruki, którą musiała nosić na mieście. Krótkie włosy były w tym kraju oznaką hańby, a Leandra straciła swe piękne, długie pukle podczas walki ze zdradzieckim nekromantą daleko stąd, w starej świątyni w lodowych jaskiniach u stóp Gromogór. Włosy spłonęły. Płonęła i ona sama, lecz moc starego boga wilka przywróciła jej zdrowie i sprawiła, że ciężkie rany po oparzeniach zniknęły bez śladu. Tylko włosy jeszcze nie odrosły.
Teraz wyglądały niczym biały hełm, odrośnięte na szerokość palca, lekki, delikatny puszek, który tak lubiłem dotykać. Leandra, w której żyłach płynęła krew elfów, była wysoka i szczupła, a szkolenie na maestrę i wojowniczkę władającą mieczem wyrobiło jej odpowiednią postawę i mięśnie. W przeciwieństwie do niej Faihlyd była raczej niska i drobna, o długich, kruczoczarnych włosach i przenikliwym spojrzeniu ciemnych oczu, roześmianych lub roniących łzy, a mimo to bacznie wszystko obserwujących.
Miała szesnaście lat i najpierw straciła w zamachu brata i matkę, a teraz także i ojca, jej samej zaś również nieustannie groziło, że zostanie zamordowana. Mimo to dla każdego miała ciepły uśmiech, a choć była żywego temperamentu, wyczuwało się w niej zarazem serdeczność i odpowiedzialność, co rzadko spotykało się u osób w jej wieku. Na ulicach Gasalabadu mówiono, że jest nadzieją Besarajnu, a jeśli bogowie pozwolą, to za kilka tygodni powinna zostać nie tylko władczynią największego emiratu, ale i kalifą całego królestwa. O ile pozostałych ośmiu emirów zaaprobuje ten wybór. Stało się to konieczne, ponieważ stary kalif zmarł bezpotomnie kilka miesięcy temu. Tam, gdzie do wygrania jest korona, niedaleko do intryg, zdrad, kłamstw i mordu. Gdy popatrzyłem na nią, zaśmiała się, a chwilę potem rozległ się dźwięczny śmiech Leandry: dziewczyny doskonale się rozumiały. Obie dźwigały na swych barkach ogromną odpowiedzialność.
– Cieszę się, że widzę emirę Faihlyd w tak dobrym nastroju – powiedziałem cicho do Armina.
Rzucił mi z boku spojrzenie i uśmiechnął się nieznacznie.
– Ma ku temu powody. Dlatego tu dziś jesteśmy.
– Jakież to powody?
Przeciągnąłem się. Kości zaskrzypiały i zatrzeszczały głośno. Mój przeklęty miecz, kolejne Ostrze Spójni z upiornej kuźni Askannona, z każdym życiem, które zabierał, przywracał mi część młodości, mimo to czasami czułem się starszy niż w rzeczywistości, a byłem naprawdę stary.
Westchnął i odwrócił się do mnie.
– Esseri – podjął cichym głosem. – Wiecie, czego najbardziej brakuje koronowanej głowie?
Mogłem sobie wyobrazić, więc tylko skinąłem głową.
– Przyjaźni bez sztyletu w rękawie – ciągnął Armin. – Możliwości życia tak, jak chce tego serce, a nie tak, jak domaga się korona. Również i kwiat waszego serca, essera Leandra, zdąża do określonego celu, również i ona nie działa całkiem bezinteresownie, lecz jej cele i jej dążenia nie stoją w sprzeczności z celami mojej pięknej Lwicy. Wasza przyjaźń jest dla mnie o wiele cenniejsza, niż możecie sobie wyobrazić, i dla mojego kwiecia również. Już sama ta przyjaźń to dla niej dużo, podobnie i dla mnie. Spokój tego ogrodu, pewność, że jest się wśród przyjaciół i że nikt tu nie ukrywa w rękawie sztyletu, to kolejny dar o nieocenionej wartości. – Armin popatrzył mi głęboko w oczy, a na jego wąskiej twarzy malowała się powaga. – Przyjaźń i miłość to wartości, których nie można kupić, nawet za całe złoto ukryte w skarbcach.
– A więc jednak czegoś od nas chcecie – odparłem, przywołując na twarz uśmiech, by złagodzić te słowa.
Westchnął.
– Musicie walić tak prosto z mostu? – zapytał z lekką pretensją w głosie. Ale i on się uśmiechnął. Niektóre rzeczy były po prostu takimi, jakimi były.
Lecz jego wcześniejsze słowa brzmiały prawdziwie i miał rację w tym, co mówił. Przyjaźń to cenny dar. Lecz Armin był człowiekiem o wielu twarzach. W porównaniu ze mną był raczej żylasty, głowę golił, pozostawiając tylko warkoczyk, miał tatuaż i niewielką szpiczastą bródkę, podrygującą śmiesznie, kiedy mówił. Niewysoki mężczyzna z łatwością potrafił doprowadzić kogoś do śmiechu, a jeszcze łatwiej sprawić, że się go nie doceniało. Za tymi ciemnymi oczami skrywał się bystry umysł, który był co najmniej tak samo giętki jak język.
Armin został rytualnie uznany przez swą rodzinę za nieżyjącego, po czym wyruszył samotnie na poszukiwania siostry. Wiedział, kogo ściga: potwora, nekromantę i Łowcę Dusz. Kogoś skuszonego przez Bezimiennego i przeklętego przez wszystkich innych bogów, przeciwnika, z którym właściwie nie mógł wygrać. A jednak to Armin pokonał nekromantę Orduna, który skradł duszę jego siostrze i o mały włos przymusiłby do potwornego pocałunku również i mnie.
Armin moim mieczem, Rozpruwaczem Dusz, zmusił Orduna do uwolnienia zrabowanych dusz, a pośród nich duszy jego siostry. Ta w końcu odnalazła drogę do bram Soltara, boga, któremu służyłem wbrew woli i który prowadził dusze zmarłych ku nowemu życiu.
Armin miał w sobie tak wiele osobowości, że chyba nigdy nie zdołam poznać go do końca. Ale wyczuwałem, że naprawdę jest przyjacielem.
– Co jest, Arminie?
– Chodzi o waszą misję, wasze cele i o nasze dążenia. Chodzi o wrogów i przyjaźń, o zaufanie i zdradę. Wasza przyjaciółka Sieglinde może przerobi to na balladę, na pewno wyszłaby z tego pasjonująca historia. – Westchnął ponownie. – Wiemy, jak nie podoba wam się, że zostaliście wciągnięci w nasze zagmatwane sprawy. Zostajecie, bo prosiliśmy, abyście byli obecni na naszym ślubie, nie raz uratowaliście życie mej Lwicy, ryzykując przy tym własne, a jednak pragniecie tylko jednego: jak najszybciej wypłynąć do Askiru. – Popatrzył na mnie. – Uczyniliście naszych wrogów swoimi wrogami, a waszych być może naszymi. A może to nie ma znaczenia, bo i tak i jedni, i drudzy są naszymi wspólnymi wrogami. Na to w każdym razie wygląda. Moja Lwica omawia teraz z waszą Gryfką dokładnie to, co chcę wam powiedzieć i ja: konieczne jest zawarcie sojuszu między Gryfem, Jednorożcem i Różą, Lwem i Orłem.
Zamilkł i popatrzył pytająco. Skinąłem ledwie dostrzegalnie głową i posłałem mu uspokajający uśmiech; nie znalazłem w jego słowach nic, co wzbudziłoby mój sprzeciw.
– Gasalabad jest perłą Besarajnu. Żaden inny emirat nie dorównuje mu rozmiarami, pięknością, bogactwem i władzą. Ale i cieniami. Nawet gdyby Faihlyd miała ponieść fiasko w swych dążeniach i nie została kalifą, to emirat i tak jest potęgą, niepozbawioną wpływów poza granicami królestwa. – Spojrzał na mnie. – W tej chwili moja Lwica przyrzeka waszej ukochanej, że wesprze swymi wpływami oraz potęgą Różę Illianu. Sojusz między naszymi domami i waszym królestwem. Niezależnie od tego, czy zostanie kalifą, czy nie, Faihlyd również uda się w podróż do Askiru i w waszej sprawie zabierze głos na Radzie Koronnej. Esseri, Havaldzie, przyjacielu. Ona zawsze dotrzymuje słowa. Ono ma swoją wagę.
– Nie władam żadnym domem, Arminie. Ale popieram ten sojusz.
– To ją ucieszy. Choć to nie może być prawda, że nie władacie żadnym domem. Maestra mówiła mi co innego. Jesteście grafem, macie w herbie Jednorożca i Różę. Służycie Róży Illianu, waszej królowej Eleonorze, od chwili jej narodzin. Nosicie tytuły, stare tytuły, znane i cenione również i w naszym królestwie, które, gdybyście chcieli z nich skorzystać, otworzyłyby wam wiele drzwi. Protektor królestwa…
Pokręciłem głową.
– Jeśli ktoś jest paladynem naszej królowej, to Leandra. To ona nosi Kamienne Serce, królewski miecz, i to ona przemawia w imieniu naszej królowej. – Położyłem ręce na ciepłej od słońca balustradzie z kunsztownie ociosanego kamienia i spojrzałem na ogród. Leandra popatrzyła w górę, napotkała mój wzrok i uśmiechnęła się. Odwzajemniłem uśmiech, czerpiąc przyjemność z tej krótkiej, znaczącej wymiany spojrzeń. Również i Faihlyd uniosła wzrok, zauważyła nas stojących przy barierce i opromieniła nas obu uśmiechem, Arminowi zaś posłała szczególne spojrzenie. Pomachała, a ja uniosłem rękę w pozdrowieniu.
– Bez Leandry nie byłoby nas tutaj – ciągnąłem cicho. – Podążamy za jej misją. To ona chce niemożliwego: pomocy przeciwko Thalakowi i wolności dla naszych królestw. Być może jest to nawet realne. Nikt nie wie, co przyniesie przyszłość. Ale jeśli się uda, to będzie jej dzieło. – Westchnąłem. – Nie chce przyjąć do wiadomości faktu, że Roderic von Thurgau nie żyje. Zginął w bitwie, otoczony dobrymi żołnierzami i lojalnymi przyjaciółmi. – Zrobiłem bezradny gest ręką. – Nie potrafię powiedzieć tego innymi słowy, wyjaśnić w inny sposób. Graf von Thurgau umarł na tamtej przełęczy wraz z czterdziestoma wiernymi żołnierzami. Nie mógł przeżyć. To byłaby zdrada wobec tych, którzy polegli wraz z nim.
Armin wpatrywał się we mnie długo.
– Wstydzicie się, że żyjecie, panie? – zapytał w końcu cicho.
Zaśmiałem się z goryczą.
– Jednego nie można ci odmówić, Arminie. Nie jesteś ślepy.
– Nie. Mylicie się – odparł. – Ja też bywam ślepy. Mężczyźni często są ślepi, jak mówi moja Lwica. Ale w tym momencie widzę jasno. Widzę, że można uciec przed wszystkim, ale nie przed sobą samym. Nawet wy nie możecie.
Na to nie było odpowiedzi. Poczekał chwilę. Nie odezwałem się, więc podjął rozmowę:
– Jeśli waszej maestrze uda się zawiązać przymierze przeciwko Thalakowi, to tylko dlatego, że będzie miała wsparcie. To samo dotyczy Lwicy z Gasalabadu i mnie. Potrzebujemy waszej pomocy, tak jak wy potrzebujecie naszej.
– Arminie – rzekłem. – Jesteśmy przyjaciółmi. Przyjaciele sobie pomagają. Jeśli o mnie chodzi, to więcej nie trzeba. A o losach mocarstw i królewskich rodów rozmawiaj z Leandrą. Mnie wystarczy jedynie, że powiesz mi wreszcie, jak mogę pomóc.
– Przede wszystkim trzeba się czegoś dowiedzieć. Mamy pewne przypuszczenia co do waszej osoby. Żeby to sprawdzić, musimy pokazać wam coś, co, jak sądzimy, możecie zobaczyć.
– Dopiero co się obudziłem. – Spojrzałem w niebo i uznałem, że musiało właśnie minąć południe. – To pierwszy spokojny dzień, odkąd wyruszyliśmy w tę podróż, a ty, przyjacielu, obudziłeś mnie zbyt wcześnie i w dodatku mówisz samymi zagadkami.
Skinął głową.
– Trudno to wyrazić innymi słowami. Panie, pokrzepcie się, a kiedy będziecie gotowi, udajcie się z nami do pałacu. To przede wszystkim essera Falah chce się z wami widzieć. Jej wiara w was, esseri, jest niezachwiana jak skała na wietrze. Mówi, że będziecie widzieć odpowiedzi, co do których my jedynie snujemy przypuszczenia. – Wzruszył bezradnie ramionami. – Jeśli okaże się, że ma rację, będzie to znak i pierwszy krok na drodze, którą powinno się rozważyć.
– Czy da się jeszcze bardziej zawile, Arminie? – zapytałem.
– Essera Falah życzy sobie, abyście udali się wraz z nią do królestwa zmarłych, by zobaczyć Marinae i jej syna, emira.
Zamrugałem. Armin uśmiechnął się zakłopotany.
– Dokładniej nie potrafię wam tego powiedzieć, panie.
– To jest… dość nieoczekiwane – odparłem w końcu. – Myślę, że teraz potrzeba mi śniadania.
Nasz dom był duży i oprócz parteru miał dwa dodatkowe piętra z szesnastoma dużymi komnatami i niezliczonymi małymi. Kilka służyło celom reprezentacyjnym. Odkąd emir kazał wyszykować wnętrza, większości z nich nawet jeszcze nie widziałem. Bez oglądania wiedziałem jednak, że każde z pomieszczeń było urządzone z przepychem, z mnóstwem złoceń, jedwabiu i szlachetnych podłóg, drogocennych mebli i innych kosztownych i pięknych przedmiotów.
Kuchnia wyglądała jednak inaczej. Wielkie pomieszczenie bez żadnych ozdób, całą szerokością otwarte na patio. Stąd również widziałem Leandrę i Faihlyd, które nadal rozmawiały przy fontannie. Podłoga wyłożona była kamiennymi płytami, ściany zaś zbudowano z surowego szarego kamienia. Duże paleniska znałem już z gospody Pod Głowomłotem. Masywne drzwi prowadziły z kuchni na obiegający dziedziniec krużganek, kończący się w wielkim holu wejściowym. Dwoje kolejnych drzwi skrywało chłodne komory przeznaczone na spiżarnie. Jeszcze jedne prowadziły do wędzarni z potężnym paleniskiem, a za ostatnimi znajdowały się schody do piwnic, skrywające zupełnie inną tajemnicę.
Kuchnia była ogromna, w dawnych czasach kucharz zapewne zarządzał tu całym regimentem pomocników. Urządzono ją przemyślnie. Wielki stary stół z dębowego drewna był chyba jedynym meblem, jaki tu zastaliśmy, kiedy kupiliśmy dom. Mebel był po prostu zbyt ciężki, by go ukraść. Kiedy odnawiano wnętrza, oszlifowano go na nowo i wyszorowano, ale pozostawiono wszystkie szczerby, znaki i słowa wyryte w jego blacie przez znudzone ręce na przestrzeni lat. Miał charakter i mieściło się przy nim co najmniej dziesięć krzeseł. Zapewne służba jadała w kuchni.
Nie mieliśmy służby, za to dysponowaliśmy kosztownie wyposażoną jadalnią pełną wazonów, kwiatów, kunsztownych malowideł na suficie, z ozdobnym stołem z różanego drewna i miękkimi krzesłami. A mimo to odnosiłem wrażenie, że każde z nas wolało te proste kuchenne wnętrza.
Tutaj przynajmniej nie musiałem się obawiać, że krzesło załamie się pod mym ciężarem. Poza tym nie musiałem siedzieć na poduszkach, do czego wciąż nie mogłem się przyzwyczaić.
W środku zastałem Sieglinde, która krzątała się z zadowoleniem przy blacie obok kamiennego paleniska. Najwyraźniej sprawiało jej to przyjemność. Była córką Eberhardta, karczmarza z gospody Pod Głowomłotem, gdzie wszystko się zaczęło. Ona również nosiła Ostrze Spójni – Lodowego Pogromcę – miecz owiany legendą w Besarajnie. Była teraz kimś więcej niż córką oberżysty, a i tak lubiła nam dogadzać i dla nas gotować. Wyznała mi, że nie stanowi to dla niej problemu, odnajduje w tym wewnętrzny spokój. To różnica, czy coś musi się robić, czy robi się to dla czystej przyjemności.
Fakt, że Lodowy Pogromca stał na czubku na blacie, o nic nieoparty i niczym nietrzymany, dowodził, że człowiek potrafi przyzwyczaić się do wszystkiego. Ten niezwyczajny widok zupełnie mnie już nie dziwił.
U szczytu stołu siedzieli Zokora i Varosch, pogrążeni w cichej rozmowie. Oboje mieli na sobie luźne i ciemne szaty obstawy, co w przypadku Zokory wyglądało wyjątkowo groźnie. Zokora była mroczną elfką i pochodziła z ludu, który w naszej ojczyźnie słynął z okrucieństwa; już sam jej widok sprawiał, że najmężniejsi wojacy mieli ochotę czmychnąć, gdzie pieprz rośnie. Skórę miała czarną jak heban, lecz po jej wdzięcznych ruchach i delikatnych rysach twarzy łatwo dało się poznać elfie pochodzenie. W odróżnieniu od elfów, których krew płynęła w żyłach Leandry, była niska i drobna, może ciut wyższa od Faihlyd, ale jeszcze od niej szczuplejsza. Była kapłanką i paladynką Solante, ciemnej siostry Astarte – jak mroczna elfka nazywała boginię, którą czczono w głębokich podziemnych jaskiniach. Jej czarne włosy były krótkie, też utraciła je w walce z Balthasarem. Varosch tego żałował, bo uwielbiał szczotkować jej włosy i splatać je w warkocze. Varosch był adeptem Borona, odbywającym nakazane tradycją lata wędrówki. Po powrocie do świątyni będzie mógł wybrać, czy wstąpić w szeregi kapłanów i służyć bogu sprawiedliwości w świątyni, czy wieść życie poza jej murami. Boron był jedynym znanym mi bogiem, który pozwalał swym sługom nosić broń i z niej korzystać. Varosch wyjątkowo celnie strzelał z kuszy i swego czasu najął się jako strażnik w kupieckiej karawanie Rigurda.
A teraz był kochankiem Zokory, co… stanowiło więź więcej niż niezwykłą, a jednak pasującą do tej dwójki. Varosch podniósł wzrok i przyjaźnie skinął mi i Arminowi głową na powitanie, Zokora nie zwróciła na nas uwagi. Byliśmy tylko mężczyznami.
Ubrałem się dziś skromnie, ku wielkiej dezaprobacie Armina, który uwielbiał jaskrawe kolory i bywało, że niewiele się różnił od pawia. Założyłem buty z cholewkami, luźne, szerokie lniane szarawary, koszulę i kamizelkę oraz tradycyjny burnus. Na biodrach miałem pas, do którego przypinałem Porywacza Dusz. Miecz trzymałem w ręku i siadając, postawiłem go obok siebie.
W kuchni przyjemnie pachniało, bo Sieglinde porozwieszała już do suszenia różne zioła. Z pieca dochodził aromat świeżego chleba, a z ogrodu woń licznych zasadzonych tam kwiatów. Ludzie w Besarajnie kochali kwiaty, często przed najnędzniejszą chatą widać było zwyczajną skrzynkę z ziemią i najpiękniejszymi kwiatami. Większości z nich nie znałem, ale miały jedną wspólną cechę: kwitły niezwykle kolorowo, a ich intensywny zapach na szczęście przykrywał inne wonie miasta.
Było ciepło, lecz nie za ciepło. Pod sufitem od dawna nieżyjący budowniczy umieścił w ścianie kilka otworów wychodzących na hol: dzięki temu chłodne powietrze z wnętrza domu płynęło przez kuchnię na zewnątrz, także wtedy, gdy używano palenisk. Temperatura pozostawała cały czas umiarkowana. To właśnie takie drobiazgi rodem ze Starego Królestwa robiły na mnie wrażenie. Dawały świadectwo wiedzy, która w mojej ojczyźnie zanikła, choć nasi przodkowie sami przecież przybyli stamtąd, by zasiedlić nowe ziemie.
To było sedno misji Leandry: Nowe Królestwa, nasza ojczyzna, były koloniami Starego Królestwa i dlatego mieliśmy prawo do ochrony przez tę potęgę.
Janos, Natalyia i Serafine byli nieobecni tego ranka. Serafine. Dalej nie mogłem się przyzwyczaić, że przedtem tak gładkie i puste oblicze siostry Armina, Helis, odzwierciedlało teraz charakter kobiety, która prawie siedemset lat temu urodziła się w Gasalabadzie jako córka ówczesnego imperialnego gubernatora. Kobiety, o której do dziś krążyły legendy.
Stanowiliśmy osobliwą zbieraninę druhów, którzy przyłączyli się do misji Leandry. Janos był albo agentem królowej, albo rozbójnikiem, swego czasu szerzącym w gospodzie grozę i strach, by odciągnąć uwagę od prawdziwego niebezpieczeństwa. Natalyia była wyszkoloną skrytobójczynią wysłaną przez władcę Thalaku. Kiedy o tym myślałem, wciąż czułem lodowate ukłucie sztyletu, który wbiła mi w bok podczas zamachu w świątyni wilka. Tylko interwencja Zokory sprawiła, że Natalyia nie posłała mnie do hal Soltara. Wprawdzie powinienem był znaleźć się tam już dawno temu, ale w tamtej chwili, podobnie jak teraz, nie śpieszyło mi się do tego.
Natalyia została jeńcem Zokory. Niewiele brakowało, a doświadczyłaby na własnej skórze legendarnego okrucieństwa mrocznych elfów. Otrzymała jednak szansę pomszczenia mordu na Rigurdzie, a całkiem niedawno własnym ciałem zasłoniła mnie przed bełtem z kuszy, który o mało mnie nie zabił.
– Gdzie reszta? – zapytałem, zająwszy miejsce przy stole. Skinąłem z wdzięcznością głową, kiedy Sieglinde postawiła przede mną gorący kubek kafje.
– Natalyia i Janos są na targu, żeby skompletować wyposażenie na powrotną wyprawę do Głowomłota – odparła Sieglinde. – Serafine jest w piwnicach, mówi, że musi zahartować ciało.
W południe najchłodniej było w piwnicy. Znajdowało się tam duże pomieszczenie, idealne do ćwiczeń, choć światło, które wpadało do środka przez lustrzany świetlik, było nieco skąpe. Jednak nie teraz, kiedy słońce stało wysoko na niebie i dobrze doświetlało przepust.
Podziękowałem Sieglinde i posłałem spojrzenie Arminowi. Dostrzegł je, zrozumiał i skwitował uśmiechem. Upłynęło niewiele czasu, odkąd duch zarządczyni arsenału zagościł w ciele jego siostry, i nadal nie wiedziałem, jak brat się na to zapatrywał.
– To cud, esseri, i nie żywię żadnych złych uczuć wobec tego starego ducha, który zawsze był wam przyjacielem. Helis jest bezpieczna u Soltara, a Córka Wody i Helis są do siebie tak podobne, że niekiedy śmiem zapominać, iż to nie jest Helis. Czasami patrzenie na nią boli, ale na ogół czuję, że to nadal jest moja siostra, którą kocham. I wówczas wolę za bardzo nie dociekać. Móc patrzeć, jak się śmieje lub jest poważna, jak jest mądra mądrością wykraczającą daleko poza jej wiek, a mimo to pod tyloma względami tak podobna do Helis, to łaska.
Helis i Armin pochodzili z Domu Orła, który został zdradzony, a następnie zakazany po zawirowaniach wokół abdykacji Askannona, podobnie jak i sama Serafine, nazywana Córką Wody. Już wtedy, gdy ujrzałem Helis po raz pierwszy, rzuciło mi się w oczy jej podobieństwo do Serafine, której widmo spotkałem już raz w lodowych jaskiniach.
Sama Serafine mówiła, że nie ma między nimi żadnej znaczącej różnicy: Helis mogłaby być nią, tyle że młodszą o parę dekad. Albo stuleci…
Helis występowała w cyrku jako akrobatka i choć jej uprowadzenie miało miejsce już prawie rok temu, z pewnością była w dobrej formie. Na tę myśl aż się uśmiechnąłem: według miary Serafine w dobrej formie była najwyżej Zokora lub Natalyia. Sieglinde i ja prawie co dzień rano ćwiczyliśmy zgodnie z przykazaniami Serafine. Czasami przyłączał się do nas Janos. W każdym razie ćwiczenia chyba przynosiły skutek, bo poruszałem się lżej i płynniej niż w ostatnich latach, a i Sieglinde coraz pewniej poczynała sobie z mieczem. Spojrzałem w jej stronę; pod skórą rysowały się smukłe mięśnie, których dawniej nie było widać.
W moich oczach to ona przeszła największą przemianę z nas wszystkich – z córki karczmarza w wojowniczkę, która nieustraszenie stawiała czoła niebezpieczeństwom i w swej skromności nawet nie zauważała, że stała się kobietą tworzącą własną legendę.
Armin miał rację. Każdy z moich towarzyszy zasługiwał na swoją własną balladę. O mnie napisano już wiele, ale nie lubiłem ich słuchać.
On również trzymał w ręku kubek z parującym napojem. Siedział rozparty wygodnie na krześle. Nigdy nie widziałem go bardziej zadowolonym. Smutek, który ostatnio spowijał Faihlyd, zdawał się mijać, a to miało na niego dobry wpływ.
– Czy essera Falah miałaby coś przeciwko, gdyby Serafine towarzyszyła mi do pałacu? – zapytałem go.
Podniósł zaskoczony wzrok i pokręcił głową.
– Dlaczego?
– Serafine dużo wie, szczególnie o nekromantach – wyjaśniłem. – Widzi sprawy inaczej niż ja czy ty. Jest uważna, może zauważyć coś, co my przeoczymy.
– Myślicie, że jest wystarczająco odważna, by przekroczyć progi tego miejsca? – zapytał cicho.
– Myślę, że była bliżej mego boga niż ktokolwiek inny, kogo znam. Nie będzie się lękać.
Królestwo Soltara, do którego miałem się udać z esserą Falah, babką Faihlyd, było, jeśli dobrze zrozumiałem, królestwem zmarłych, utrzymywanym przez kapłanów w tutejszym Pałacu Księżyca za pomocą modłów i magii. Było się tam bliżej boga i śmierci niż gdziekolwiek indziej na świecie.
Nawet Armin nie mógł lub nie chciał powiedzieć mi więcej, nigdy nie był w tym miejscu, którego się lękano, i słusznie.
– Przyboczny medyk essery, uczony Perin da Halat, wyjaśnił mi to – powiedział Armin, pomagając mi się ubrać. Podał mi jaskrawoczerwoną, haftowaną kamizelkę i okazał rozczarowanie, kiedy zamiast niej wybrałem inną, ze zwykłego jasnego lnu. – Mówi, że jest to miejsce, gdzie żywi otrzymują odpowiedzi od martwych, chociaż nie można rozmawiać z nimi bezpośrednio. Ale sięga po nich śmierć. – Wzdrygnął się lekko. – Esseri, wiecie, jak bardzo rozpieszcza nas tu słońce, lecz tam jest tak zimno, że możecie widzieć swój oddech. To miejsce istnieje, ale nie mówi się o nim. Mam złe przeczucia. – Dopiero teraz popatrzył na mnie. – Jeśli pozwolicie, to sam zapytam Serafine, czy zechce nam towarzyszyć – dorzucił cicho i trochę niepewnie.
Skinąłem głową na znak aprobaty. Wypił jeszcze łyk kawy, potem wstał, ociągał się chwilę i w końcu zniknął w przejściu do piwnicy.
– To musi być dla niego trudne – odezwał się półgłosem Varosch, przypatrując się, jak drzwi zamykają się za Arminem. – Patrzeć na Serafine…
– Dlaczego? – zapytała swym chropawym głosem Zokora. – To jego siostra. Dobrze robi, że do niej idzie.
– Ciałem to jego siostra, ale duchem Serafine – odparł Varosch. – To różnica.
Zokora uniosła brew.
– Nie widzę żadnej.
Odwróciła się do mnie i sięgnęła pod szatę. Wyjęła spod niej woreczek i wyłuskała zeń podłużną pieczęć ze złota na cienkim łańcuszku. Rozpoznałem ją, należała do mrocznej elfki, którą znaleźliśmy zamarzniętą w ciemnych jaskiniach w drodze z gospody do Twierdzy Gromów.
– Kiedy będziemy prowadzić Sieglinde i Janosa przez lodowe jaskinie z powrotem do gospody, ty będziesz miał czas wywiedzieć się, czy ktoś może wie coś o tym klanie. – Popatrzyła na mnie. – Dla tutejszych mój lud jest niezwyczajny, ale nie nieznany. Chcę wiedzieć, gdzie znaleźć moje siostry. Jeśli służyły temu Askannonowi, to wiedzą o ludziach więcej niż ja.
Skinąłem głową.
– Zajmę się tym. I dziękuję ci za zaufanie, jakie okazujesz mi swą prośbą.
Jej brew uniosła się wyżej niż zwykle.
– To nie była prośba – sprostowała. – To coś, co możesz zrobić, nic więcej.
Wymieniliśmy z Varoschem spojrzenia i uśmiechnęliśmy się ledwo dostrzegalnie. Sieglinde zaśmiała się cicho.
Zokora przyjrzała nam się z zainteresowaniem.
– Powiedziałam coś śmiesznego?
– To była prośba – podjął próbę wyjaśnienia Varosch. – Zapytałaś, czy…
– To nie było pytanie – przerwała. – To jest coś, co on może zrobić. Jeśli nie chce, może powiedzieć. – Pokręciła z irytacją głową. – Ludzie są skomplikowani.
– Dlaczego miałby to robić, jeśli to nie jest prośba? – drążył Varosch. Zorientowałem się, że to kontynuacja dłuższej rozmowy między nimi.
– Bo może – odparła jak ktoś, kto cierpliwie wyjaśnia coś dziecku. – A poza tym chce.
– Dlaczego miałby chcieć?
– Jeśli chce, to wiem, że to zrobi. Jeśli nie zrobi, zajmę się tym sama.
– A więc zrobi to po to, żebyś wiedziała, że to zrobi? – zapytał Varosch.
Przewróciła oczami. Popatrzyła na mnie, potem na Varoscha i wreszcie na Sieglinde.
– Wiesz, o co mi chodzi? W końcu jesteś kobietą i potrafisz myśleć.
Sieglinde się uśmiechnęła.
– Nie, ale i ja uważam, że to była prośba, Zokoro.
Elfka skinęła głową i zwróciła się z powrotem do mnie i Varoscha.
– To mnie nuży – stwierdziła, chwyciła za miecz i skierowała się do drzwi. Odprowadziliśmy ją wzrokiem.
– Jest rozdrażniona? – zapytała Sieglinde zaskoczona, ale Varosch pokręcił głową z uśmiechem.
– Nie, nie jest – powiedział i zachichotał. – Bardzo się stara zrozumieć, jak myślimy, ale czasami odnoszę wrażenie, że po prostu traci cierpliwość, że pojmujemy tak wolno. – Uśmiechnął się szeroko. – Nie ma nam tego za złe. Byłaby wręcz zdziwiona, gdybyśmy pojmowali coś szybciej. Nie oczekuje po ludziach jakiejś szczególnej inteligencji, zwłaszcza po mężczyznach. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Ale często zdumiewa ją, kiedy to, co robimy, ma sens.
Sieglinde parsknęła śmiechem.
– Zapamiętam sobie tę argumentację – odezwała się Leandra, wchodząc do środka z ogrodu. Wyglądała na rozbawioną, a u jej boku stała Faihlyd. – Może się przydać.
Podeszła bliżej, przytuliła się do mnie i spojrzała szelmowsko.