Читать книгу Upadłe anioły - Richard Morgan - Страница 9

Rozdział drugi

Оглавление

W sumie trzymali mnie tam tydzień.

Niewiele straciłem. Pode mną chmury kłębiły się i przewalały nad powierzchnią północnej półkuli Sanction IV, zalewając deszczem kobiety i mężczyzn zabijających się jeszcze niżej. Konstrukt regularnie odwiedzał dom, na bieżąco informując mnie o co ciekawszych szczegółach. Pozaplanetarni sojusznicy Kempa bezskutecznie próbowali przerwać blokadę Protektoratu, tracąc przy tym transportowce międzyplanetarne. Stadko inteligentniejszych niż zwykle pocisków samonaprowadzających przyleciało z jakiegoś nieokreślonego miejsca i odparowało pancernik Protektoratu. Siły rządowe utrzymywały pozycje w tropikach, podczas gdy na północnym wschodzie Klin i inne jednostki najemników ustępowały pola elitarnej gwardii prezydenckiej Kempa. Evenfall dalej dymiło.

Jak już powiedziałem, niewiele straciłem.

Kiedy obudziłem się w komorze upowłokowień, czułem się doskonale. Oczywiście, był to efekt chemikaliów; szpitale wojskowe tuż przed przelaniem szprycują powłoki rekonwalescentów mnóstwem środków na dobre samopoczucie. To ich odpowiednik przyjęcia powitalnego, a przy okazji dzięki temu człowiek czuje się tak, jakby sam mógł wygrać tę cholerną wojnę, gdyby tylko dali mu szansę stanąć naprzeciwko tych złych. Oczywiście, to przydatny efekt. Jednak w rzece tego patriotycznego koktajlu płynął też mały strumyczek prostego zadowolenia z faktu bycia w całości i posiadania pełnego zestawu działających narządów i kończyn.

Przynajmniej do czasu rozmowy z lekarką.

– Wyciągnęliśmy pana wcześniej – powiedziała głosem, w którym nie było już tak wyraźnie słychać wściekłości demonstrowanej na pokładzie załadunkowym. – Na rozkaz dowództwa Klina. Wygląda na to, że nie ma pan czasu na pełne wykaraskanie się z ran.

– Czuję się dobrze.

– Oczywiście, że tak. Naszprycowaliśmy pana endorfinami po same uszy. Kiedy się wypalą, odkryje pan, że lewe ramię ma tylko jakieś dwie trzecie funkcjonalności. Och, i płuca wciąż są uszkodzone. Blizny po Guerlain dwadzieścia.

Zamrugałem.

– Nie wiedziałem, że rozpylali to świństwo.

– Tak, najwyraźniej nikt nie wiedział. Powiedzieli mi, że to prawdziwy triumf potajemnego ataku. – Zrezygnowała zaledwie w połowie rozpoczętego grymasu. Zmęczona, zbyt zmęczona. – Wyczyściliśmy większość, przepuściliśmy biosprzęt regeneracyjny przez najbardziej oczywiste obszary i wyleczyliśmy zakażenia wtórne. Po kilku miesiącach odpoczynku prawdopodobnie doszedłby pan do siebie w pełni. W obecnym stanie... – Wzruszyła ramionami. – Proszę raczej nie palić. Tylko lekki wysiłek. Och, niech to wszyscy diabli!

Spróbowałem lekkiego wysiłku. Przeszedłem się po pokładzie szpitalnym. Zmusiłem spalone płuca do wciągania powietrza. Zgiąłem ramię.

Cały pokład był zapchany pięcioma rzędami wykonujących podobne ćwiczenia rannych ludzi. Niektórych znałem.

– Hej, poruczniku!

Tony Loemanako z twarzą składającą się w większości z maski postrzępionego ciała z zielonymi łatami wszczepionych biosprzętów regeneracyjnych. Wciąż się uśmiechał, choć z lewej strony widać było zdecydowanie zbyt wiele z jego przesadnej liczby zębów.

– Udało się panu, poruczniku. Niezłe osiągnięcie!

Odwrócił się w tłumie.

– Hej, Eddie, Kwok. Porucznik przeżył.

Kwok Yuen Yee miała oba oczodoły ściśle zalepione jasnopomarańczową galaretką inkubatora tkankowego. Oglądanie świata umożliwiała jej przymocowana zewnętrznie do czaszki mikrokamera. Jej ręce odrastały na szkielecie z czarnych włókien. Nowa tkanka wyglądała na mokrą i nieuformowaną.

– Porucznik. Myśleliśmy...

– Porucznik Kovacs!

Eddie Munharto, utrzymywany w pionie przez kombinezon ruchowy, podczas gdy biosprzęt regenerował jego prawe ramię i obie nogi z poszarpanych strzępów, jakie zostawił po sobie inteligentny szrapnel.

– Dobrze pana widzieć, poruczniku! Widzi pan, wszystkich nas składają. Bez obaw, za kilka miesięcy 391. pluton wróci skopać trochę kempistowskich tyłków.

Powłoki bojowe Klina Carrery aktualnie są dostarczane przez Khumalo Biosystems. Najwyższej klasy bojowy biotech Khumalo dysponuje paroma uroczymi dodatkami, z których warto wspomnieć o systemie blokowania serotoniny, zwiększającym zdolność do bezmyślnej przemocy, oraz drobny dodatek wilczych genów, zwiększających szybkość i brutalność, a także podwyższających poczucie lojalności grupowej, którą odczuwa się niemal fizycznie. Patrząc na otaczające mnie, wymizerowane resztki plutonu, poczułem, jak ściska mi się gardło.

– No, ale odpłaciliśmy im, no nie? – odezwał się Munharto, wymachując jedyną pozostałą mu kończyną. – Wczoraj widziałem raport.

Mikrokamera Kwok obróciła się z cichym dźwiękiem siłowników hydraulicznych.

– Weźmie pan nowy 391., sir?

– Ja nie...

– Hej, Naki. Gdzie jesteś, stary? To porucznik.

Później trzymałem się już z dala od osiowego pokładu.

* * *

Schneider znalazł mnie następnego dnia, gdy siedziałem w sali rekonwalescencyjnej dla oficerów i paliłem papierosa, trzymając się z dala od okna. Głupie, ale jak powiedziała pani doktor, niech to wszyscy diabli. Nie ma zbyt wiele sensu w dbaniu o siebie, jeśli ciało w każdej chwili może zostać rozerwane na strzępy przez latające kawałki stali albo rozpuszczone na amen przez opad chemiczny.

– Ach, porucznik Kovacs.

Chwilę trwało, zanim go rozpoznałem. Pod wpływem szoku wywołanego obrażeniami ludzkie twarze wyglądają zupełnie inaczej, a zresztą obaj byliśmy pokryci krwią. Przyjrzałem mu się znad papierosa, zastanawiając się, czy to kolejna osoba, którą będę musiał zastrzelić za chwalenie doskonałej bitwy. Nagle coś w jego zachowaniu sprawiło, że zaskoczyłem i przypomniałem sobie dok wyładunkowy. Nieco zdziwiony, że wciąż jest na pokładzie, a jeszcze bardziej tym, że udało mu się blefem dostać tutaj. Gestem zaprosiłem go do zajęcia miejsca.

– Dziękuję. Jestem Jan Schneider. – Wyciągnął do mnie dłoń, skinąłem tylko w jej stronę, a Schneider w tym czasie zdążył się już poczęstować moimi papierosami leżącymi na stole. – Naprawdę doceniam, że pan nie, yyy...

– Zapomnij. Ja zapomniałem.

– Rany, tak, rany... mogą robić dziwne rzeczy z ludzkim umysłem i pamięcią.

Poruszyłem się zniecierpliwiony.

– Sprawiły, że pomieszałem stopnie i to wszystko...

– Słuchaj, Schneider, naprawdę wcale mnie to nie obchodzi. – Wciągnąłem zdecydowanie niezalecane, pełne płuca dymu i zakaszlałem. – Wszystko, co mnie obchodzi, to przeżycie w tej wojnie dostatecznie długo, by znaleźć sposób na wyrwanie się z niej. Jeśli jeszcze raz to powtórzysz, dopilnuję, żeby cię zastrzelili; w innym wypadku możesz robić to, na co masz cholerną ochotę. Łapiesz?

Kiwnął głową, ale jego poza uległa subtelnej zmianie. Nerwowość przygasła, ograniczając się do kontrolowanego przygryzania kciuka. Przyglądał mi się drapieżnie. Kiedy umilkłem, wyjął kciuk z ust, uśmiechnął się i zastąpił go papierosem. Niemal swobodnie wydmuchał dym w stronę okna i widocznej w nim planety.

– Dokładnie – powiedział.

– Co dokładnie?

Schneider rozejrzał się wokół konspiracyjnie, ale kilka pozostałych osób przebywających w sali siedziało w drugim jej końcu, oglądając holopornosa z Latimer. Znów się uśmiechnął i nachylił się bliżej.

– Dokładnie to, czego szukałem. Ktoś ze zdrowym rozsądkiem. Poruczniku Kovacs, chciałbym złożyć panu propozycję. Coś, co wiąże się z wyrwaniem z tej wojny, nie tylko z życiem, ale i bogactwem większym niż mógłby pan sobie wyobrazić.

– Mam całkiem sporą wyobraźnię, Schneider.

Wzruszył ramionami.

– Wszystko jedno. W każdym razie mnóstwo pieniędzy. Jest pan zainteresowany?

Zastanowiłem się nad tym, usiłując doszukać się możliwych pułapek.

– Nie, jeśli wymaga to zmiany stron. Osobiście nie mam nic przeciwko Joshui Kempowi, ale obawiam się, że przegra, a ja...

– Polityka. – Schneider lekceważąco machnął ręką. – To nie ma nic wspólnego z polityką. W ogóle nic wspólnego z wojną, poza okolicznościami. Mówię o czymś konkretnym. O towarze. O czymś, za posiadanie czego każda z korporacji gotowa byłaby zapłacić jednocyfrowy procent rocznych dochodów.

Bardzo wątpiłem, by na tak zacofanym świecie jak Sanction IV istniało coś takiego, a jeszcze bardziej, by miał do tego dostęp ktoś pokroju Schneidera. Z drugiej strony, udało mu się wkręcić na pokład, praktycznie rzecz biorąc, okrętu Protektoratu oraz uzyskać opiekę medyczną, o którą bezskutecznie błagało w cierpieniu pół miliona ludzi na powierzchni – i to biorąc za dobrą monetę rządowe szacunki. Mógł faktycznie coś mieć, a w tej chwili warte wysłuchania było wszystko, co mogłoby mi pozwolić na wyrwanie się z tej kuli błota, zanim rozerwie się na strzępy.

Kiwnąłem głową i zdusiłem papierosa.

– No dobra.

– Wchodzi pan?

– Słucham – powiedziałem spokojnie. – To, czy wejdę, będzie zależało od tego, co usłyszę.

Schneider wciągnął policzki.

– Nie jestem pewien, poruczniku, czy możemy rozmawiać na takich zasadach. Potrzebuję...

– Potrzebujesz mnie. To oczywiste, inaczej nie odbywalibyśmy tej rozmowy. A więc będziemy rozmawiać na tych zasadach czy mam wezwać ochronę Klina i pozwolić im to z ciebie wykopać?

Zapadła martwa cisza, w której uśmiech Schneidera z wolna znikał z twarzy.

– Cóż – powiedział w końcu. – Widzę, że źle pana oceniłem. Rejestry nie ukazują tego, yyy, aspektu pańskiego charakteru.

– Wszelkie rejestry, do których mogłeś mieć dostęp, nie dadzą ci nawet połowicznego obrazu. Do twojej wiadomości, Schneider, mój ostatni oficjalny przydział wojskowy to Korpus Emisariuszy.

Przyglądałem się, jak ta informacja do niego dociera, i zastanawiałem się, czy spanikuje. W całym Protektoracie Emisariusze mają niemal mityczny status i nie są bynajmniej znani z łagodnego charakteru. Na Sanction IV moja historia nie była tajemnicą, ale o ile okoliczności tego nie wymagały, starałem się o tym raczej nie wspominać. Był to rodzaj reputacji, która w najlepszym razie wywoływała nerwową ciszę za każdym razem, gdy wchodziłem do mesy, a w najgorszym prowadziła do szalonych wyzwań ze strony pierwszopowłokowych z większą ilością mięśni i wspomagania niż zdrowego rozsądku. Carrera wezwał mnie na dywanik po trzeciej śmierci (stos zachowany). Dowodzący oficerowie mają tendencję do krzywego patrzenia na śmierć podwładnych. Ten rodzaj entuzjazmu należałoby zachować dla wroga. Zgodziliśmy się, że wszystkie odniesienia do mojej emisariuszowskiej przeszłości zostaną zagrzebane głęboko w bazie danych Klina, a na ich miejsce zostanie stworzona historia najemnika z marines Protektoratu. Była to dostatecznie przeciętna kariera.

Jednak jeśli moja emisariuszowska przeszłość wystraszyła Schneidera, nie dał tego po sobie poznać. Znów nachylił się do mnie z twarzą pełną namysłu.

– Emki, tak? Kiedy pan służył?

– Jakiś czas temu. Dlaczego pytasz...?

– Był pan na Innenin?

Jego papieros żarzył się w moją stronę. Przez krótką chwilę poczułem się, jakbym na niego spadał. Czerwone światło rozmyło się w ślady laserowego ognia, rysującego zrujnowane ściany i błoto pod stopami, gdy Jimmy de Soto walczył z moim uściskiem i zginął, krzycząc od ran, a potem przyczółek Innenin rozpadł się wokół nas.

Na chwilę zamknąłem oczy.

– Tak, byłem na Innenin. Chcesz mi powiedzieć o tym interesie na skalę bogactwa korporacji czy nie?

Schneider z trudem powstrzymywał się od chęci wyjawienia komuś swojej tajemnicy. Poczęstował się kolejnym papierosem z mojej paczki i rozsiadł się wygodnie w fotelu.

– Wie pan o tym, że wybrzeże Północnego Obrzeża, aż do Sauberville, charakteryzuje się najstarszymi osiedlami marsjańskimi, jakie są znane ludzkiej archeologii?

No cóż. Westchnąłem i przesunąłem spojrzenie z jego twarzy z powrotem na panoramę Sanction IV. Powinienem był się spodziewać czegoś takiego, ale i tak poczułem się rozczarowany Janem Schneiderem. W ciągu tych kilku krótkich minut naszej znajomości odniosłem wrażenie, że jest zbyt twardo stąpającą po ziemi osobą, by uwierzyć w te bzdury o zaginionych cywilizacjach i zakopanym w ziemi technologicznym skarbie.

Upłynęła już większa część z połowy tysiąclecia, od kiedy natknęliśmy się na mauzolea marsjańskiej cywilizacji, a ludzie wciąż nie potrafią zrozumieć, że walające się tu i ówdzie artefakty naszych wymarłych, planetarnych sąsiadów są w większości albo niedostępne, albo zniszczone. Albo najprawdopodobniej oba naraz, lecz skąd mielibyśmy o tym wiedzieć? Jedynymi naprawdę przydatnymi rzeczami, jakie udało nam się zdobyć, były mapy astrogacyjne, których z ledwością odszyfrowany zapis pozwolił nam wysłać statki kolonizacyjne do gwarantowanych celów ziemiopodobnych.

Sukces ten, w połączeniu z porozrzucanymi ruinami i artefaktami znalezionymi na planetach poznanych dzięki mapom, spowodował rozkwit różnorakich teorii, idei i kultów religijnych. W czasie, jaki spędziłem, przeskakując wte i wewte przez Protektorat, zdążyłem już usłyszeć większość z nich. W niektórych miejscach bełkotliwie tłumaczą paranoidalną ideę, że wszystko to stanowi jedynie przykrywkę wymyśloną przez NZ w celu ukrycia faktu, że mapy astrogacyjne zostały nam w rzeczywistości dostarczone przez przybyszów z naszej własnej przyszłości. Istnieje starannie skonstruowana religia twierdząca, że jesteśmy zagubionymi potomkami Marsjan, czekającymi na zjednoczenie z duchami naszych przodków po osiągnięciu oświecenia. Paru naukowców zabawia się luźnymi teoriami, według których Mars stanowił w rzeczywistości jedynie odległą placówkę, kolonię odciętą od rodzimej kultury i że główne centra cywilizacji wciąż gdzieś tam są. Moja ulubiona głosi, że Marsjanie przenieśli się na Ziemię i zamienili się w delfiny, by zrzucić z siebie ograniczenia cywilizacji technicznej.

W końcu wszystko jednak sprowadza się do jednego. Nie ma ich, a my tylko zbieramy resztki.

– No cóż.

– Myślisz, że jestem świrem, prawda? Żyjącym gdzieś w świecie dziecięcych holofilmów?

– Coś w tym stylu.

– No to mnie wysłuchaj. – Zrobił się bardziej bezpośredni. Palił w krótkich, szybkich pociągnięciach, wypuszczając dym z ust w trakcie mówienia. – Widzisz, wszyscy zakładają, że Marsjanie byli jak my. Nie chodzi o podobieństwo fizyczne. Chodzi mi o to, że zakładamy, że ich cywilizacja miała takie same podstawy kulturowe jak nasza.

Podstawy kulturowe? Nie brzmiało to jak język, którym posługiwał się Schneider. Ktoś mu to powiedział. Moje zainteresowanie odrobinę wzrosło.

– To znaczy, że kiedy mapujemy świat taki jak ten, wszyscy zacierają ręce, kiedy znajdujemy ośrodki mieszkalne. Wszyscy mówią, że to miasta. Jesteśmy prawie dwa lata świetlne od głównego systemu Latimera, gdzie znajdują się dwie nadające się do zamieszkania biosfery i trzy wymagające odrobiny pracy, a na wszystkich mamy przynajmniej garść ruin, ale jak tylko sondy dostały się tutaj i zarejestrowały coś, co wygląda jak miasta, wszyscy rzucili wszystko i pognali tutaj.

– Powiedziałbym, że z tym gnaniem to lekka przesada.

Przy szybkościach podświetlnych nawet najbardziej dopakowanej barce kolonizacyjnej przeskoczenie przestrzeni oddzielającej układ podwójny Latimera od tego bez wyobraźni nazwanego młodszego brata gwiazdy zajęłoby prawie trzy lata. W przestrzeni międzygwiezdnej nic nie dzieje się szybko.

– Serio? A wiesz, ile to trwało? Od odebrania sygnałów z sondy przekazem strunowym do inauguracji rządu Sanction?

Przytaknąłem. Jako lokalny doradca wojskowy musiałem znać tego rodzaju fakty. Zainteresowane korporacje przepchnęły papierkową robotę z Kartą Protektoratu zaledwie w kilka tygodni. Ale to było prawie stulecie temu i nie odniosłem wrażenia, żeby miało to jakiś związek z tym, co Schneider miał mi teraz do powiedzenia. Machnąłem na niego, żeby przeszedł do rzeczy.

– Więc tak – powiedział, nachylając się do przodu i unosząc dłonie, jakby dyrygował orkiestrą. – Przylatują archeologowie. Działa to tak, jak wszędzie; roszczenia na zasadzie kto pierwszy, ten lepszy, z rządem jako pośrednikiem między znalazcami i kupcami korporacyjnymi.

– Za odpowiedni procent.

– Tak, za procent. Plus prawo do wywłaszczenia, cytat: za adekwatną rekompensatą wszelkich znalezisk uznanych za mających kluczowe znaczenie dla interesów Protektoratu et cetera et cetera, koniec cytatu. Rzecz w tym, że każdy przyzwoity archeolog, który chce coś złapać, rzuca się na centra zamieszkania, i to właśnie wszyscy zrobili.

– Skąd ty to wszystko wiesz, Schneider? Nie jesteś archeologiem.

Wyprostował lewą rękę i odwinął rękaw, prezentując mi sploty uskrzydlonego węża wytatuowanego pod skórą za pomocą farby z iluminium. Łuski węża błyszczały, każda świeciła własnym światłem, a skrzydła poruszały się odrobinę w górę i w dół tak, że prawie słyszałem szelest, który mogłyby wydawać. W zęby węża wpleciono inskrypcję Gildia Pilotów MP Sanction, a cały obrazek był otoczony słowami Ziemia jest dla trupów. Wyglądało to na prawie nowe.

Wzruszyłem ramionami.

– Niezłe. I?

– Robiłem za transport dla grupy archeologów pracujących na wybrzeżu Dangrek na północny zachód od Sauberville. W większości byli to grzebacze, poza...

– Grzebacze?

Schneider zamrugał.

– Tak. A co?

– To nie jest moja planeta – wyjaśniłem cierpliwie. – Ja tu tylko prowadzę wojnę. Kim są grzebacze?

– Och. No wiesz, dzieciaki. – Machnął ręką w zakłopotaniu. – Prosto z akademii. Pierwsze wykopaliska. Grzebacze.

– No dobra. Rozumiem. Więc kto nim nie był?

– Co? – Znów zamrugał.

– Kto nie był grzebaczem? Powiedziałeś, że w większości byli to grzebacze, poza. Poza kim?

Schneider wyglądał na urażonego. Nie podobało mu się, że przerwałem mu narrację.

– Mieli też parę doświadczonych osób. Grzebacze muszą brać wszystko, cokolwiek znajdą w wykopaliskach, ale zawsze trafią się jacyś weterani, którzy nie kupują konwencjonalnej mądrości.

– Albo zjawili się za późno, by załapać się na coś lepszego.

– Tak. – Z jakiegoś powodu ta uwaga też mu się nie spodobała. – Czasami. Rzecz w tym, że my... że oni coś znaleźli.

– Co?

– Marsjański statek międzygwiezdny. – Schneider zdusił papierosa w popielniczce. – Nienaruszony.

– Bzdury.

– Właśnie, że tak.

Znów westchnąłem.

– Chcesz, żebym uwierzył, że wykopaliście cały statek kosmiczny, nie, przepraszam, międzygwiezdny, a wiadomość o tym w jakiś sposób nie wydostała się na zewnątrz? Nikt go nie widział. Nikt nie zauważył, że sobie tam leży. Co zrobiliście, przykryliście go plastobańką?

Schneider przejechał językiem po wargach i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Nagle znów się dobrze bawił.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Upadłe anioły

Подняться наверх