Читать книгу Zbudzone furie - Richard Morgan - Страница 10

Rozdział pierwszy

Оглавление

Zniszczenie.

Rana piekła jak diabli, ale odnosiłem już gorsze. Ładunek blastera uderzył mnie w żebra, na szczęście osłabiony pancernymi drzwiami, przez które musiał się przebić, by dobrać się do mnie. Kapłani, zebrani za zatrzaśniętymi drzwiami, strzelali w bebechy. Pieprzona noc amatorów.

Sami pewnie oberwali równie mocno odbiciem z przystawionej do blachy broni. Za drzwiami już wykręcałem się w bok. To, co zostało z ładunku, wypaliło długą, płytką bruzdę przez moją klatkę piersiową i poleciało w świat, dymiąc w fałdach mojego płaszcza. Nagłe zimno wzdłuż tej strony ciała i ostry smród spalonych czujników w skórze. Ten dziwny syk pękających kości w miejscu, gdzie ładunek przedarł się przez biologiczną osłonę żeber, miał prawie własny smak.

Osiemnaście minut później, według delikatnie świecących cyfr wyświetlacza w lewym górnym polu widzenia, gdy pędziłem oświetloną latarniami ulicą, próbując ignorować ranę, ten syk wciąż mnie nie opuszczał. Spod płaszcza dyskretnie wyciekały płyny. Niewiele krwi. Syntetyczne powłoki mają swoje zalety.

– Chcesz się zabawić, sam?

– Już to zrobiłem – odpowiedziałem, odwracając się od drzwi.

Mrugnął wytatuowanymi powiekami w lekceważący sposób, który miał mi powiedzieć, że to moja strata, i schował swe gibkie, muskularne ciało z powrotem w mrok. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i skręciłem za róg, przeciskając się między parą dziwek: kobietą i osobą o nieokreślonej płci. Kobieta wysunęła z przerośniętych ust rozcięty na końcu smoczy język, może smakując w nocnym powietrzu zapach mojej rany. Jej oczy przesunęły się po mnie, potem odpłynęły. Stojący po drugiej stronie obojnak zmienił lekko postawę i rzucił mi pytające spojrzenie, ale nic nie powiedział.

Żadne z nich nie było zainteresowane. Ulice były puste i śliskie od deszczu, a oni mieli więcej czasu na przyjrzenie mi się niż ten gość pracujący w drzwiach. Ogarnąłem się po wyjściu z cytadeli, ale coś we mnie musiało zdradzać brak okazji do zarobku.

Usłyszałem, jak rozmawiają o mnie za plecami w japskim. Wyłapałem słowo spłukany.

Mogli sobie pozwolić na wybredność. Interesy kwitły w związku z rozwojem Inicjatywy Mecsek. Tej zimy Tekitomura tętniła życiem, pełno tu było handlarzy odzyskanym sprzętem i ekip likwidacyjnych, miasto przyciągało ich tak, jak trawlery przyciągają darłoskrzydły. Bezpieczne Nowe Hokkaido dla Nowego Stulecia, głosiły reklamy. Od świeżo zbudowanego doku poduszkowców przy Kompocho do Nowego Hokkaido było niecałe tysiąc kilometrów w linii prostej, a transportowce latały tam dzień i noc. Poza zrzutem lotniczym nie ma szybszego sposobu na przebycie Morza Andrassy. A na Świecie Harlana nie ma zwyczaju wzbijania się w powietrze, jeśli tylko można tego uniknąć. Wszelkie ekipy z ciężkim sprzętem – a wszystkie go miały – latały na Nowe Hokkaido poduszkowcami z Tekitomury. Ci, którzy przeżyli, wracali tą samą drogą.

Miasto prosperity. Nowiutkie nadzieje i kipiący entuzjazm rozdmuchiwany pieniędzmi Mecsek. Kuśtykałem ulicami zaśmieconymi resztkami po imprezach. W kieszeni stukały o siebie, niczym kostki, świeżo wycięte stosy korowe.

Na skrzyżowaniu ulicy Pencheva i alei Muko toczyła się bójka. Właśnie zamknięto palarnie na Muko i ich klienci z przepalonymi synapsami trafili na spóźnionych robotników dokowych wracających przez cichą dzielnicę magazynów. Więcej niż dostateczny powód do przemocy. Teraz na ulicy kilkanaście postaci o kiepskiej koordynacji biło się niezdarnie i drapało, podczas gdy zgromadzony tłumek jeszcze podburzał walczących. Jakieś ciało leżało już bezwładnie na chodniku z topionego szkła, a ktoś inny, krwawiąc, próbował się odczołgać z pola walki. Błękitne iskry z przeładowanego elektrycznego kastetu, gdzie indziej błysk światła na klindze. Ale ci, którzy wciąż utrzymywali się na nogach, zdawali się dobrze bawić. Policja jeszcze się nie pojawiła.

Jasne, zadrwiła część mnie. Pewnie są teraz zbyt zajęci na wzgórzu.

Ominąłem pole walki szerokim łukiem, osłaniając zranioną stronę. Pod płaszczem zacisnąłem dłonie na gładkich krzywiznach ostatniego granatu halucynogennego i trochę lepkiej rękojeści noża Tebbita.

Nigdy nie wdawaj się w bójkę, jeśli nie możesz szybko zabić i zniknąć.

Virginia Vidaura – była instruktorka w Korpusie Emisariuszy, później kryminalistka i aktywistka polityczna. Ktoś w rodzaju przewodnika dla mnie, choć od naszego ostatniego spotkania minęło kilkadziesiąt lat. Na kilkunastu różnych planetach nieproszona wciskała się w moje myśli i wiele razy uratowała mi tyłek. Tym razem nie potrzebowałem ani jej, ani noża. Przeszedłem obok pola walki, nie nawiązując z nikim kontaktu wzrokowego, dotarłem do rogu Pencheva i skryłem się w cieniach zasłaniających ujście alei od strony morza. Zegarek w oku mówił mi, że jestem spóźniony.

Pośpiesz się, Kovacs. Według mojego kontaktu w Millsport – na Pleksie nie można było zbytnio polegać nawet w najlepszej sytuacji, a ja nie zapłaciłem mu dość, by czekał za długo.

Przeszedłem pięćset metrów dalej, a potem skręciłem w lewo, w ciasne zaułki dzielnicy pięknobawełny Kohei, nazwanej tak stulecia temu z uwagi na jej zwyczajową zawartość i pierwotnego właściciela, którego rodzinne magazyny stały na obrzeżach labiryntu krzywych uliczek. Na skutek Niepokojów i utraty Nowego Hokkaido jako rynku zbytu lokalny handel pięknobawełną praktycznie całkowicie przestał istnieć i Kohei błyskawicznie zbankrutowali. Teraz brudne okna na górnych poziomach fasad patrzyły na siebie smutno, osadzone nad paszczami bram załadunkowych, których żaluzje blokujące utkwiły gdzieś w pół drogi między „zamknięte” a „otwarte”.

Oczywiście, mówiło się o ich odnowieniu, wyremontowaniu i przerobieniu na laboratoria likwidacyjne, centra szkoleniowe i magazyny sprzętu.

Przeważnie były to jednak tylko czcze gadki – entuzjazm rozpalał się na nabrzeżach naprzeciw ramp poduszkowców, bardziej na zachód, ale jak dotąd nie rozprzestrzenił się dalej. Tak daleko od nabrzeża i na wschód wciąż nie docierał brzęk pieniędzy Mecseka.

Radości spływających bogactw.

Kryjówkę znajdującą się pod adresem Pięknobawełna Kohei dziewięć koma dwadzieścia sześć zdradzał słaby poblask w jednym z górnych okien i długie, ruchome języki cienia w świetle przesączającym się spod na wpół opuszczonej żaluzji bramy załadunkowej, która nadawała budynkowi wygląd jednookiego, zaślinionego wariata. Przytuliłem się do ściany i podkręciłem obwody słuchowe syntetycznej powłoki na tyle, na ile było to możliwe w tym modelu. Na ulicę wyciekły głosy chwiejne jak cienie u moich stóp.

– ...mówię ci, nie zamierzam tu siedzieć dla czegoś takiego.

Akcent z Millsport, samogłoski z nosowym brzmieniem amangielskiego ze Świata Harlana, rozciągnięte do irytującego zgrzytu. Głos Pleksa, mamroczącego poniżej zrozumiałego zakresu, brzmiał miękkim, prowincjonalnym kontrapunktem. Chyba zadał pytanie.

– Skąd, do cholery, miałbym wiedzieć? Wierz, w co chcesz. – Towarzysz Pleksa chodził, czymś się zajmował. Jego głos zagubił się w echach magazynu. Wyłapałem słowa kaikyo, sprawa, urwany śmiech. Potem znów, gdy zbliżył się do wyjścia, powiedział: – Liczy się to, w co wierzy rodzina, a oni wierzą w to, co mówi im technika. Technika zaś, przyjacielu, zostawia ślad. – Ostro zakasłał i wydobył z siebie dźwięk przypominający wciąganie rozrywkowych prochów. – Facet się spóźnia.

Zmarszczyłem brwi. Kaikyo ma sporo znaczeń, ale wszystkie zależą od wieku mówiącego. Geograficznie to cieśnina lub kanał. Tak używano tego słowa w trakcie Lat Osiedlenia albo w przesadnie wyedukowanej bazgraninie kanji, aspirującej do języka, jakim posługiwały się Pierwsze Rodziny.

Ten facet nie brzmiał na kogoś z nich, ale nie było powodu, żeby nie mógł się kręcić, gdy Konrad Harlan i jego kumple z koneksjami zmieniali Glimmer VI we własne podwórko.

W przechowalniach wciąż jest pełno osobowości PMC z tamtych lat, czekających tylko na przelanie w powłokę. Skoro o tym mowa, i tak nie musiałby zmieniać powłok więcej niż kilka razy, żeby przeżyć całą historię Świata Harlana. Świat ma niewiele ponad cztery stulecia według ziemskiej rachuby, od kiedy na planecie wylądowały barki kolonizacyjne.

Intuicja Emisariusza nakazała mi ostrożność. Coś tu nie pasowało. Spotykałem już ludzi mających za sobą stulecia ciągłego życia i nie mówili jak ten facet. To nie była mądrość wieków, wypływająca w noc Tekitomury nad dymem z fajki.

Na ulicy kilkaset lat później kaikyo (przejęty przez żargon japskiego) oznacza kontakt, który może przemieścić skradziony towar. Kogoś, kto kieruje potajemną dystrybucją. To powszechne użycie w niektórych częściach archipelagu Millsport. W innych miejscach znaczenie zmieniło się, odnosząc się do uczciwych konsultantów finansowych.

Tak, a bardziej na południe oznacza świętego we władaniu duchów albo wylot ścieku. Dość tych detektywistycznych bzdur. Słyszałeś go – spóźniłeś się.

Wsunąłem dłoń pod krawędź żaluzji i pociągnąłem ją w górę, blokując potężną falę bólu w boku na tyle, na ile pozwolił mi układ nerwowy sztucznego ciała. Żaluzja głośno podjechała pod sufit. Światło wypadło na ulicę i oślepiło mnie na chwilę.

– Dobry wieczór.

– Jezu! – Ten z akcentem z Millsport odskoczył do tyłu. Był zaledwie parę metrów od żaluzji.

– Takeshi.

– Cześć, Plex. – Moje spojrzenie spoczęło na nowo przybyłym. – A ten tani to kto?

Ale już wiedziałem. Blady, w szytym na miarę dobrym ubraniu prosto z taniej sensorii, gdzieś między Mickym Nozawą i Ryu Bartokiem.

Ciało wojownika o dobrych proporcjach, masywne ramiona i klatka, długie kończyny. Włosy ułożone tak, jak robią to ostatnio na pokazach biosprzętu – z tym wykręconym w górę statycznym czymś, co ma sugerować, że powłokę ledwie wyciągnięto ze zbiornika do klonowania. Garnitur powypychany w sposób sugerujący ukrytą broń i postawa jasno zdradzająca, że nie miał żadnej gotowej do użycia. Postawa bojowa będąca raczej szczekaniem niż gotowością gryzienia. W dłoni wciąż trzymał zużytą mikrofajkę, a jego źrenice były rozszerzone do granic możliwości. Ustępstwo na rzecz antycznej tradycji kazało mu wytatuować z boku czoła iluminiowe zakrętasy.

Praktykant yakuzy z Millsport. Uliczny zbir.

– Nie nazywaj mnie tani – wysyczał. – Ty tu jesteś obcy, Kovacs. Ty jesteś intruzem.

Zostawiłem go na skraju pola widzenia i spojrzałem w stronę Pleksa, który stał przy warsztacie z plątaniną taśm w rękach. Próbował się uśmiechać, ale uśmiech nie bardzo chciał mu się utrzymać na twarzy.

– Słuchaj, Takeshi...

– To ściśle prywatna impreza, Plex. Nie prosiłem cię o wynajęcie błazna.

Yakuza szarpnął się do przodu, ledwie się opanowując. Z jego gardła dobyło się warczenie. Plex wyglądał na spanikowanego.

– Czekaj, ja... – Z widocznym wysiłkiem odłożył taśmy. – Tak, on tu przyszedł w innej sprawie.

– Jest tu w moim czasie – powiedziałem łagodnie.

– Słuchaj, Kovacs. Ty pieprzony...

– Nie. – Mówiąc to, odwróciłem się z powrotem do niego w nadziei, że właściwie odczyta siłę mojego głosu. – Wiesz, kim jestem, więc nie wchodź mi w drogę. Przyszedłem tu do Pleksa, nie do ciebie. A teraz zjeżdżaj.

Nie wiem, co go zatrzymało, reputacja Emisariusza, najnowsze wiadomości z cytadeli – bo teraz już wszędzie o tym mówią przy bałaganie, jaki tam zostawiłeś – czy rozsądek, którego było może więcej, niż sugerował wygląd taniego zbira w garniaku.

Przez chwilę stał w drzwiach własnej wściekłości, a potem cofnął się i przelał ją w spojrzenie na paznokcie prawej ręki i uśmiech.

– Jasne. Proszę bardzo, zajmij się interesem z Pleksem. Poczekam na zewnątrz. Nie potrwa to długo.

Zrobił nawet pierwszy krok w stronę ulicy. Spojrzałem na Pleksa.

– O czym on, do cholery, mówi?

Plex się skrzywił.

– My, yyy, musimy zmienić plany, Takeshi. Nie możemy...

Rozglądając się po pomieszczeniu, zauważyłem rozmazane ślady spiral kurzu w miejscach, gdzie ktoś używał podnośnika grawitacyjnego.

– Nie nie, powiedziałeś mi...

– Ja... ja wiem, Takeshi, ale...

– Zapłaciłem ci.

– Oddam ci pieniądze...

– Nie chcę pieprzonej forsy, Plex. – Wbiłem w niego wzrok, walcząc z chęcią rozszarpania mu gardła. Bez Plexa nie będzie przelania. Bez przelania... – Chcę odzyskać moje cholerne ciało.

– Spokojnie, spokojnie. Dostaniesz je. Po prostu w tej chwili...

– W tej chwili, Kovacs, używamy sprzętu. – Yakuza pojawił się z powrotem w moim polu widzenia, wciąż się uśmiechając. – Bo, prawdę mówiąc, od początku należał do nas. Choć pewnie Plex ci tego nie powiedział, co?

Przerzuciłem spojrzenie między nimi. Plex wyglądał na zakłopotanego.

Aż szkoda faceta. Isa, mój pośrednik kontaktowy z Millsport, raptem piętnaście lat, postawione na sztywno fioletowe włosy i rzucające się w oczy archaiczne gniazda infoszczura – skomentowała sytuację Pleksa ze światowym znużeniem i refleksją podczas opisu szczegółów kontraktu i kosztów. Spójrz na historię. Wypieprzyła go na dobre.

Historia faktycznie zdawała się nie faworyzować Pleksa. Urodzony trzy stulecia wcześniej jako Kohei byłby zepsutym, głupim młodszym synem bez potrzeby zajmowania się czymś więcej niż ćwiczenie ewidentnej inteligencji studiami nad czymś tak egzotycznym jak astrofizyka czy archeologia. Tak się jednak złożyło, że rodzina Kohei nie zostawiła swoim potomkom z czasów po Niepokojach nic oprócz kluczy do dziesięciu ulic pustych magazynów i zanikającego arystokratycznego wdzięku, który wedle słów samego Pleksa zwiększał szanse u kobiet przy braku gotówki. Naćpany fajką w niecałe trzy dni znajomości opowiedział mi całą swoją historię. Zdawał się odczuwać potrzebę zwierzenia się komuś, a Emisariusze to dobrzy słuchacze. Słucha się, zapisuje w pliku z lokalnym folklorem i wchłania. Przyswojony szczegół może później uratować życie.

Kierowani strachem przed pojedynczym życiem i brakiem możliwości ponownego upowłokowienia, zubożali nagle przodkowie Pleksa nauczyli się zarabiać na życie, ale większość z nich nie była w tym dobra. Nawarstwiały się długi, zebrały się sępy. Do czasu, gdy na świecie pojawił się Plex, jego rodzina tak głęboko siedziała w kieszeni yakuzy, że drobna przestępczość była po prostu na porządku dziennym. Pewnie dorastał razem z takimi agresywnymi garniakami jak ten. A zrezygnowanego i zakłopotanego uśmiechu nauczył się na kolanach ojca.

Ostatnia rzecz, jakiej chciał, to zdenerwowanie swoich patronów.

Ostatnia rzecz, jakiej chciałem, to jazda poduszkowcem do Millsport w tej powłoce.

– Plex, mam zarezerwowany bilet na Saffron Queen. Wyrusza stąd za cztery godziny. Zwrócisz mi forsę za bilet?

– Przebukujemy go, Takeshi. – Zaczął błagalnym tonem. – Jutro wieczorem z MP wypływa inny poduszkowiec. Mam sprzęt, to znaczy ludzie Yukio...

– ...używaj mojego nazwiska, śmieciu – wrzasnął yakuza.

– Mogą cię przenieść na wieczorny prom, nikt się nawet nie dowie. – Spojrzał prosząco na Yukio. – Prawda? Zrobisz to, nie?

Dorzuciłem własne spojrzenie.

– Prawda? Biorąc pod uwagę, jak psujesz mi w tej chwili plany wyjazdu?

– Sam je sobie już spieprzyłeś, Kovacs. – Yakuza zmarszczył brwi i pokręcił głową. Pogrywając sempai z manieryzmami i sztuczną powagą, którą pewnie skopiował żywcem z własnego sempai nie tak dawno temu. – Masz pojęcie, jak bardzo cię tam teraz szukają? Policja wysłała niuchaczy na całe miasto i moim zdaniem najpóźniej za godzinę dotrą do doków. Wciągnąłeś do zabawy cały wydział policji. Nie wspominając o brodatych szturmowcach z cytadeli. Cholera, człowieku, myślisz, że mogłeś tam zostawić więcej krwi?

– Zadałem ci pytanie. Nie prosiłem o komentarz. Przeniesiesz mnie na następny transport czy nie?

– Dobra dobra. – Zbył mnie machnięciem ręki. – Uznaj to za załatwione. Nie dociera do ciebie, Kovacs, że niektórzy ludzie mają do przeprowadzenia poważne interesy. Przychodzisz tu i kopiesz lokalną policję swoją bezmyślną przemocą, a oni w szale robią się zbyt aktywni i wyłapują ludzi, których my potrzebujemy.

– Do czego ich potrzebujecie?

– Nie twój pieprzony interes. – Wrażenie sempai znikło, został tylko zbir z Millsport. – Po prostu schowaj się na najbliższe pięć czy sześć godzin i spróbuj nikogo nie zabić.

– A co potem?

– A potem do ciebie zadzwonimy.

Pokręciłem głową.

– Będziesz się musiał bardziej postarać.

– Bardziej. – Podniósł głos. – Ty myślisz, do cholery, że z kim rozmawiasz, Kovacs?

Oceniłem odległość, a potem czas potrzebny na dosięgnięcie go. Ból, który z tego wyniknie. Pozwoliłem sobie na odpowiedź, która musiała go sprowokować.

– Z kim rozmawiam? Z naćpanym chimpira, pieprzonym ulicznym zbirem z Millsport, spuszczonym ze smyczy przez swojego sempai, a robi się późno, Yukio. Daj mi swój telefon – chcę porozmawiać z kimś poważnym.

Wściekłość eksplodowała. Błyskające bielą oczy, ręka sięgająca pod marynarkę. Dużo za późno.

Uderzyłem go przez oddzielającą nas przestrzeń, wyprowadzając atak z nieuszkodzonej strony.

Z boku – w gardło i w kolano. Padł charcząc. Chwyciłem go za ramię, wykręciłem i przyłożyłem do dłoni nóż Tebbita tak, żeby go widział.

– To ostrze z biobronią – powiedziałem ostro. – Gorączka krwotoczna z Adoracion. Natnę cię tym, a każde naczynie krwionośne w twoim ciele pęknie przed upływem trzech minut. Tego właśnie chcesz?

Zawisł ciężko w moim uchwycie i z wysiłkiem złapał oddech. Mocniej przycisnąłem ostrze i zobaczyłem panikę w jego oczach.

– To nie jest dobry sposób na śmierć, Yukio. Telefon.

Sięgnął do marynarki, z której wyleciał telefon, stukając o wiecznobeton. Nachyliłem się dość blisko, by upewnić się, że to nie broń, a potem przysunąłem go butem do jego wolnej ręki. Złapał go, wciąż dysząc w krótkich, ostrych oddechach.

– Dobrze. A teraz wystukaj numer kogoś, kto może mi pomóc, i daj mi go.

Kilka razy stuknął w wyświetlacz i podał mi telefon z błagalną miną, jak Plex kilka minut wcześniej. Przez dłuższą chwilę wbijałem w niego wzrok, pamiętając o typowym braku wyrazu tanich sztucznych twarzy, a potem puściłem jego rękę, wziąłem telefon i cofnąłem się poza jego zasięg. Odturlał się ode mnie, wciąż trzymając się za gardło. Przystawiłem telefon do ucha.

– Kto mówi? – zapytał po japońsku uprzejmy męski głos.

– Nazywam się Kovacs. – Automatycznie przełączyłem się na jego język. – Mamy z twoim chimpira Yukio konflikt interesów i pomyślałem, że mógłbyś go rozwiązać.

Lodowata cisza.

– Chciałbym, żebyś go rozwiązał jeszcze tej nocy – dodałem spokojnie.

Z drugiego końca linii dobiegł mnie syk wciąganego oddechu.

– Kovacs-san, popełnia pan błąd.

– Serio?

– Niemądrze byłoby mieszać nas w pańskie sprawy.

– To nie ja zacząłem mieszanie. W tej chwili stoję w magazynie i patrzę na puste miejsce po sprzęcie, którego miałem właśnie użyć. Dano mi do zrozumienia, że to ty go zabrałeś.

Znowu cisza. Rozmowy z yakuzą nieodmiennie przerywane są długimi pauzami, w trakcie których należy rozmyślać i starannie wsłuchiwać się w to, co nie zostało powiedziane.

Nie miałem na to nastroju. Bolała mnie rana.

– Powiedziano mi, że skończycie za jakieś sześć godzin. Mogę z tym żyć. Ale chcę twojego słowa, że po tym czasie sprzęt wróci tu sprawny i że będę mógł z niego skorzystać. Chcę twojego słowa.

– Hirayasu Yukio jest osobą...

– Yukio to chimp. Bądźmy szczerzy. Jego jedynym zadaniem tutaj jest dopilnowanie, bym nie zaszlachtował naszego wspólnego podwykonawcy. Z czym, swoją drogą, nie radzi sobie najlepiej. Kiedy tu przyszedłem, już brakowało mi cierpliwości i nie spodziewam się, że szybko uzupełnię jej zapasy. Nie jestem zainteresowany Yukio. Chcę twojego słowa.

– A jeśli go nie dam?

– To parę waszych biur zacznie wyglądać jak wnętrze cytadeli dzisiejszego wieczoru. To mogę obiecać.

Cisza.

– Nie negocjujemy z terrorystami.

– Och, proszę. Co to, na przemowy ci się zebrało? Myślałem, że rozmawiam na poziomie dyrektorskim. Mam tu narobić trochę zniszczeń, żebyś zaczął mnie traktować poważnie?

Inny rodzaj ciszy. Głos po drugiej stronie słuchawki zdawał się pomyśleć o czymś innym.

– Czy Hirayasu Yukio został skrzywdzony?

– Nie zauważyłbyś. – Spojrzałem lodowato na yakuzę. Opanował wreszcie oddech i zaczynał się podnosić. Na brzegu tatuażu błyszczały krople potu. – Ale to się może zmienić. Wszystko zależy od ciebie.

– No dobrze – potwierdził ledwie kilka sekund później. Na standardy yakuzy zdawało się to wręcz pośpieszne. – Nazywam się Tanaseda. Ma pan moje słowo, Kovacs-san, że potrzebny panu sprzęt będzie na miejscu i dostępny w podanym przez pana terminie. Dodatkowo wypłacimy panu rekompensatę.

– Dziękuję. To...

– Nie skończyłem. Ma pan też moje słowo, że jeśli dokona pan jakichkolwiek aktów przemocy wobec moich ludzi, wyślę globalny nakaz schwytania pana i egzekucji. Mówię tu o bardzo nieprzyjemnej prawdziwej śmierci. Zrozumiano?

– Brzmi w porządku. Ale myślę, że lepiej będzie, jeśli sam pan powie swojemu chimp, żeby się zachowywał. Zdaje się mieć złudzenia dotyczące własnych kompetencji.

– Proszę mu dać telefon.

Yukio Hirayasu zdołał już usiąść przygarbiony na wiecznobetonie, oddychał chrapliwie. Syknąłem na niego i rzuciłem mu telefon. Złapał go niezdarnie jedną ręką, drugą wciąż masując sobie gardło.

– Twój sempai na słówko.

Posłał mi spojrzenie załzawionych, pełnych nienawiści oczu, ale przystawił telefon do ucha. Wyleciały z niego skompresowane japońskie sylaby, jakby ktoś pogrywał na przebitym zbiorniku z gazem. Yukio zesztywniał, opuszczając głowę. Odpowiadał stłumionymi monosylabami. Często powtarzało się słowo „tak”. Jedno trzeba yakuzie przyznać – są mistrzami świata w zaprowadzaniu porządku w szeregach.

Jednostronna rozmowa skończyła się i Yukio wyciągnął telefon w moim kierunku, nie patrząc mi w oczy. Wziąłem go.

– Sytuacja została rozwiązana – powiedział mi do ucha Tanaseda. – Proszę przenieść się gdzieś indziej na resztę nocy. Może pan wrócić za sześć godzin, a sprzęt i rekompensata będą już na pana czekały. Nie będziemy więcej rozmawiać. To. Zamieszanie. Było niewybaczalne.

Wcale nie brzmiał na tak przejętego.

– Zna pan jakieś dobre miejsce na śniadanie? – zapytałem.

Cisza. Uprzejmy szum w tle. Przez chwilę ważyłem telefon w dłoni, a potem odrzuciłem go do Yukio.

– No dobrze. – Przeniosłem wzrok z yakuzy na Pleksa i z powrotem. – Któryś z was może polecić mi dobre miejsce na śniadanie?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zbudzone furie

Подняться наверх