Читать книгу Nowy rozdział - Robert Biedroń - Страница 6

I. Marzenie o Polsce

Оглавление

Sala sejmowa jest mała. Nie widać tego na ekranie telewizora ani na zdjęciach. Szerokokątne obiektywy kamer i aparatów zniekształcają obraz izby. Kiedy oglądam relacje z Sejmu, sam jestem zaskoczony, jak to wygląda: pokazywana z galerii, gdzie stoją kamery telewizyjne, sala plenarna wydaje się obszerna. Z tej perspektywy zdaje się, że każdy z posłów ma wokół siebie mnóstwo miejsca, a Sejm sprawia wrażenie potężnego, wielkiego mechanizmu, bardzo od nas odległego. Zupełnie inaczej zapamiętałem tę salę z czasów, gdy sam byłem posłem.

Prawda jest bowiem taka, że posłanki i posłowie siedzą bardzo blisko siebie, patrzą sobie w oczy. Kiedy ktoś przynosi na salę jedzenie, czuć jego zapach. Kiedy ktoś powie coś na głos, słychać go w całej sali, nie trzeba mikrofonu.

Jako poseł siedziałem naprzeciwko Jarosława Kaczyńskiego. Taki był układ miejsc, że mój klub – Twojego Ruchu (wcześniej Ruchu Palikota) znalazł się na wprost Prawa i Sprawiedliwości. A prezes PiS – dokładnie przede mną. Ponieważ sala sejmowa jest tak mała, wydawało mi się, że jest niemal na wyciągnięcie ręki. Często patrzyliśmy sobie w oczy. Kaczyński wiedział, kim jestem: wiedział, że poseł przed nim jest gejem i ma poglądy bardzo odległe od jego. Ale, podobnie jak on, lubi koty i inne zwierzęta.

To doświadczenie pozostawiło we mnie mocne przekonanie: rządzący nami nie są tak odlegli, jak mogłoby się wydawać, Jarosław Kaczyński to nie jest żelazny dyktator, którego nie można obalić.

Widziałem też, jak Donald Tusk igrał z Kaczyńskim. Tusk wchodził na mównicę i mówił coś, co było skierowane do Kaczyńskiego, na przykład o katastrofie smoleńskiej. A potem wracał na swoje miejsce i czekał. Kaczyński się burzył i emocjonował, wstawał, wchodził na mównicę i w gniewnych słowach odpowiadał Tuskowi. Nie umiał nad sobą panować, dawał się ponieść złym emocjom, a kamery to rejestrowały. Później w wieczornych serwisach informacyjnych pokazywano tylko groteskową reakcję Kaczyńskiego.

Dziś Jarosław Kaczyński otoczył się ochroniarzami, ale nadal jest tym samym posłem, któremu patrzyłem w oczy i który poddawał się prowokacjom Donalda Tuska.

* * *

Kiedy jeżdżę po Polsce i spotykam się z ludźmi, wyczuwam narastające zaniepokojenie. Wielu z nas martwi się, co będzie z naszym krajem. Słyszę, jak na spotkaniach w różnych miastach i miasteczkach ludzie mówią, że nie są już w stanie znieść narastającego napięcia. Nie chcą tkwić we frustracji, w lęku o przyszłość. Wiele osób nie ma na kogo głosować. Ja też. Jesteśmy rozczarowani słabością opozycji i wkurzeni odbieraniem nam naszego państwa przez obecną władzę.

Za wieloma działaniami władzy kryje się świat podziałów, który razi, niszcząc naszą demokrację i wspólnotę. Zamiast skromności i pokory dostaliśmy arogancję i butę. Zamiast porządku i zgody dostaliśmy ciągłą wojnę i postępujący chaos. Zamiast perspektyw na przyszłość – nieustającą wojnę o przeszłość. Zamiast międzynarodowego szacunku mamy izolację. Zamiast oszczędnego państwa – wielkie nagrody, pensje i odprawy.

Nasza polityka utonęła w sprawach drugorzędnych. Dziś w Polsce pycha i awanturnictwo rywalizują z bezsilnością i bezładem, nie ma miejsca na spokojny namysł, profesjonalizm i plany na przyszłość. Politycy zajmują się krytykowaniem siebie nawzajem. Nie przedstawiają nowych pomysłów ani wizji przyszłości. Rządzący lubią mówić o Polakach, a tak naprawdę z naszym głosem wcale się nie liczą. Jeżdżąc po Polsce, słyszałem wiele rozgoryczenia. Ale słyszałem również pomysły oraz rozwiązania problemów. Gdy odwiedziłem moje rodzinne miasto, dostrzegłem niesamowity potencjał wśród ludzi. Chcą zmiany.

Ta zmiana nie dokona się, jeśli będziemy oddawać władzę politycznym awanturnikom. Ale nie wystarczy wybrać innych polityków, musimy włączyć się wszyscy w budowanie nowej wspólnoty. Zacząć poważnie rozmawiać o Polsce. Ta zmiana nie dokona się, jeśli będziemy pozwalać na kłótnie o mało ważne sprawy. Polska to nasza przyszłość. Musimy ją przygotować na globalne zmiany, które nadchodzą. Nie możemy być obojętni wobec wielkich wyzwań.

Wszyscy marzymy o Polsce bezpiecznej, radosnej, otwartej, nowoczesnej, dumnej nie tylko ze swojej historii, lecz przede wszystkim ze swoich osiągnięć, ze swego miejsca w Europie i świecie. Marzymy o Polsce, która będzie jednym z liderów Europy i odegra w niej kluczową rolę. Bo Polki i Polacy tworzą niezwykle ambitne społeczeństwo.

Ta zmiana jest możliwa. Możemy pokonać frustrację i stworzyć przyszłość dla wszystkich. Możemy ożywić nasze państwo i Europę, możemy odnaleźć zaufanie i energię. Zbudować społeczeństwo, które nikogo nie zostawia z tyłu, i gospodarkę, która wykorzysta nasze mocne strony oraz będzie pracować na rzecz każdego.

Żeby tak się stało, potrzebni są politycy nowego typu – odpowiedzialni, a zarazem pozbawieni lęków. Jak bowiem polityk może stawiać czoła wielkim światowym wyzwaniom, jeśli boi się obywateli i odgradza od nich barierkami? Jak polityk może obiecywać rozwój, skoro nie chce słuchać tych, którzy mają inne od niego zdanie? Jak może mówić o nowoczesności i innowacjach, skoro ze strachu udaje, że różne grupy społeczne w ogóle nie istnieją? Politycy są ślepi na potrzeby kobiet, mniejszości, a nawet osób z niepełnosprawnościami.

Najważniejsza w polityce jest wrażliwość na potrzeby innych, na głosy mniejszości, na problemy tych, których głos jest mniej słyszalny lub niesłyszany wcale: osób dotkniętych nieszczęściami, jak właśnie osoby z niepełnosprawnościami czy ludzie najmniej zarabiający.

Polki i Polacy czekają na polityków nowego typu. Takich, którzy będą słuchać, a zarazem będą mieć odwagę wprowadzać zmiany. Na ludzi, którzy zajmą się problemami na serio, bez wymówek w postaci historii z przeszłości albo oskarżania innych o przeszkadzanie. Na ludzi, którzy głęboko odczuwają godność związaną z pełnieniem urzędu publicznego i mają poczucie służby wobec społeczeństwa.

Nowe przywództwo

Świat się zmienił, uprawianie polityki się zmieniło, a wielu polityków jakby tego nie zauważyło. Nasze społeczeństwo jest bowiem coraz bardziej różnorodne, ludzie żyją w wielu różnych grupach. Nie potrzebujemy przywódców, którzy wystąpią w imieniu jednej z nich i będą narzucać swoją wizję pozostałym. Takie przywództwo nie pozwala wykorzystać potencjału, który tkwi w różnorodności, i prowadzi do nieustannych konfliktów.

Lider musi „zachowywać wrażliwość na istniejące podziały, wychwytywać różnorodne dyskursy i umieć je łączyć ze sobą” – pisze słusznie profesor Maciej Gdula w książce Nowy autorytaryzm. To złudzenie, że lider może wykreować poparcie wyłącznie sztuczkami marketingowymi. „Może jednak wydobywać to, co ukryte, i zbliżać do siebie to, co oddzielone” – zauważa Gdula. Zbliżanie „tego, co oddzielone” wiąże się z odwagą.

Boimy się wodzów i mamy ku temu wiele słusznych powodów. Niechlubna tradycja kultu jednostki, manipulacja tłumami i emocjami, bezwzględność lub głupota – wszystko to staje nam przed oczami, kiedy myślimy o przywódcach. Jednak dziś siła przywódcy nie polega ani na ślepym posłuszeństwie, ani na gwiazdorstwie.

Przywództwo to tworzenie relacji. „Lider nie tyle uwodzi, żeby przekonać do siebie tłum, ile artykułuje coś, co istnieje między ludźmi, i wprawia to w ruch” lub inaczej: „lider przez swoją biografię i właściwości organizuje ludzi na rzecz przekształcenia świata” – pisze Maciej Gdula. Ten typ przywództwa wprowadzałem w życie we wszystkich organizacjach, które zakładałem i którym przewodziłem: w Kampanii Przeciw Homofobii – największej dziś w Polsce organizacji tego typu, w Instytucie Podkarpackim, działającym na rzecz rozwoju lokalnych organizacji pozarządowych, w Instytucie Myśli Demokratycznej. Tak też zarządzałem moją firmą – wydawnictwem AdPublik, w którym często wydawaliśmy odważne, ale budzące potrzebne dyskusje książki. A przede wszystkim postępowałem tak jako prezydent miasta w Słupsku.

Prawda o polityce

Obecni polscy przywódcy są przepełnieni lękiem. Wielu z nich z obawy przed opinią publiczną nie tylko przestaje mieć publicznie jakiekolwiek ludzkie cechy, lecz także w wielu sprawach nie mówi prawdy o sobie. Nie mówią, co naprawdę myślą, patrzą na sondaże i pod nie preparują odpowiedzi. Nie wiem, dlaczego to miałoby być lepsze niż szczerość. W każdej relacji, także – a może szczególnie – polityka ze społeczeństwem, nie może dziać się dobrze, jeżeli jeden z partnerów nie mówi prawdy, ukrywa swoje prawdziwe intencje czy manipuluje.

Często słyszę, że nie jestem standardowym polskim politykiem. Może więc nadszedł czas, żeby zmienić utarte standardy i dokonać zmiany? Polscy politycy wydają się zbyt posępni, nieprawdziwi, zajęci rywalizacją i ciągłą wojną. Albo sprzedają swoje wartości na rzecz miejsca na liście, usprawiedliwiając to koniecznością dziejową. Jak zza tego wszystkiego mogą widzieć prawdziwe, codzienne problemy?

Dzięki nowoczesnym technologiom, mediom społecznościowym populiści mogą z łatwością sprzedawać fałszywą godność i złudną troskę. Hasła odzyskiwania godności i wstawania z kolan, narodowej jedności – to slogany wszystkich populistów, od faszystów począwszy. Jest to ułuda polityki, bo za hasłami ideologicznymi nie idą żadne działania poza umacnianiem swojej władzy i finansowej potęgi nowej elity politycznej.

Nikt nie powiedział, że dobry polityk musi być pozbawionym charakteru zbiorem opinii przygotowanych przez PR-owców. Wprost przeciwnie. Polityk powinien mieć charakter, tożsamość, autentycznie angażować się w to, co jest dla niego ważne. Oczekuję od polityków, że będą bardzo poważnie traktować swoje zadania, a siebie trochę mniej. Dokładnie odwrotnie, niż to zazwyczaj robią. Sam zamierzam więc pozostać w polityce sobą, a nie wypracowanym wizerunkiem. Nie chcę oszukiwać innych ani siebie. Mam tylko jedno życie i chcę je przeżyć z godnością, w zgodzie z tym, co myślę i kim jestem. Nawet jeśli cena tej szczerości jest wysoka. Życie jest zbyt pięknym i wyjątkowym darem, by zdradzać samego siebie i żyć wbrew sobie i własnym przekonaniom. Robert Jordan, bohater książki Ernesta Hemingwaya Komu bije dzwon, przed śmiercią powiedział: „Świat jest wspaniały i godny walki”. I miał sporo racji!

Autentyczni politycy to też wyzwanie dla obywateli. Jeśli chcemy ich wiarygodności, musimy dać im przyzwolenie na to, żeby byli sobą. Dziwimy się, że któryś z nich przekroczył prędkość. Chociaż to karygodne, czemu nie mieliby czasem robić tego, co my? Tym bardziej że sami sobie te same rzeczy wybaczamy. Miejmy wobec nich wymagania, ale pozwólmy im też być ludźmi. Utrzymywanie tego skansenu wizerunkowego nie działa na korzyść nas, obywateli. Politycy nigdy nie spełnią nadmiernie wyśrubowanych oczekiwań. Nie są w stanie, bo po prostu są ludźmi. Takimi jak my. Oczekujmy od nich przede wszystkim autentyzmu, wiarygodności, zaangażowania i kompetencji, słuchania nas, społeczeństwa. Oceniajmy po efektach pracy, bo dobry polityk powinien być skuteczny.

Każdy polityk musi szukać swojej drogi. Ja też szukam. Zdaję sobie sprawę, że gdybym komunikował się ze światem tylko za pomocą nudnych raportów z mojej pracy, nikt by się nimi nie interesował. Dlatego robię też rzeczy, o których wiem, że przyciągną uwagę. Kiedy upubliczniam zdjęcie, jak skaczę ze spadochronem, mam nadzieję, że przyciągnie ono ludzi na moją stronę internetową, gdzie oprócz tego zobaczą, że przygotowałem dobry budżet dla miasta, spłacam kredyty miejskie, wyremontowałem drogę czy ograniczyłem koszty zużycia energii w urzędzie. Dodatkowo chcę mówić o tematach, których zazwyczaj się unika jako mało interesujących, ale w istocie ważnych dla ludzi. W rzeczywistości to one stanowią istotę działania polityków i urzędników, istotę wpływu na jakość naszego życia. Jestem zatem przekonany, że państwo powinno służyć ludziom, a nie ludzie służyć budowie potęgi państwa czy chwały narodu. Polityka bowiem to służba na rzecz społeczności.

Bycie politykiem czy urzędnikiem nie uwalnia od konieczności kontaktu z codziennością. Przeciwnie. Osoby u władzy muszą znać świat, w którym żyją. Dlatego jako prezydent, a wcześniej poseł porzuciłem służbową limuzynę. Często podróżuję komunikacją miejską, żeby spotykać się z ludźmi i ich rozumieć. Nigdy nie interesowały mnie przywileje. Nie robi na mnie wrażenia możliwość posiadania kierowcy, limuzyny czy gabinetu. Porusza mnie, że coś się udaje, coś się zmienia na lepsze. I to, że ludzie są z tych zmian zadowoleni. I jeszcze kiedy uda mi się przekonać do swoich działań tych, którzy w nie nie wierzyli albo myśleli inaczej niż ja. Zmienianie świata to jest dopiero moc!

W życiu bardzo ważny jest dystans do samego siebie. Jest to szczególnie istotne, kiedy pełni się odpowiedzialną funkcję. Bez tego człowiek by oszalał. Żeby radzić sobie ze stresem, uprawiam sport. Uwielbiam biegać. Kilka razy w tygodniu staram się przebiec co najmniej 10 kilometrów, mam swoje ulubione trasy. To pozwala mi poczuć energię i oczyścić umysł. Staram się być zawsze pogodny. Unikam niepotrzebnych konfliktów i przede wszystkim dystansuję się od tego, co nieistotne. A w polityce nieistotnych dyskusji jest sporo. Myślę, że zdrowy dystans wiele ułatwia i pomaga przetrwać. Najlepiej po prostu robić swoje i być w tym konsekwentnym.

Jeden z najważniejszych dni w życiu

Polityka jest moim przeznaczeniem, zawsze tak czułem. Wierzyłem, że aktywność i odwaga mówienia tego, co się myśli, ma sens. Bliskie mi są bowiem słowa André Malraux: „Kto nie ma odwagi do marzeń, nie będzie miał siły do walki”. Działanie na rzecz poprawy świata to najsensowniejsza rzecz, jakiej można się poświęcić. Działanie jest moim naturalnym żywiołem.

Kiedy co roku w styczniu setki tysięcy osób wychodzą na ulice jako wolontariuszki i wolontariusze Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (WOŚP), patrzę na to ze wzruszeniem, bo będąc nastolatkiem w latach 90. sam zaczynałem swoją aktywność od organizowania pierwszych WOŚP w Ustrzykach Dolnych. Działałem też w lokalnych organizacjach pozarządowych, ale ciągle miałem wrażenie, że to za mało. Chciałem przeciwdziałać wykluczeniom, pomagać osobom, których ono dotyka, ale zależało mi też na tym, żeby działać na większą skalę – zmieniać Polskę. Zaraz po studiach zdecydowałem się na działalność polityczną. Zapisałem się do Frakcji Młodych Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP). Dlaczego? Wybrałem ją ze względu na jej prospołeczny charakter. W 2000 roku, kiedy stała się częścią Sojuszu Lewicy Demokratycznej (SLD), po raz pierwszy poczułem, że mogę mieć realny wpływ, dokonać zmiany – dzięki mnie w statucie partii znalazł się zapis o zakazie dyskryminacji. Nic tak nie dodaje skrzydeł jak osiągnięcie czegoś, nawet drobnego, ale co uznaje się za głęboko słuszne.

Porażki – trudno ich nie pamiętać. Przeprowadziłem w moim życiu kilka kampanii wyborczych. Jedne wygrałem, inne przegrałem. Na początku mojej drogi w polityce doświadczyłem niepowodzeń. Po raz pierwszy startowałem w wyborach do Rady Warszawy w 2002 roku. Partia przydzieliła mi piąte miejsce na liście. Bardzo trudno się dostać z takiego miejsca, a jednak ciężko pracowałem w kampanii, żeby nie zmarnować tej szansy. Trzy lata później, w wyborach do Sejmu, też dostałem tak zwane miejsce „niebiorące”. Jednak za każdym razem uzyskałem całkiem niezłą jak na nowicjusza liczbę głosów. Udawało mi się przekonać tysiące ludzi, żeby na mnie zagłosowali, choć nie miałem szans i byłem otwartym gejem – pierwszym w polskiej polityce. Wtedy nie tylko nauczyłem się wielu praktycznych rzeczy związanych z prowadzeniem kampanii wyborczej, lecz także dostałem ważną lekcję od wyborców: że trzeba dawać im szansę wyboru. Postanowiłem jednak, że już więcej nie pozwolę, aby ktoś mnie przekreślił. I sam też nie będę przekreślał wyborców. Opuściłem SLD.

W 2011 roku szansę dał mi Janusz Palikot. W moim okręgu, gdyńsko-słupskim, startował też Leszek Miller – były premier, człowiek, który wprowadził Polskę do Unii Europejskiej, dla wielu osób legenda. Na każdym kroku dawał mi do zrozumienia, że nie mam z nim szans. Pamiętam, jak któregoś dnia powiedział, że nasza rywalizacja to starcie słonia z mrówką. To ja miałem być mrówką. Wziąłem to sobie do serca: pracowałem jak mrówka. Zjeździłem okręg wzdłuż i wszerz. Pytałem ludzi o sprawy, których nikt dla nich nie załatwił. Zapisywałem sobie zadania do wykonania na przyszłość.

Wyborcy widzieli to zupełnie inaczej niż Leszek Miller. Dostaliśmy podobną liczbę głosów: on – 18 tys., ja – 17 tys. Dzielił nas raptem tysiąc głosów! Obaj weszliśmy do parlamentu. Miller po raz ostatni w życiu, a ja po raz pierwszy.

Warto być zdeterminowanym – w polityce nic nie jest przesądzone raz na zawsze.

Dzień, w którym po raz pierwszy dostałem się do Sejmu, był jednym z najważniejszych w moim życiu. Znalazłem się wśród 460 osób, które reprezentują nasze społeczeństwo i w jego imieniu przygotowują prawo dla wszystkich. Razem ze mną do parlamentu weszły moje wartości, przekonania i upór, żeby poruszać tematy, których nikt poruszać nie chciał. Zdawałem sobie sprawę, że moja tożsamość będzie miała znaczenie. Wielokrotnie słyszałem, że właśnie z tego powodu, że jestem gejem, nie mam szans. Podobnie jak kobiety, byłem tresowany do uległości, porzucania swoich marzeń, podporządkowania się sile i dominacji. Ale uważałem, że mam do spełnienia dodatkowe zadanie: zmienić to nastawienie. Konsekwentnie upierałem się przy wprowadzaniu do polskiej polityki problemów dyskryminacji i wykluczenia.

Kiedy zostałem posłem, potwierdziły się moje przypuszczenia, że walka będzie długa i niełatwa. Właśnie w Sejmie dotkliwie doświadczyłem, co to znaczy dyskryminacja. Interpretacja tego, co robiłem, mówiłem czy moich decyzji, zbyt często posłom kojarzyła się z moją tożsamością. Musiałem udowadniać, że nie da się ani mnie, ani tego, co robię, ograniczyć do definicji „gej”. Pracowałem ciężej niż inni. Kobiety i osoby wykluczone znają to uczucie. Żyłem w przekonaniu, że nie mogę sobie pozwolić na żaden błąd. Na koniec kadencji dziennikarze akredytowani w Sejmie wybrali mnie jednym z najlepiej pracujących parlamentarzystów. Nauczyłem się wtedy, że zaangażowanie i ciężka praca, nawet jeśli na co dzień pozostaje niezauważona ani nie przynosi efektownych sukcesów, ma znaczenie. Gdzieś zostaje jej ślad.

Do Sejmu wszedłem z listy Ruchu Palikota – to jeden z najciekawszych projektów politycznych ostatnich lat. Janusz Palikot zdołał zwrócić uwagę na sprawy do tej pory przemilczane przez elity polityczne, a które były ważne dla części społeczeństwa: ograniczenie biurokracji, zaprzestanie nauczania religii w szkołach, finansowanie z budżetu państwa metody in vitro czy przekazywanie 1 proc. PKB na kulturę. Dał nadzieję na zmianę polityki, wprowadzenie nowych wartości i idei, zgromadził wiele wspaniałych osób. Ja, podobnie jak 39 pozostałych kolegów i koleżanek posłów, dostaliśmy szansę, by dokonać zmiany. I wielu z niej skorzystało, a poruszonych przez Palikota tematów już nie da się zamieść pod dywan.

Ludzie zamiast prawicy i lewicy

Nie rozwiążemy problemów, jeśli będziemy się skupiać na utrwalonych podziałach i etykietach. Musimy szukać przede wszystkim dobrych pomysłów i ludzi, którzy mogą zostać przywódcami nowego typu, a nie zamykać się w szufladkach z nazwami różnych nurtów politycznych i ideologii.

Trafnie wyraził to obecny prezydent Francji, Emmanuel Macron w swojej książce Rewolucja: „Nie zamierzam dać się zamknąć wewnątrz podziałów odziedziczonych z innych czasów. Próbowano wyśmiewać moją chęć przekroczenia opozycji między lewicą i prawicą: na lewicy oskarżano mnie o liberalną zdradę, na prawicy przedstawiano mnie jako farbowanego lewicowca. Nie mogę się zgodzić na sytuację, w której walkę o sprawiedliwość uniemożliwiają stare schematy, niepozostawiające miejsca na osobistą inicjatywę, odpowiedzialność i pomysłowość. Jeśli z jednej strony przez liberalizm rozumiemy ufność w człowieka, to zgadzam się, żeby nazywano mnie liberałem. Gdyż to, o co walczę, powinno pozwolić każdemu Francuzowi i Francuzce wieść w swoim kraju życie zgodne z ich najgłębszymi nadziejami. Ale jeśli z drugiej strony lewicowość oznacza pogląd, że pieniądz nie daje wszystkich praw, że gromadzenie kapitału nie stanowi jedynego celu ludzkiego życia, że nie można poświęcać swobód obywatelskich w imię imperatywu absolutnego i niemożliwego do osiągnięcia pełnego bezpieczeństwa, że najuboższych i najsłabszych trzeba otaczać opieką bez dyskryminacji, to wtedy równie chętnie zgadzam się, aby uważano mnie za lewicowca”[1].

Do tej pory politykę mylono z ideologią. Zamiast rozwiązywać realne problemy zwykłych ludzi, politycy prowadzili albo osobiste wojny, albo spory ideologiczne, które dla większości były kompletnie obojętne. Z kolei dzisiejsza polityka sprowadza się do kultu, pomników, haseł, wyznań wiary, sloganów i propagandy. Trzeba przywrócić polityce sens. Poprzez zbiorową organizację musimy usprawnić państwo, ułatwić życie ludziom, podnieść jakość usług publicznych, poprawić poziom życia, zadbać o zdrowie, zapewnić bezpieczeństwo, w tym bezpieczną starość, po prostu dać ludziom to, co dla nich najważniejsze – szczęśliwe i radosne życie. Taką polityką chcę się zajmować.

Szczęście narodowe brutto

75 lat trwały badania nad tym, co sprawia, że czujemy się szczęśliwi, prowadzone przez kolejne pokolenia naukowców z Harvarda. The Harvard Study of Adult Development to prawdopodobnie najdłuższe badanie życia dorosłych ludzi, jakie kiedykolwiek przeprowadzono. Naukowcy śledzili losy 724 mężczyzn, rok po roku pytając ich o pracę i rodzinę – nie wiedząc oczywiście, jak dalej potoczy się ich życie. I co się okazało? Samotność zabija. „Ludzie, którzy są mocniej przywiązani do rodziny, znajomych czy wspólnot, są szczęśliwsi, zdrowsi i żyją dłużej od tych, którzy nie mają takich związków” – mówił kierownik tego projektu Robert Waldinger.

Samotność pogarsza nasze zdrowie: ludzie pozbawieni kontaktu z innymi szybciej podupadają na zdrowiu, ich umysł pracuje gorzej i żyją krócej. Po osiemdziesiątce lepszą pamięć mają ci, którzy mogą liczyć na drugą osobę w związku. „Ci, którzy czują, że mogą liczyć jedynie na siebie, szybciej tracą wspomnienia i mają gorszą pamięć” – stwierdził Waldinger.

Niestety, wokół nas jest coraz więcej samotnych osób – zwłaszcza starszych. Można też być samotnym w rodzinie, małżeństwie, w grupie. Naukowcy z Harvarda ustalili, że liczy się nie tylko liczba znajomych, lecz także jakość relacji. „Życie w cieniu konfliktu źle wpływa na nasze zdrowie. Na przykład małżeństwa, w których często dochodzi do kłótni, okazują się szkodliwe dla stanu zdrowia, gorsze niż rozwód. Natomiast życie w zgodzie, w przyjaznych związkach nas chroni” – mówił Waldinger w wystąpieniu na TED Talks.

„Nie ma czasu – tak krótkie jest życie – na sprzeczki, przeprosiny, zawiść, wyjaśnienia. Jest tylko czas na kochanie, i to w tej chwili, że się tak wyrażę” – napisał ponad sto lat temu amerykański pisarz Mark Twain, spoglądając na swoje życie.

Jaki to wszystko ma związek z Polską i naszą wspólną przyszłością? Naukowcy badają nie tylko zadowolenie z życia poszczególnych osób, lecz również dobrostan społeczeństw. Nasz kraj wypada pod tym względem słabo. W ogólnoświatowym badaniu Instytutu Gallupa – World Happiness Report (ostatnio opublikowanym w 2017 roku) Polska znajduje się daleko za czołówką. Badanie uwzględniało stabilność finansową, stosunki społeczne, poczucie bezpieczeństwa, sprawność fizyczną i poczucie celu. Na 155 państw zajmujemy 46. miejsce. Optymistyczne jest to, że jeszcze dwa lata temu byliśmy na miejscu 60.

Jesteśmy dzisiaj szczęśliwsi od Rosjan, Słowaków i Japończyków, ale daleko nam do zadowolenia Norwegów, Duńczyków, Islandczyków, Brytyjczyków czy Niemców.

Nie możemy poprzestać na powszechnie stosowanym wskaźniku PKB. Jego definicja mówi, że to „wartość dóbr i usług wytworzonych na terenie danego kraju w ciągu roku”. PKB bierze pod uwagę tylko to, co powstaje w wyniku naszej pracy. A co z samą pracą? Można produkować bardzo wiele, ale w fatalnych warunkach. Czy można wtedy mówić o rozwiniętym i zadowolonym społeczeństwie?

Proponuję, żebyśmy częściej przyglądali się temu, jak wypadamy w zestawieniu rozwoju społecznego (tzw. Human Development Index). Pamiętajmy, że na nasze „szczęście narodowe” składają się godne warunki pracy, możliwość niezależnego życia (np. bez względu na wiek czy niepełnosprawność), dostępne mieszkanie, szacunek dla zdrowia, możliwość kształcenia się, brak lęku przed ubóstwem na emeryturze, a także przestrzeń wokół nas – przyjazna, zielona. I warto też pamiętać, że szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, jeśli się ją dzieli.

Uśmiech i życzliwość

Niełatwo doświadczyć życzliwości na naszych ulicach, gdzie zbyt często słychać klaksony, każdy walczy o swój kawałek miejsca, wyrażamy głównie frustrację i niezadowolenie. W autobusach i tramwajach w poniedziałkowy ranek mamy poczucie, że nawzajem zabieramy sobie przestrzeń. I dajemy sobie to odczuć.

To niby drobny element życia społecznego. Ale z takich drobiazgów składa się nasze życie. Chcemy czy nie – wpływa na nas niezadowolenie kioskarki, nieżyczliwość kierowcy autobusu, który na nas nie poczeka, niekomfortowe wysłuchiwanie cudzych rozmów telefonicznych w komunikacji miejskiej czy nieufne spojrzenia. Nie doceniamy naszej wspólnej codzienności, a tymczasem harmonijne życie społeczne i poczucie wspólnoty ma wiele pozytywnych skutków, także mniej doraźnych. Ciekawym przykładem jest Islandia, gdzie podobnie jak w innych krajach skandynawskich jest bardzo silne poczucie więzi społecznej. Kiedy mieszkańcy tej wyspy doświadczyli głębokiego kryzysu gospodarczego w 2008 roku, przetrwali go i wyszli z niego wzmocnieni. Trzymali się razem. Silne i życzliwe, współpracujące i ufające sobie społeczeństwo może wyjść z każdego kryzysu.

Brakuje nam uważności na innych. Deklarujemy przywiązanie do więzi społecznych, ale nasze zaangażowanie kończy się na najbliższych. Jesteśmy przekonani, że wszyscy poza rodziną nas oszukują i nie ma powodu ufać innym. Patrzymy na siebie podejrzliwie. Oczywiście, takie nastawienie ma swoje źródła w historii – w PRL-u czy jeszcze w czasach zaborów. Ograniczone zaufanie i akceptacja dla przeróżnych form kombinowania były naturalną formą radzenia sobie w sytuacji, w której własne państwo było wrogiem. Ale PRL i zabory to przeszłość. Dziś żyjemy w innym kraju. Mamy wiele metod, by zmieniać nasze państwo i świat wokół nas, możemy je dostosowywać do naszych oczekiwań. Nie zgadzam się, by przeszłość była nieustanną wymówką. Wiele możemy zrobić dziś dla siebie.

Czasem zauważam, że jako społeczeństwo nie umiemy się zatrzymać, rozejrzeć. Nie potrafimy docenić tego, co mamy. Brakuje nam jeszcze umiejętności cieszenia się z życia, odczuwania szczęścia, dzielenia się nim.

A przecież każdy z nas może budować codziennie zadowolenie z drobnych rzeczy. Najlepiej zacząć od wdzięczności za niewielkie sprawy: nie było korków, wypiłem dobrą kawę, udało mi się coś załatwić, ktoś się do mnie uśmiechnął. Staniemy się bardziej pogodni. A jeśli będziemy mieli lepsze samopoczucie, łatwiej będzie robić coś miłego dla innych, łatwiej się uśmiechać do nieznajomych, być bardziej życzliwym. Bo doświadczanie przyjemności trzeba ćwiczyć.

Namawiam was do tego ćwiczenia. Nie tylko jako doświadczanie przyjemności, ale także życzliwości wobec siebie nawzajem, uśmiechania się do siebie na ulicy. Wszystko to będzie miało wpływ na jakość naszego życia, i tego indywidualnego, i społecznego. Mam nadzieję, że kiedy będziemy szczęśliwsi i bardziej życzliwi, łatwiej nam będzie angażować się w nasze wspólne sprawy. Dzisiaj tylko 20 proc. Polaków uważa, że jest coś takiego jak dobro wspólne i je szanuje. Wciąż mało się angażujemy w pomoc innym, w działalność organizacji pozarządowych, w życie publiczne. Niezbyt chętnie uczestniczymy w wyborach. „Ludzie budują za dużo murów, a za mało mostów”, twierdził Izaak Newton. Zmieńmy to. Im więcej zaczniemy robić dla siebie i innych, tym większe da nam to poczucie bycia szczęśliwszym społeczeństwem.

Nowy rozdział

Подняться наверх