Читать книгу Riese - Robert J. Szmidt - Страница 6
ROZDZIAŁ 1
ОглавлениеTory
– Zabiję cię! – wysyczała mu w ucho Iskra, gdy tylko wdrapała się do wnętrza stalowego wagonu, jednego z trzech podobnych, umieszczonych między pancernymi lokomotywami.
– Tak, wiem – odmruknął Pamiętający, sadowiąc się wygodnie pod ścianą, najdalej jak się dało od zbitych w gromadkę ślepców.
Wybrał to miejsce na moment przed zatrzaśnięciem masywnych stalowych drzwi, które odcięły jedyne źródło światła, pogrążając wnętrze w egipskich ciemnościach, co nie przeszkadzało jednak w żaden sposób pozbawionym wzroku niewolnikom.
– Serio, dziadzia – wymamrotała, pochylając się nad nim, by nie podnosić głosu. Wolała nie zwracać na siebie uwagi, a dopóki porozumiewali się pomrukami i szeptem, wydawane przez nich dźwięki tonęły w istnej kakofonii, z jaką bestia zwana pociągiem pancernym szykowała się do opuszczenia przedmieść Wrocławia. – Jeśli oni cię tam nie kropną, ja to zrobię, słowo daję.
– Siadaj – burknął, nie zwracając uwagi na kolejną zaczepkę.
– Bo co? – prychnęła buńczucznie, niemal równocześnie z dobiegającym z zewnątrz gwizdem.
– Bo to.
Wagonem szarpnęło tak mocno, że wszyscy niewolnicy, którzy wciąż stali, zostali dosłownie ścięci z nóg. Łomotom, z jakimi padali na metalową podłogę, towarzyszyły zduszone sapnięcia i jeden jedyny, ale zdaniem Pamiętającego stanowczo zbyt głośny pisk. Zaskoczona dziewczyna wyrżnęła boleśnie czołem o zimną ścianę, lecz co trzeba jej oddać, natychmiast wzięła się w garść. Moment później, sapiąc jak pozostałe ofiary, opadła ciężko na chropowate płyty, by zająć miejsce obok z trudem powstrzymującego śmiech Remera.
– Wiedziałeś, że tak będzie – szepnęła z czytelnym wyrzutem w głosie.
– Radziłem przecież, żebyś usiadła – odparł, nie kryjąc rozbawienia.
– Zabiję cię, ty rozpaćkany przez stąpacza oblechu. Oj, żebyś ty wiedział, jak ja cię zabiję.
– Powtarzasz się – zbył ją oschle, wsłuchując się w przyśpieszający turkot kół.
Zagnano ich do środkowego wagonu, tak samo grubo opancerzonego jak reszta składu, przez co wszystkie dobiegające z zewnątrz dźwięki były teraz mocno stłumione, oczywiście z wyjątkiem charakterystycznego stukotu, z jakim umieszczone pod nogami niewolników stalowe koła pokonywały łączniki szyn. Podobnie jak monotonne kołysanie towarzyszące jeździe, odgłosy te przerażały Iskrę i ślepców otaczających Remera, ale jemu niosły wyłącznie ukojenie: doświadczał właśnie wrażeń znanych mu ze starego świata – odczuć, których nie spodziewał się przeżyć ponownie. Nie w tym świecie, nie w tym życiu, bynajmniej.
W głowie rozbrzmiewały mu wciąż słowa wypowiedziane nie tak dawno przez konającą Bondarczuk, lecz tylko jedno odbijało się wielokrotnym echem od najmroczniejszych zakamarków umysłu: Riese…
Riese.
– Czym jest to całe… Ryże? – zagadnęła Iskra, jakby czytała mu w myślach.
– Nie Ryże, tylko… – zaczął ją odruchowo poprawiać, jak przystało na Nauczyciela, lecz zamilkł w pół zdania, ponieważ ten etap jego bogatego życiorysu należał już do przeszłości.
– Wiesz, gdzie nas wiozą? – zagadnęła znowu, gdy milczenie z jego strony za bardzo się przedłużyło.
– I tak, i nie – odparł enigmatycznie.
– Cały ty, dziadzia. Popieprzona zgrzybiała Pytka z wyliniałą brodą. Słuchajta głupki, co wyrocznia prawi. Godzina pleplania, a człowiek jak był głupi, tak nadal gówno wie – warczała pogardliwie. Zirytowana dobiegającym z mroku chichotem spróbowała skarcić Remera innym sposobem, szturchając go w bok, lecz znał ją już na tyle dobrze, by to przewidzieć i uchylić się, przez co wyrżnęła łokciem w stalowy teownik wzmacniający konstrukcję ściany, o którą oboje się opierali. Na własne szczęście nie włożyła w ten zamach zbyt wiele siły. – Ja poważnie pytam – dodała jeszcze bardziej urażonym tonem, gdy już przestała masować obolałą rękę.
– Przed atakiem Riese było dla nas, to znaczy dla Pamiętających, taką samą legendą jak Otchłań dla mieszkańców Wolnych Enklaw – wyjaśnił po chwili zastanowienia tonącym w turkocie kół półgłosem. – Zwykłym miejskim mitem obudowanym masą niesprawdzonych pogłosek i sensacyjnych, ocierających się o absurd plotek. Podobno Niemcy w czasie wojny, a nawet jeszcze przed jej rozpoczęciem…
– Co znaczy: w czasie wojny? – wpadła mu w słowo.
– Nie tej ostatniej, tylko poprzedniej – doprecyzował. – Mówię o drugiej, nie o trzeciej wojnie światowej. O tej sprzed prawie stu lat.
– Jasne, kumam, jak zwykle zahaczamy o antyk. Dobra, nieważne, nawijaj dalej, dziadzia.
Zastanawiał się przez chwilę, czy warto kontynuować, ale uznał, że dokończy tę opowieść choćby dlatego, żeby zrekapitulować w pamięci co ważniejsze fakty. Jemu też się to przyda.
– Legenda głosiła, że na początku lat czterdziestych, a nawet pod koniec lat trzydziestych ubiegłego stulecia Niemcy rozpoczęli w rejonie Gór Sowich budowę gigantycznego podziemnego miasta mającego pomieścić kwaterę główną Hitlera, to znaczy takiego ich odpowiednika Bondarczuk, oraz co chyba istotniejsze, laboratoria pracujące na rzecz wojska i… najważniejsze ze strategicznego punktu widzenia… zakłady zbrojeniowe. To miał być największy tajny, samowystarczalny kompleks bunkrów w Europie, wielopoziomowy, wykuty w litej skale, ciągnący się na przestrzeni wielu kilometrów. Jeńcy z pobliskich obozów koncentracyjnych ginęli tam tysiącami, wykuwając kolejne sektory tej niewyobrażalnej na owe czasy inwestycji, a gdy wreszcie kończyli mozolne drążenie tuneli na danym odcinku, wysadzano wszystkie wjazdy i wejścia do nich, odcinając tę część podziemi od świata zewnętrznego.
– Ty, dziadzia, ale to przecież żadnego sensu nie ma. Co im po takim mieście pod ziemią, do którego nie można się nijak dostać?
– To przecież tylko zwykłe ludzkie bajania – odburknął poirytowany nieustannym przerywaniem. – Chcesz wiedzieć to co ja?
– No chcę.
– To zamknij się i słuchaj. – Zaczerpnął głębiej tchu, po czym podjął opowieść. – Tak między nami, to wydaje się głupie tylko z pozoru. Likwidowano dające się namierzyć drogi dojścia do kolejnych sektorów, po czym przekuwano się do nich od strony już wykończonych bunkrów, dzięki czemu wszystkie prace mogły być prowadzone nadal, tyle że w całkowitej izolacji i tajemnicy.
– Czyli jakieś wejścia jednak były – oświadczyła tryumfalnie, jakby potwierdził tymi słowami jej teorię, co po części, i tylko po części, było zgodne z prawdą.
– Legenda mówi, że pozostawiono jedno, góra dwa czynne wejścia – przyznał – ale były one doskonale zamaskowane, a znajdowały się w odległości kilku albo nawet parunastu kilometrów od kompleksu, najprawdopodobniej na terenie którejś z okolicznych kopalń.
– Sprytne… – mruknęła po chwili.
– Owszem. Niemcy byli niezrównanymi mistrzami inżynierii i kamuflażu. Wiesz doskonale, jak to wyglądało w przypadku Otchłani.
– No fakt – zgodziła się z nim. – Choć akurat tam pozostawiono sporo wejść, tylko że wszystkie zostały tak idealnie zamaskowane, że nie zdołaliście ich znaleźć. I to przez dwadzieścia lat.
– Otóż to. Aczkolwiek, powiedzmy to sobie wprost, niespecjalnie szukaliśmy.
– Akurat.
– Mam mówić dalej?
– Aleś się zrobił drażliwy, jak wygłodniały cieniak, któremu szariki chcą odebrać zwłoki świeżo zabitego stalkera.
– Nie przeginaj – poprosił tonem wskazującym, że na tym ich rozmowa może się skończyć.
– Dobra, dziadzia, już się zamykam.
– Reasumując, możemy spokojnie założyć, że hitlerowcy przyjęli podobną taktykę w przypadku tak tajnego i ważnego projektu, jakim było dla nich Riese. Zostawili jedno albo dwa ukryte wejścia, najprawdopodobniej w kopalnianych sztolniach, i tylko z nich korzystali przy pracach wykończeniowych.
– Cwaniaki.
– Owszem, głupcami nie byli, ale nie zapominaj, że to wszystko tylko domysły. Po wojnie odkryto w okolicach Walimia kilka wykutych w skale sal, sztolni i sieci przecinających się korytarzy, jednakże były to wyłącznie obiekty w stanie surowym, ewidentnie nie ukończone. I tu znowu wkraczamy w sferę domysłów. Ponoć istniały też inne, większe części kompleksu, ale zostały rozgrabione, a potem zniszczone przez okupujących te tereny Rosjan. Pozostałe zdewastowano już na polecenie naszych władz. Prawda wydaje się bardziej prozaiczna. Albo Riese było jedną wielką ściemą, albo faktycznie rozpoczęto jego budowę zbyt późno i do końca wojny nie zdążono wiele zrobić, co oznacza, że te nieliczne podziemia, które odkryto po czterdziestym piątym, były wszystkim, co Niemcy zdołali wykuć. Niczego nie ukryto, niczego nie wysadzono, po prostu my, ludzie, mamy to do siebie, że lubimy fantazjować. Kochamy tajemnice i teorie spiskowe, więc dorabiamy legendę do wszystkiego. Nie chciałabyś wiedzieć, jakie niestworzone rzeczy wygadywano o Riese w latach osiemdziesiątych.
– Ja w sumie lubię, jak ktoś opowiada mi bajki – wysapała mu w ucho, zachęcając, by kontynuował.
– Ponoć z tych wysadzonych sztolni wychodzili ludzie o głowach psów czy tam wilków. Coś pojawiało się w spenetrowanych chwilę wcześniej ślepych i oczywiście całkowicie pustych korytarzach. Nie ludzie, tylko jakieś bestie albo duchy. Cuda-wianki, dzidzia. Cuda-wianki.
– Wiesz, dziadzia, jakby się dobrze zastanowić, może to wcale nie takie cuda ani wianki. Pamiętasz nasze przejścia do kanałów? Mogłeś się na nie gapić godzinę, a i tak byś niczego nie zauważył.
– Fakt. – Pamiętający przypomniał sobie, jak przemyślnie zamaskowano liczne wejścia do tuneli wykorzystywanych przez Czystych, tyle że ci ostatni, choć przez długi czas nieuchwytni, okazali się w końcu najzwyklejszymi ludźmi, nie hybrydami ani duchami. – Wracając do tematu. Odkryte po wojnie podziemia służyły przez lata jako lokalne atrakcje turystyczne. Z czasem Riese przestało być sensacją historyczną. Dokopywano się do kolejnych dokumentów, które odzierały legendę z mitologicznej otoczki. Ludzie z coraz większym przymrużeniem oka traktowali też opowieści dotyczące tajemnic ogromnego podziemnego miasta. Nawet pasjonaci zaczęli się z wolna wykruszać, ponieważ mimo dekad intensywnej eksploracji nikt nigdy nie natrafił choćby na ślad tego, co rzekomo zostało ukryte przed niewtajemniczonymi.
– Tak jak wy nie trafiliście na choćby jedno wejście do Otchłani – wpadła mu znów w słowo.
– Tak jak my nie trafiliśmy na choćby jedno wejście do Otchłani – potwierdził nieobecnym tonem Remer, po czym dodał: – Z tego, co usłyszałem, zanim pojawiłaś się w kwaterze Bondarczuk, wynika niezbicie, że te góry naprawdę kryją coś więcej niż kilka odkrytych po wojnie, oddalonych od siebie o wiele kilometrów i pozornie ze sobą nie związanych podziemnych obiektów. To Riese, o którym ja wiem, nie było kryjówką lepszą od Otchłani.
– Dlaczego?
– Z bardzo prostego powodu. W chwili Ataku wszyscy znali te podziemia. To były zwykłe, niezabezpieczone przed opadem korytarze, które mogłaś zwiedzić za kilka złotych. Nie nadawały się do niczego więcej, a już na pewno nie na schrony, w których ktoś mógłby przetrwać całe dekady. Ludzie padaliby tam jak muchy nawet w normalnych warunkach, a co dopiero po wojnie nuklearnej. Nie, nie. Tutaj musi chodzić o coś zupełnie innego. Musi istnieć coś, o czym my, zwykli ludzie, nie mieliśmy przed wojną bladego pojęcia… – Zamilkł, zastanawiając się nad implikacjami ostatniego stwierdzenia.
– Wiesz co, dziadzia? – Iskra natychmiast wykorzystała okazję, by wtrącić swoje trzy grosze. – Mnie tam akurat nie dziwi, że niczego nie znaleźliście, skoro to całe Riese zbudowali ci sami dranie, którzy stworzyli nasz wrocławski kompleks.
– Ci, którzy odkryli Otchłań, najwyraźniej posiedli i tę tajemnicę… – Pamiętający wciąż błądził myślami.
– Pewnie znaleźli jakieś kwity albo mapy czy coś. Bondarczuk mówiła, że Niemcy ukryli w naszym kompleksie całe tony ściśle tajnych papierzysk.
Remer przytaknął jej słowom skinieniem głowy, choć nie mogła tego zobaczyć w kompletnych ciemnościach. Dziewczyna miała rację – przed wybuchem wojny o istnieniu bunkrów Otchłani zdążono powiadomić całkiem sporą grupę ludzi z kręgów nie tylko najwyższych władz. Polityków i wojskowych, którzy bardzo umiejętnie wykorzystali posiadaną wiedzę, tworząc na oczach całego narodu ogromny, samowystarczalny schron dla siebie i wąskiego kręgu zaufanych.
Idąc dalej tym tokiem rozumowania: skoro wtajemniczonym udało się ukryć przed światem tak ogromną i kosztochłonną inwestycję, którą prowadzono całymi latami pod jedną z największych metropolii kraju, to czy mieliby jakikolwiek problem z utajnieniem podobnych prac na kompletnym odludziu?
Tym razem Remer pokręcił głową do swoich myśli.
To by jednak oznaczało, że wejście do mitycznych, wykończonych przez Niemców sektorów podziemnego miasta znaleziono na długo przed wojną, ponieważ po odpaleniu głowic rządzący nie mieliby najmniejszych szans na przerzucenie w ten rejon ogromnych mas zaopatrzenia oraz sprzętu potrzebnego do utrzymania kompleksu bunkrów przez kolejne dwadzieścia lat. Tymczasem ten pociąg był widomym dowodem, że załoga Olbrzyma ma się całkiem dobrze, a już na pewno znacznie lepiej od wrocławskich Czystych, którzy może i zdołali uniknąć degeneracji charakteryzującej obecną populację kanałów, ale ostatnimi laty także przędli ostatkiem sił.
Schrony pod Wrocławiem budowano z myślą o przetrwaniu trzech, maksymalnie pięciu lat, a mieszkańcy Otchłani musieli spędzić pod ziemią całe dwie dekady. Z tego, co mówiła Bondarczuk i co Remer sam zauważył, infrastruktura bunkrów sypała się ostatnio bardziej niż przysłowiowe choinki po święcie Trzech Króli. Brakowało części zamiennych do wysłużonych maszyn i agregatów, armatura nadawała się do wszystkiego, tylko nie do dystrybucji wody, w izolacji okablowania można było znaleźć więcej dziur niż w skarpetach najbardziej steranego stalkera – gdyby nie wizja rychłej przeprowadzki do Riese, upadek Otchłani byłby przesądzony.
Tajemniczy Pułkownik żądał, ale i obiecywał, wiele – pytanie jednak, czy mówił prawdę. Pamiętający zastanawiał się nad tym, odkąd odłożył słuchawkę. Nikt z Otchłani nie mógł sprawdzić prawdomówności szefa Riese, Remera nie dziwiła więc wcześniejsza uległość młodej i niezbyt doświadczonej przywódczyni Czystych, choć sam, zapewne, nie poszedłby jej drogą…
Czy aby na pewno?
Zadał sobie w myślach proste z pozoru pytanie. Ludzie mający sumienie padali po Ataku jak muchy. Zgodnie z teorią Darwina przeżywali wyłącznie najsilniejsi, najpodstępniejsi i najbezwzględniejsi. Tacy, co umieli wymusić uległość na całej reszcie – pod tym akurat względem mieszkańcy Otchłani nie różnili się zbytnio od obywateli Wolnych Enklaw, Nowego Watykanu czy Miasta. Czy on sam, dawno temu, w okresie kształtowania się frakcji, nie popełniał równie niewyobrażalnych okrucieństw, aby podporządkować swojej grupie ludzi pragnących żyć według własnych zasad? Owszem, robił to i nie mógł temu zaprzeczyć, niemniej zauważał jedną, ale zasadniczą różnicę.
Choć mordował i zniewalał przeciwników, to jednak każdy, kto podporządkował się Czarnym Skorpionom, mógł do nich dołączyć i przeżyć. Człowiek taki służył nowym panom, początkowo bezwzględnie przez nich wykorzystywany, czasem też ciemiężony, ale z czasem zyskiwał szanse na pełną asymilację – czego sam Pamiętający był chodzącym dowodem. Nikt nikogo nie skazywał na pewną zagładę, tak jak robili to Czyści. W ich przypadku każdy, kto nie mieszkał w Otchłani, był traktowany jak śmiertelny wróg – ludzie Bondarczuk nie dążyli do przejęcia władzy nad populacją kanałów, tylko do pełnego zniewolenia i późniejszej eksterminacji niedobitków, zwanych pogardliwie podludźmi.
Tak, nawet Pasowie i Dresowie, choć okrutni i podli do przesady, mieli jakieś szczątkowe zasady. Rządzili podbitymi enklawami, eksploatowali je, często nadmiernie, ale od czasu do czasu przyjmowali w swoje szeregi wszystkich tych, którzy zapragnęli być jak oni i podołali trudom inicjacji. Reszcie natomiast pozwalali egzystować, dopóki nie uznali, że ktoś może stanowić zagrożenie.
Podziemia Wrocławia dalekie były od ideału, nie dało się temu faktowi zaprzeczyć. Przeciętny mieszkaniec Polski z początku dwudziestego pierwszego stulecia uznałby je zapewne za emanację jednego z kręgów piekielnych, lecz tak przecież wyglądała postapokaliptyczna rzeczywistość, i to nie tylko tego miasta, ale i całego świata. Ludzie zostali sprowadzani do tego stanu nie po raz pierwszy. Tyle że w dwa tysiące trzynastym stary porządek upadł nie w asyście łomotu tysięcy par butów zwycięskich armii, lecz w oślepiających błyskach atomowych eksplozji, w ryku fal uderzeniowych zamieniających niegdyś ludne miasta w wyjałowione, skażone radiacją pustynie, w piekielnym żarze bijącym od kul plazmy unicestwiających wszystko, co na ich drodze…
– A to co znowu? – z zamyślenia wyrwał go ledwie słyszalny szept Iskry.
Nad ich głowami coś szczęknęło raz, potem drugi i trzeci. Był to dziwny, choć zarazem znajomy dźwięk, którego Remer nie umiał z początku zidentyfikować. Moment później dołączyły do niego także znajome przeciągłe fuknięcia, a potem, także gdzieś w górze, rozległ się przeraźliwy skrzek, po którym coś uderzyło w dach z takim impetem, że wagon zachwiał się kilkakrotnie, mocno, gwałtownie, jakby jego koła utraciły kontakt z szynami. Rozpłaszczeni na podłodze, przerażeni do granic ślepcy znów zaczęli głośniej sapać, rozpełzli się też zaraz we wszystkich kierunkach. Pamiętający odkopnął ręce jednego z nich, gdy ten próbował złapać go za nogę.
– Skorpiony… – mruknął kilka sekund później, wpatrując się intensywnie w nieprzeniknioną czerń nad głową.
– Co ty mi tu pieprzysz, dziadzia? – wymamrotała wtulona w jego bok zestrachana Iskra. – Jakie znowu Skorpiony? Cokolwiek byś o sobie myślał, jesteś tylko człowiekiem. Paskudnym, prawda, i nieprzeciętnie starym, ale…
– Nie mówię o mojej dawnej frakcji – przerwał jej, dotykając bezwiednie ozdobionej tatuażem skroni. – Skorpiony to takie starożytne wielkie kusze. Wystrzeliwało się z nich metrowe żelazne pręty, grube jak twoja ręka w nadgarstku. Nasi przyjaciele używają ich chyba do obrony przed jakimś latającym kurewstwem. A te fuknięcia, które słyszysz, to dźwięki wydawane przez miotacze ognia.
Poczuł zimny dreszcz na samą myśl o rozmiarach cielska, które uderzyło w dach wagonu. Ta bestia musiała ważyć tonę albo i więcej, skoro udało jej się rozkołysać do takiego stopnia człon pancernego składu. Remer nigdy wcześniej nie widział tak gigantycznego latającego mutanta ani nie słyszał o istnieniu podobnych stworzeń, a stalkerzy lubili się przecież przechwalać, zwłaszcza po kilku kubkach samogonu.
Co gorsza, jeśli tak groźne stworzenia żyją poza obrębem miasta, kwestią czasu będzie, kiedy pojawią się także nad ruinami. A gdy już tam dotrą, sytuacja ulegnie dalszemu pogorszeniu, kto wie, czy nie będzie to ostatnim gwoździem do trumny dla niedobitków po dumnych ongiś cywilizacjach białego i nie tylko człowieka.
Cóż, uznał Pamiętający, najwyższa pora zrewidować wiedzę o otaczającym nas świecie. To zapewne nie ostatnia niespodzianka, na jaką trafimy podczas tej podróży.
Cięciwy skorpionów ze stanowisk obrony znów zaśpiewały, tym razem z kilku miejsc równocześnie, co musiało oznaczać, że pociąg jest atakowany przez następnego z obecnych władców przestworzy.
Remer wsłuchiwał się uważnie w docierające znad dachu dźwięki, zdołał więc wychwycić krótki mechaniczny terkot poprzedzający oddanie każdej kolejnej salwy. Dzięki temu zyskał pewność, że ludzie Pułkownika używają zautomatyzowanych wersji prymitywnej broni, której korzenie sięgały antyku i rzymskich legionów. Był ciekaw, jak wielkie są te machiny, czym zasilane – elektrycznością, której mogły dostarczać turbiny zamontowane na osiach wagonów, czy raczej parą z kotłów lokomotyw. Nie był w stanie przyjrzeć się uważnie pociągowi w półmroku i pośpiechu, zresztą zaskoczenie też zrobiło swoje. Sklął się w myślach, żałując tego momentu rozkojarzenia.
Cokolwiek to było, sprawdzało się znakomicie. Szczęk towarzyszący wypuszczaniu z łoża skorpiona bełtów, rdzeni czy jak tam nazwać wystrzeliwane przez tę broń pociski, rozlegał się dokładnie co trzy sekundy, tyle więc czasu potrzebowali dzisiejsi kanonierzy na przeładowanie potężnych kusz. W pewnym momencie pasażerowie pociągu usłyszeli kolejny skrzek atakującej bestii. Ten był bardziej wściekły, ale też zduszony, jakby wydająca go istota znajdowała się dalej albo wyżej, a po czwartej salwie urwał się raptownie…
Parę sekund później, niespodziewanie, wagon znów zadrżał od potężnego uderzenia. Nie zakołysał się jednak aż tak mocno jak poprzednio, niemniej łomot, z jakim coś spadło na dach, był tak głośny, że zagłuszył nawet turkot kół, co doprowadziło do ponownego wybuchu paniki wśród ślepców. Ale nie to było najgorsze. Zaraz po zderzeniu niewolnicy usłyszeli przeraźliwe jęki i zgrzyty, od których nawet Remerowi ścierpła skóra na karku. Wydawać się mogło, że to, co spoczęło na dachu, próbuje rozpruć pancerne płyty. Wielkie szpony, albo kły, sunęły bardzo powoli, po prawej, z góry na dół, od środka dachu aż po poziom podłogi. Trwało to dłuższą chwilę, a potem równie niespodziewanie rozległ się dziki kwik i wagonem zarzuciło, znów tak mocno jak za pierwszym razem. Rozdzierający odgłos zaczął cichnąć, jakby atakujący stwór odpadł od pędzącego składu i potoczył się w siną dal.
– Chyba i tego dostali – mruknął z szacunkiem Pamiętający.
* * *
Kilka minut po rozpoczęciu starcia skorpiony odezwały się ponownie, lecz tym razem bestia, która zamierzała zaatakować pociąg, była albo o wiele bardziej bojaźliwa od pierwszego napastnika, albo ostrożniejsza. Została zabita, czy też może odstraszona – tę opcję Pamiętający obstawiał w ciemno – już pierwszą salwą, ponieważ broń zamilkła po wypluciu jednego bełtu i już się nie odezwała.
Po tym incydencie nastąpił trwający prawie godzinę okres spokoju, jakby zmutowane drapieżniki straciły zainteresowanie okrutnie dymiącym stalowym potworem, który przemykał z głośnym rykiem przez ich tereny łowieckie.
* * *
Im dalej pociąg odjeżdżał, tym Remer robił się posępniejszy. Po kwadransie od ostatniego starcia zaczął zbywać Iskrę zdawkowymi pomrukami, potem w ogóle zamilkł, mimo że – zważywszy na sytuację – zadawała bardzo konkretne i sensowne pytania. W końcu i ona ucichła, zdając sobie sprawę, że niewiele wskóra.
Bała się, i to bardzo. W odróżnieniu od znacznie starszego towarzysza nigdy wcześniej nie opuszczała terenu zrujnowanego miasta – jeśli nie liczyć sporadycznych wypadów do Sobótki – tak więc ta wyprawa w nieznane była dla niej po stokroć straszniejsza. Wiedziała też jedno: gdziekolwiek trafią, on się wpasuje, a ona… Ona znajdzie się w całkowicie obcym jej środowisku, w którym prawdopodobnie nie zdoła przetrwać, ponieważ o świecie sprzed Ataku wie naprawdę niewiele, a co za tym idzie, każda jej próba wtopienia się w szeregi kultywujących dawne tradycje mieszkańców Riese spełznie na niczym.
We Wrocławiu mogła wkraczać na tereny wszystkich frakcji – nawet do zamkniętego na pozostałe enklawy Nowego Watykanu – gdyż nie różniła się wyglądem od pozostałych ocalonych, a przełożeni z Otchłani dostarczali jej przed każdą akcją wszelkich potrzebnych informacji o miejscu docelowym i panujących w nim obyczajach. Poza tym życie w kanałach nie różniło się wiele, czy człowiek miał na skórze wycięte pasy, czy wypalony na czole krzyż. Ten pociąg wiózł ją jednak do miejsca, w którym roić się będzie od ludzi pokroju Pamiętającego, a raczej jego dawnego, jeszcze przedwojennego wcielenia, tego, które wyrywało się z rzadka spod pancerza naturalności Nauczyciela czy też może Ducha – sama już nie wiedziała, jak powinna go teraz nazywać.
Co gorsza, i on wydawał się przybity świadomością, że lada chwila stanie oko w oko ze światem, który – poniekąd – przestał dla niego istnieć. To nie wróżyło dobrze żadnemu z nich.
Zanim Iskra zdołała otrząsnąć się z ponurych myśli, pociąg zaczął wyczuwalnie zwalniać. Do lekkiego przeciążenia, które oderwało ich plecy od metalowej ściany, doszedł po chwili przeraźliwy pisk hamulców. Ten akurat dźwięk Iskra znała, słyszała go wielokrotnie, choć nie w takim natężeniu, gdy podwożono ją wąskotorówką pod odleglejsze wyjścia z Otchłani, aby mogła wykonać kolejne zadania w odległych enklawach.
– I co teraz? – zagadnęła, gdy poczuła w ciemności, że jej towarzysz porusza się żywiej.
– Nie wiem – odparł zwięźle i szczerze. – Musimy improwizować.
– Urywamy się?
– Jeśli sytuacja na to pozwoli.
– A co… – zaczęła, lecz natychmiast poczuła na swoim nadgarstku żelazny ucisk. – Hej!
– Zamknij się – syknął jej gniewnie w ucho.
Nie odpowiedziała. Wyszarpnęła rękę z jego dłoni, rozmasowała ją, mamrocząc pod nosem naprawdę długą i barwną wiązankę. Nie na niego jednak pomstowała, tylko na siebie. Nieprzenikniony mrok i przygnębienie tak ją otumaniły, że na śmierć zapomniała o niemych towarzyszach podróży, a teraz, gdy pociąg zwolnił, w wagonie zrobiło się przecież o wiele ciszej – któryś z niewolników mógł usłyszeć wypowiadane przez nią słowa, a zwłaszcza to jedno, wykrzyczane.
Tym ludziom odebrano możliwość mówienia i patrzenia, ale nie to było najgorsze. Wyprano im także mózgi, nakazując podczas trwającego całe tygodnie warunkowania bezwzględne posłuszeństwo nowym panom i uczulając na wszelkie próby sabotowania dzieła, którego mieli być sprawcą. Wysłuchała w bunkrze Tesli wystarczająco dużo propagandowego bełkotu, jakim całymi dniami karmiono tych biedaków, by zrozumieć, że kalecy niewolnicy mogą okazać się równie niebezpieczni jak rdzenni mieszkańcy Riese – o ile nie bardziej groźni od nich.
– Zrobimy tak – usłyszała szept Pamiętającego, gdy rozległ się przeciągły gwizd, podobny do tego, który towarzyszył początkowi podróży. Nagle pociąg jeszcze gwałtowniej wytracił pęd. – Udajemy tych ślepych posrańców, dopóki nie zorientujemy się lepiej w sytuacji. Nie rozmawiamy, robimy wszystko, co nam każą, obserwujemy otoczenie i czekamy na dogodny moment, by uciec.
– To może potrwać nawet kilka dni – odpowiedziała równie cicho, podnosząc się nieco, by sięgnąć ustami do jego ucha.
– Wiem.
– Ale…
Zamilkła, gdy wagon zatrzymał się niespodziewanie po kolejnym bardzo mocnym szarpnięciu.