Читать книгу O demokracji w Polsce - Robert Krasowski - Страница 9

Pierwsze zarażenie

Оглавление

Przed 1989 rokiem opozycja kontaktu z polityką raczej nie miała. Nie była typową opozycją, nie biła się o władzę. To był kraj komunistyczny, rządzić mogła jedynie PZPR, której prawo do rządzenia przyznał nie naród, ale władca imperium, czyli rosyjscy komuniści. Nawet zmiana szefa partii wymagała zgody ze strony Moskwy. Po co w takim kraju powstała opozycja? Gdyby ją spytać, nie wiedziałaby, co odpowiedzieć. Powstała w celach doraźnych, jej kolejne kształty rodziły się od przypadku do przypadku. Z początku były to kółka dyskusyjne albo małe organizacje niosące pomoc ofiarom politycznych represji.

Z czasem opozycja zwiększyła swą masę. Po co? Nadal nie było to jasne. Władzy wziąć nie mogła. Wpływać na nią również. Mogła ją tylko krytykować, ale musiała to robić z umiarem, aby nie pchnąć ludzi do buntu. Trochę pomagała ofiarom władzy, ale jej możliwości były niewielkie. W porównaniu z dzisiejszymi instytucjami – Caritasem czy Wielką Orkiestrą – w udzielaniu pomocy była skromnym detalistą. Owszem, stworzyła niezależny obieg książek, co było ważne, ale do tego niepotrzebna była opozycyjna otoczka. Po co zatem istnieli, po co działali? Dla siebie. Działali nie dlatego, że mieli coś do zrobienia, ale ponieważ nie potrafili bezczynnie stać. Ich krajem rządziła władza despotyczna i niesuwerenna. Więc wychodzili z domu i konspirowali.

Nie chcieli kolejnego powstania, bo dobrze wiedzieli, że się zakończy rosyjską inwazją. Ale nie chcieli też, aby społeczeństwo do PZPR przywykło. Żeby zapomniało, kto Polską rządzi. Z czasem sprzeczności rozwiązały się same. Życie zrodziło kształt oporu, który polegał na sprowadzaniu represji na samych siebie. To nie był świadomy cel, gdyby tak go im opisać, byliby mocno zdziwieni. Niemniej tak właśnie działali. Posuwali się na tyle daleko, aby władza ich wsadzała do więzień. A szli do tych więzień po to, aby przypomnieć społeczeństwu, kto Polską rządzi.

Daniel Passent pisał złośliwie, że opozycjoniści biją głową w mur nie po to, aby go rozbić, ale pochwalić się guzem. Miał rację. Co nie znaczy, że rację mieli komuniści. Opozycję postrzegali jako radykałów, którzy nie potrafią zrozumieć wyroków historii. Sobie natomiast przypisywali rolę patriotów chroniących Polaków przed Moskwą. Ale to był fragment prawdy, bardziej dla komunistów wygodny. Cała prawda była mocno kompromitująca. Owszem, PZPR chroniła Polaków przed Moskwą, zarazem Moskwa chroniła PZPR przed Polakami. To rosyjskie czołgi przyniosły partii władzę, to one w razie buntu miały pomóc znowu. Patronat Moskwy był geopolityczną koniecznością, którą PZPR witała z dużą przyjemnością. Moskwa nie była dla niej okupantem, lecz sojusznikiem. Czasem natrętnym i męczącym, ale sojusznikiem.

Opozycja biła głową w mur, aby o tym przypomnieć. Podobna była strategia Nelsona Mandeli i wielu opozycjonistów tamtej epoki, którzy złą władzę nauczyli się delegalizować nie społecznym buntem, ale własnym cierpieniem. Rodziło to heroizm nieco teatralny, niemniej odpowiedzialny. Omijający z dala świat polityki. To były protesty obywatelskie, a nie polityczne. To była krytyka władzy, ale bez wyciągania ręki po władzę.

I tak trwało do sierpnia 1980 roku, kiedy fala strajków zalała kraj, zamieniając opozycyjne grupki w organizacyjnego giganta. Na kilkanaście miesięcy zmieniło to logikę ruchu, bo gigant z natury ma polityczne znaczenie. Ale po stanie wojennym opozycjoniści powrócili do dawnych ról. Nadal byli obywatelami, którzy odmawiali władzy moralnego uznania. Nawet w chwilach, gdy „Solidarność” miała większe znaczenie, nie było w niej wiele miejsca na politykę. Przywódca był jeden, górował nad innymi talentem i sławą, więc decydował o wszystkim. Reszta miała status doradców. Istniały środowiskowe gry, walki o wpływy, spory o strategię, ale były to raczej pozory politycznego życia. Bo nie ma polityki tam, gdzie nie ma ani władzy, ani aparatu, ani pieniędzy. Ludzie, którzy działali w opozycji, mogli liczyć na sławę i szacunek. Nic więcej. Ich motywy były obywatelskie, ich pasje były obywatelskie, ich nagrody były obywatelskie. Tylko w marzeniach mogły się rodzić polityczne ambicje.

Wszystko zmieniło się w 1988 roku. Słaniająca się PZPR zgłosiła się do opozycji z ofertą wejścia do gry. Z ofertą pełną: legalizacji opozycji, jej udziałem w wyborach, a potem we władzy. Opozycja się zgodziła i nagle przez obywatelski organizm popłynęły pierwsze polityczne prądy. Nowe energie, nowe siły, ale też nowe prawa. Z początku nikt ich nie zauważył, opozycja skupiona była na nowych wyzwaniach i nowych ryzykach.

Pierwszym efektem działania niewidzialnej ręki polityki było zaostrzenie konfliktów. Wiosną 1989 roku, kiedy opozycja układała listy wyborcze, doszło do ostrego sporu. Przegrał go przyszły premier Mazowiecki. I zareagował w sposób niezwykły, odmówił startu w wyborach. Czy spór był merytoryczny? Na pewno. Ale nie był to pierwszy merytoryczny spór w kierownictwie opozycji. Jednak dopiero ten doprowadził do tak ostrej reakcji. Rodząca się polityka od razu obejmowała władzę nad opozycją. Chwilę potem ruszyła lawina kolejnych konfliktów. Każdy z nich był merytoryczny – co robić ze zwycięstwem wyborczym, czy brać władzę, w koalicji z kim, kto ma zostać premierem. Każdy jednak wykopywał podziały głębsze niż dawniej. Dwa miesiące po wyborach główni gracze prowadzili przeciw sobie zażarte wojny. Nie ujawniali ich jeszcze publicznie, ale obóz solidarnościowy był już wewnętrznie zrewoltowany. Wszyscy mieli poczucie, że biją się o sprawę. Wszyscy kierowali się dobrem ojczyzny. Ale każdemu ojczyzna kazała robić co innego. Tak wiele było ojczyzn? Nie, tak wiele było ambicji. Nie ojczyzna ich rzuciła przeciw sobie, lecz polityka.

Siła polityki swoją drapieżną naturę ujawniła w osobie pierwszego premiera. Nie dlatego, że był mniej odporny. Czas pokaże, że był bardziej odporny niż koledzy. Niż Wałęsa, niż Kaczyński. Jednak on pierwszy dotknął władzy, więc on pierwszy się zaraził. Kilka dni po mianowaniu premierem sześćdziesięciodwuletni Mazowiecki był nie do poznania. Przez całe życie lojalnie działał w opozycyjnej drużynie, ale zostawszy premierem, drużynę odsunął. Twardo, brutalnie. Na kluczowe fotele mianował bliskich kolegów albo ludzi całkowicie nieznanych. Chciał mieć pewność, że nikt w rządzie nie będzie ulegał wpływom jego konkurentów – Wałęsy lub Geremka. W jego intencji była to obrona podmiotowości premiera, ale skutki wybiegły daleko poza jego intencje. Rząd, który miał historyczne cele, budowę demokracji i rynku, na starcie wywołał wojnę z całym swoim obozem.

Mazowiecki nie słuchał nikogo. Zanim Sejm uchwalił skład jego rządu, zdążył zerwać kontakty z Wałęsą i z Geremkiem, z opozycyjnymi liderami, ze związkiem „Solidarność”, z klubem parlamentarnym. Niszczył jedność własnego obozu, aby wzmocnić swoją pozycję. A gdy jedność pękała, oskarżał o to innych. Nie był to cynizm. Premier miał szczere poczucie, że wszystko robi dla dobra kraju. Jak wielu władców dobro kraju utożsamił z samym sobą. Czuł się gwarantem reform. Jedynym odpowiedzialnym za Polskę. Jedynym, który wie, jak stąpać po kruchym, komunistycznym lodzie. Do dziś powtarzają to jego obrońcy, nawet nie słysząc, co mówią: tylko Mazowiecki potrafił…, tylko on dawał reformom osłonę…, inni byli ryzykiem dla kraju… Do demokracji takie strofy niezbyt pasują.

Wytrzyjmy z tej opowieści dane osobowe, bo nie są ważne. Na miejscu Mazowieckiego inni postąpiliby podobnie. Spójrzmy na same praktyki. Zobaczymy polityka, który jeszcze chwilę temu był bezinteresownym opozycjonistą. Ale wyniesiony do władzy, zaczął się bić o całą pulę, włącznie z prezydenturą. Wszystkie wpływy chciał przejąć dla siebie. Zasługi z dawnych lat przestały się liczyć. Geremkowi odmówił kierowania dyplomacją, choć ten był do tej funkcji stworzony. Fotel dostał nieznany profesor. Podobnie było z gospodarką. Mazowiecki o Balcerowiczu nigdy nie słyszał. Na kluczowy fotel, w apogeum kryzysu, zaryzykował osobę, o której nie wiedział nic. Z obawy, że opozycyjni ekonomiści okażą się lojalni wobec jego rywali. No i sprawa najważniejsza, czyli Wałęsa. Został odsunięty od razu. Brutalnie i bezwzględnie. Lider „Solidarności” skład rządu poznał po fakcie. Program również. W exposé nazwisko Wałęsy nie padło. Potem już nie było inaczej. Ani jednej decyzji – w ciągu całej kadencji – Mazowiecki nie skonsultował z Wałęsą. Zerwał z nim wszelkie kontakty. Odrzucił dawną opozycyjną hierarchię. Nowe czasy miały nowego lidera, któremu należało się wszystko.

Nie była to logika intencji Mazowieckiego, jednak taka właśnie była trajektoria jego czynów. Mazowiecki wpuszczony do politycznej maszyny poruszał się nie tak, jak chciał, ale jak ona go prowadziła. Nie miał doświadczenia, obywatelem był wielkim, ale politykiem średnim, więc się szybko pogubił. Nie on jeden. Chwilę później nowymi torami pędzili wszyscy dookoła, bijąc się o pozycję w nowym rozdaniu. Wałęsa coraz mocniej uderzał Mazowieckiego. Zaś młodsze pokolenie całkowicie odrzuciło skrupuły. Kaczyński oskarżał Mazowieckiego i Geremka o współpracę z komunistami. Michnik dowodził, że Jaruzelski jest filarem demokracji, natomiast Wałęsa jako prezydent będzie jej grabarzem. Kilka miesięcy polityki wystarczyło, aby argumenty zamieniły się w miecze. Kilka miesięcy sprawiło, że wszyscy przemówili nie swoimi głosami. Ci, którzy cenili Wałęsę, teraz nim straszyli, ci, którzy zwalczali Jaruzelskiego, teraz go bronili, ci, którzy wybrali Mazowieckiego, teraz ogłaszali go największym złem.

Kto chce, może ważyć tamte racje. Szukać lepszych i gorszych. Gmerać w śmietniku zmyślonych oskarżeń w nadziei, że znajdzie prawdziwe. Ale nie warto. Nadejście polityki wszystkimi rzucało o ściany. Mazowieckim, Wałęsą, Kaczyńskim, Geremkiem. Nie tak miało być. Miała być jedna drużyna, jeden wysiłek i jeden cel, czyli zmiana systemu. Ale polityka posiała nieufność. Kazała kalkulować. Zrodziła ambicje, nad którymi nie potrafili zapanować. Ale też nie mogli, bo taka jest natura profesji.

W dniu wzięcia władzy zaczęła się zaciekła wojna o związek zawodowy, o klub poselski, o komitety obywatelskie, o gazetę, o znaczek „Solidarności”. Nie było w tej szamotaninie lepszych i gorszych. W szczególności nie było w niej postaci ewidentnie złych. Cała awantura, wielka solidarnościowa wojna domowa była nieuchronna. Polska opozycja była zbyt silna. Ze zwycięskiej wojny trojańskiej wróciło zbyt wielu okrytych sławą bohaterów. Aby się podzielić władzą, musieli się wpierw wymordować. Porządek w solidarnościowym obozie zapanował dopiero po piętnastu latach, kiedy Kaczyński i Tusk wszystkich dawnych bohaterów zepchnęli ze skały. Historia obozu solidarnościowego po 1989 roku to pożeranie ruchu obywatelskiego przez politykę. Niszczenie struktury antypolitycznej przez polityczną. Niszczenie przyjaźni, pamięci zasług, wspólnoty celów. Nostalgiczne pytanie – „czemu się podzieliliśmy” – jest bezsensowne. Bo musieli. Z pozoru racjonalne pytanie – „kto zawinił” – też nie jest mądrzejsze. Bo nie było winnego. W ogóle poczucie, że stało się coś złego, jest bezzasadne. Podobnie jak poczucie wstydu z powodu „polskiej anarchii”. Z kokonu ruchu obywatelskiego wyłaniało się nowe, drapieżne życie zwane polityką. Kipiące ambicjami, brutalnością, bezwzględnością. „Wojna na górze” nie była porażką polityki. Była jej narodzinami. Z całą jej obrzydliwością – powiedzą jedni. Z całym jej drapieżnym urokiem – oznajmią drudzy.

Dalsze rozdziały pokażą, że sprawa jest daleko ważniejsza niż historyczna dyskusja. Spór dotyczy natury polityki. Czy jest nią brutalna walka o władzę, która zdziera z polityki maskę odpowiedzialności i troski? Czy odwrotnie? Odpowiedzialność i troska są naturalnym stanem polityki, a brutalne wojny o władzę są tylko marginesem, przejściową chorobą, która czasem politykę dopada. To jest właśnie kwestia kluczowa dla zrozumienia polityki. Która jej twarz jest prawdziwa, a która na pokaz? Odpowiedź, że prawda leży pośrodku, zwykle jest najlepsza. Ale nie w tym przypadku. Tu mamy inną sytuację poznawczą. Trzymamy w ręku zdjęcie jakiegoś przedmiotu. I musimy się zdecydować, gdzie jest góra, gdzie jest dół. Jak trzymać zdjęcie, aby móc jego treści poprawnie zinterpretować. Jeśli na zdjęciu widzimy żółwia, obracamy zdjęcie tak, aby stał na łapach. Jeśli postąpimy inaczej – według logiki trochę tak, trochę inaczej – nie zobaczymy realnego żółwia w jego realnej sytuacji życiowej. Nie zrozumiemy, do czego służą mu łapy, a do czego skorupa. W kolejnych rozdziałach będziemy obracać zdjęcie polskiej demokracji, aby odkryć jego właściwe ustawienie. Po kolei będziemy oglądać główne fragmenty fotografii, aby w ich właściwej pozycji znaleźć podpowiedź co do całości.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

O demokracji w Polsce

Подняться наверх