Читать книгу Pamięć wszystkich słów - Robert M. Wegner - Страница 5

Pro­log

Оглавление

Zaułek, war­stwą grubą na dobre dwie stopy, wypeł­niały stare szmaty, resztki jakichś skrzyń, poroz­bi­jane gli­niane garnki i inne śmieci. Oraz szczu­rze bobki, któ­rych odór nada­wał spe­cy­ficzny smak każ­demu odde­chowi. Na końcu tego kró­le­stwa znaj­do­wała się wielka beczka z otwo­rem zasło­nię­tym czymś, co musiało być kie­dyś koń­ską derką, i to taką, pod którą koń zdechł i która przez kilka mie­sięcy przy­kry­wała jego tru­chło.

Przed beczką sie­działa… chyba sta­ru­cha, płci tej kupy gna­tów bowiem, owi­nię­tych w kilka szmat, ledwo się można było domy­ślać. Siwe strąki opa­dały na brudną twarz, wysta­jące z postrzę­pio­nych ręka­wów dło­nie zakoń­czone były poczer­nia­łymi pazu­rami, a odór, który roz­ta­czała, spra­wiał, że woń szczu­rzych bob­ków nabrała nagle przy­jem­niej­szych nut. Na denku sto­ją­cego przed nią odwró­co­nego cebrzyka leżało sześć kości o róż­no­ko­lo­ro­wych ścian­kach, sta­rych i wyśli­zga­nych tak, że zdo­biące je kropki były nie­mal nie­wi­doczne.

Sta­ru­cha zgar­niała je drżą­cymi rękami do skó­rza­nego kubka, potrzą­sała nim i rzu­cała, a każdy jej rzut wywo­ły­wał jęk zawodu sie­dzą­cego naprze­ciw męż­czy­zny, sądząc po krót­kim wam­sie z dosko­na­łego mate­riału i atła­so­wej koszuli, któ­rej man­kiety zdo­biły zawiłe mono­gramy – szlach­cica.

— Dwa pikle prze­ciw kró­lo­wej. Jedy­nak na koniu bije trzy psy. Bez­głowy wąż gry­zie mysz — mam­ro­tała.

Każdy rzut i każde zda­nie, wychry­piane gar­dło­wym szep­tem, powo­do­wało, że męż­czy­zna gar­bił się coraz bar­dziej, a dło­nie, któ­rymi zgar­niał kości do kubka, miał coraz moc­niej spo­cone i roz­trzę­sione. Ale nie prze­ry­wał gry.

— Cesarz i dwór — wybuch­nął nagłą rado­ścią po kolej­nym rzu­cie. — Cesarz i dwór, ty stara oszustko!

Pokrę­ciła głową.

— Los nie oszu­kuje, los nie kła­mie — powie­działa z lekką przy­ganą w gło­sie. — Dwa rzuty — dodała. — Dwa rzuty na śmierć władcy. Co posta­wisz?

— Wszystko. — Męż­czy­zna uśmiech­nął się sze­roko. — Wszystko i jesz­cze wię­cej.

— Wię­cej nie trzeba. Wszystko wystar­czy.

Kości zni­kły w kubku.

Yatech w mil­cze­niu obser­wo­wał całą grę, któ­rej ani zasad, ani stawki nie znał. Sto­jąc pod ścianą, kilka kro­ków za ple­cami szlach­cica, zda­wał się cał­ko­wi­cie nie­wi­doczny dla gra­ją­cych. A sama gra… zdą­żył już zro­zu­mieć tyle, że liczą się w niej zarówno wyrzu­cone kropki, jak i kolory. Na przy­kład ostatni z dotych­cza­so­wych rzu­tów przy­niósł szlach­ci­cowi układ od jed­nego do sze­ściu na czer­wo­nych ścian­kach.

Stara kobieta zakrę­ciła kub­kiem i posłała kości na drew­niane denko wia­dra. Poto­czyły się sze­roko… i zatrzy­mały, pre­zen­tu­jąc czarne ścianki ozdo­bione bia­łymi krop­kami. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć.

— Wrota Domu Snu.

Męż­czy­zna pobladł.

Kości zagrze­cho­tały w kubku jesz­cze raz i poto­czyły się po zaim­pro­wi­zo­wa­nym sto­liku.

Jeden do sze­ściu, białe ścianki.

— Odźwierny prze­kręca klucz. Wrota się otwie­rają. Śmierć zabiera władcę i jego dwór. Koniec gry.

Męż­czy­zna zaśmiał się dziw­nie, nie­mal kobie­cym chi­cho­tem, uno­sząc jed­no­cze­śnie blade dło­nie do ust.

— Jesz­cze jeden rzut — wyszep­tał gło­sem wywo­łu­ją­cym ciarki. — Jeden rzut. Nic wię­cej.

— Dobrze. Co posta­wisz?

— Wszystko. Wszystko…

— Wszystko już posta­wi­łeś. Nie masz nic. — Kości­sty paluch wska­zał wyj­ście z zaułka. — Idź na spo­tka­nie swo­jego losu.

Szlach­cic pod­niósł się, powoli, luna­tycz­nym gestem, jakby budził się wła­śnie z dłu­giego snu, prze­tarł oczy i lekko się zata­cza­jąc, ruszył we wska­za­nym kie­runku.

Yatech odcze­kał chwilę, zanim pod­szedł i zajął miej­sce naprze­ciw sta­ru­chy.

— Każdy może wyzwać Los. Każdy może wygrać coś.

— Albo wszystko prze­grać, Labayo z Biuk.

Nie widział momentu, gdy Kanay­oness poja­wiła się u wej­ścia do zaułka, ale sie­dząca przed nim kobieta zama­chała żywio­łowo rękami, jakby pró­bo­wała utkać coś z powie­trza. Yatech zła­pał ją za dło­nie i przy­ci­snął je do wia­dra. Skó­rzany kubek spadł na zie­mię, kości poto­czyły się we wszyst­kie strony, nik­nąc w śmie­ciach.

Jego pani zacmo­kała z wyraźną przy­ganą.

— No, no, takie powi­ta­nie po tych wszyst­kich latach… A ja mia­łam nadzieję na kie­lich lek­kiego wina i kawa­łek cia­sta. Cho­ciaż… jak tak się roz­glą­dam, prze­cho­dzi mi ape­tyt. — Wes­tchnęła dra­ma­tycz­nie. — Powiedz mi, tylko szcze­rze, nie nudzi jej to już? Ma świą­ty­nie i kapliczki w każ­dym mie­ście, mia­steczku i wio­sce, tutaj zresztą też, nie dalej niż dwie ulice stąd wznosi się jej cał­kiem spory przy­by­tek, a mimo to wraca do korzeni. Ty i twoje sio­stry… tajem­ni­cze Prządki Prze­zna­cze­nia, spo­ty­kane w mrocz­nym zaułku, w kącie karczmy, na roz­sta­jach dróg. Zawsze pro­po­nują grę z Losem o speł­nie­nie każ­dego marze­nia, jakie czło­wiek może tylko mieć. Jedna zawsze wygrywa, druga zawsze prze­grywa, trze­cia… pół na pół. A po kilku par­tiach zni­kają bez śladu. Naprawdę Eyfra na­dal chce się w to bawić?

Sta­ru­cha prze­stała wyry­wać ręce, posłała za to kose spoj­rze­nie za plecy Yate­cha.

— Ale to działa, dziecko. Działa, i to jak. Wszy­scy znają histo­rie o sta­rej Labayo albo Kit­chi od Uśmie­chu, albo Ogew­rze Pani Nie­szczę­ścia. I nie­je­den nas szuka. A opo­wie­ści o tych, któ­rzy zna­leźli i dzięki temu wygrali lep­szy los, zna­czą wię­cej niż tysiąc ofiar cało­pal­nych zło­żo­nych w tysiącu świą­tyń jed­no­cze­śnie. Budzą wiarę, nadzieję… Tak to dzia­łało u zara­nia cza­sów i tak będzie dzia­łało, gdy gwiazdy zaczną spa­dać na zie­mię. Pier­wotna Moc napę­dzana marze­niami.

— Wiem, wiem. Każdy spo­sób jest dobry, by przy­cią­gnąć uwagę śmier­tel­ni­ków. — Usły­szał sze­lest i coś pękło z głu­chym pogło­sem, gdy Mała Kana weszła głę­biej w zaułek. — Dziwne, nie sły­szę krzy­ków świą­tyn­nych straż­ni­ków… Czyżby twoja pani posta­no­wiła cię zosta­wić?

Yatech zaci­snął moc­niej uchwyt, spo­dzie­wa­jąc się, że sta­ru­cha zrobi coś głu­piego. Pole­ce­nie Kanay­oness było jasne: cokol­wiek będzie się działo, nie może puścić rąk tej kobiety ani pozwo­lić jej się­gnąć po to, czym grała.

— Nie. Ale wiesz, co powia­dają: jej świą­ty­nia jest tam, gdzie grze­cho­czą kości. A wła­śnie, skoro my już o tym – tutaj też toczyła się gra. Ja jestem jej kapłanką, a ty stą­pasz wła­śnie po świę­tej ziemi, dziecko. Uwa­żaj, gdzie sta­wiasz stopy.

— Uwa­żam. Prze­cież dopiero co wyczy­ści­łam buty.

Dziew­czyna usia­dła obok Yate­cha i pod­nio­sła leżący wśród śmieci kubek.

— Ile to już lat… — Pową­chała go jak sma­kosz wcią­ga­jący w noz­drza aro­mat rzad­kiego trunku. — To ten sam, prawda? Ten sam, któ­rym zagrała w kości z nią i prze­grała. Jeden rzut o los pew­nej duszy…

Poczuł, że na niego patrzy.

— Zabawne… — kon­ty­nu­owała. — Wiesz, nie sądzi­łam, że Eyfra jest taka sen­ty­men­talna. Może ja też będę.

Kla­snęła w dło­nie i kubek znikł.

Za woalką brud­nych strą­ków oczy sta­ru­chy zmie­niły się w kulki lodu.

— Kuglar­skie sztuczki — par­sk­nęła pogar­dli­wie. — Moja pani nie ściga cię, nie­chciane dziecko, ale jeśli chcesz, żeby zaczęła, zabierz go ze sobą.

— Och. Ściga mnie już tylu, że jeśli kie­dyś dogo­nią, zrobi się cał­kiem spory tłum.

Kanay­oness wes­tchnęła, się­gnęła dło­nią za plecy i wycią­gnęła kubek.

— Myśla­łam, że jestem w tym lep­sza, moje dło­nie musiały wyjść z wprawy.

Posta­wiła naczy­nie na denku wia­derka i pod­nio­sła roz­sy­pane kości.

— Każdy może wyzwać Los. Każdy może wygrać coś — wymru­czała. — To jak? Zagramy?

Yatech wyczuł, że kobieta kamie­nieje. Otwo­rzyła i zamknęła usta, jakby ode­brało jej mowę.

— Jeden rzut. Jedną kością. Niż­szy wynik wygrywa. — Mała Kana zda­wała się nie zauwa­żać miny sta­ru­chy.

— Co… co posta­wisz?

— Nie zapy­tasz, o co zagram? Tam­ten — wska­zała na wylot zaułka — grał o śmierć żony i spa­dek, który mógłby prze­jąć, prawda? A ja? Jak sądzisz? O co zagram?

Yatech zoba­czył kro­ple potu pokry­wa­jące czoło Labayi.

— A o co chcesz?

— O spo­tka­nie ze zna­jo­mym.

Wojow­nik kątem oka zło­wił uśmiech czar­no­wło­sej dziew­czyny i był wdzięczny, że nie widzi jej twa­rzy. Sta­ru­cha zbla­dła.

— Szu­kam go od lat, ale dosko­nale się ukrywa. Raz, kilka mie­sięcy temu, pra­wie nam się to udało, lecz ode­brano mi moż­li­wość… kon­wer­sa­cji i nas roz­dzie­lono. Teraz chcę mieć pew­ność, że go odnajdę i mi nie uciek­nie.

— I Los ma ci dać taką szansę?

— Jak widzisz, jestem zde­spe­ro­wana.

Labaya przy­mknęła oczy i zasty­gła na chwilę.

— Co posta­wisz? — głos sta­ru­chy nie zmie­nił się ani odro­binę, lecz poja­wiło się w nim coś… mrocz­nego.

— Och, przy­szłaś, Eyfro. Nie sądzi­łam, że się zja­wisz oso­bi­ście. — Dziew­czyna prze­krzy­wiła głowę, jak ptak pró­bu­jący się lepiej przyj­rzeć inte­re­su­ją­cej go bły­skotce. — Keru’weln, możesz ją puścić.

Yatech puścił chude nad­garstki i mimo­wol­nie wytarł ręce o spodnie. Skóra kobiety zro­biła się przed chwilą lodo­wato zimna i lepka. Poza tym naj­wy­raź­niej sta­ru­cha od bar­dzo dawna się nie myła. Poczuł dotknię­cie na ramie­niu.

— Wyj­mij miecz.

Yphir zgrzyt­nął o oku­cie pochwy.

— Jeśli zdejmę ci dłoń z ramie­nia, zabij ją — Mała Kana wska­zała Labayę. — Mierz w twarz.

Oparł czarną klingę o bok wia­dra, kie­ru­jąc sztych w stronę pomarsz­czo­nego obli­cza.

Odpo­wie­dział mu uśmiech. Chłodny i iro­niczny.

— Chcesz mnie roz­gnie­wać, Kanay­oness? Odkąd ucie­kłaś, wielu składa ofiary w moich świą­ty­niach w inten­cji two­jego poj­ma­nia. Bez skutku. Na razie.

— Może dla­tego, że jestem poza twoim zasię­giem, Eyfro. Choć jeśli komuś uda się mnie dopaść, zapewne ogło­sisz, że to zasługa two­jej łaski. Jak zwy­kle. A on nie zdoła cię zra­nić.

— Ale moją służkę już tak. A ja odpła­cam wier­no­ścią za wier­ność.

— Skoro tak twier­dzisz…

Zaułek wypeł­niła cisza, nawet odgłosy głów­nej ulicy zni­kły.

— Pró­bu­jesz mnie obra­zić? Czego chcesz?

— Mówi­łam.

— Nie wtrą­cam się w tę waszą wojenkę. Zacho­wuję neu­tral­ność.

Mała Kana zacmo­kała, roz­ba­wiona.

— Neu­tral­ność… Przy­po­mnij mi, czy to takie zastęp­cze okre­śle­nie tchó­rzo­stwa, czy głu­poty? Ni­gdy nie mogłam zapa­mię­tać.

— Nie pro­wo­kuj mnie.

— Bo? Widzę pot, który żłobi sobie nowe koryta na twa­rzy two­jej służki, i zasta­na­wiam się, czy to jej strach, czy twój. Strach to dobre uczu­cie. Ja się nie boję, pamię­tasz? Zabra­li­ście mój strach, zabi­li­ście go, a potem pozwo­li­li­ście mi żyć. To bar­dzo głu­pio pozwo­lić żyć komuś, kogo strach zamor­do­wało się wła­snymi rękami. Jeden rzut jedną kością, uczciwy, bez two­ich zwy­kłych sztu­czek. Niż­sza wygrywa.

— Co posta­wisz?

— Wszystko.

Po raz drugi zoba­czył, że sta­ru­sze bra­kuje słów.

— Jeden rzut, jedną kością — powtó­rzyła Mała Kana. — Niż­sza wygrywa. Rzu­camy tą samą kością, nie uży­wamy naszych Mocy, nie­do­pusz­czalne są krzyki i potrą­ca­nie blatu. I śpie­wa­nie. Śpie­wa­nie też jest zabro­nione. Zde­cy­do­wa­nie. Ten, kto tak zrobi, prze­gra. To będzie taki… — uśmiech zaczaił się w jej sło­wach — … powrót do korzeni. Co ty na to? Nie chcesz znów poczuć dresz­czyku, gdy wszystko zależy od tego małego, tur­la­ją­cego się dro­biażdżku. Prze­żyć tej chwili, gdy – nim się zatrzyma – wszystko może się zda­rzyć? Łatwo jest wygry­wać ze śmier­tel­ni­kami, ale nie nudzi cię to już? Ja jestem gotowa zary­zy­ko­wać. Sta­wiam wszystko, ty – spo­tka­nie z osobą, któ­rej szu­kam. Decy­duj się, bo jeśli wyjdę z tego zaułka, nie dam ci następ­nej szansy.

Bogini, ukryta w ciele kapłanki, pokrę­ciła głową.

— Wiele ode mnie wyma­gasz… Gra może się oka­zać nie­warta stawki. Nawet dla mnie.

— Więc zwięk­szę twoje szanse, Eyfro. Wiek przed urodą i sza­leń­stwem. Remis też da zwy­cię­stwo tobie.

Zapa­dła cisza. I gdy wyda­wało się już, że nic z zakładu nie będzie, docze­kali się powol­nego ski­nię­cia głową i ochry­płego szeptu:

— Zgoda.

Kanay­oness, nie pusz­cza­jąc ramie­nia Yate­cha, wolną ręką wrzu­ciła jedną kostkę do kubka.

— Ja pierw­sza.

Zakrę­ciła naczy­niem.

Kostka zatań­czyła na denku wia­dra i sześć kro­pek na czer­wo­nym polu uśmiech­nęło się do nich szy­der­czo.

Chi­chot sta­ru­chy brzmiał jak pocie­ra­nie rze­mie­niem o kawa­łek szyby.

— Prze­gra­łaś… prze­gra­łaś… jesz­cze nie rzu­ci­łam, a ty już prze­gra­łaś. Los ci nie sprzyja.

Mała Kana nawet nie drgnęła.

— Twój rzut.

— Po co, dziecko? Po co? Nie mogę wyrzu­cić sió­demki, a prze­cież remis daje mi zwy­cię­stwo. Prze­gra­łaś.

— Każda gra musi mieć swój począ­tek i koniec. Ta nie skoń­czy się, jeśli nie rzu­cisz.

Podobne do wychu­dłych pazu­rów palce zagar­nęły kość do kubka.

— No, jeśli zasady są dla cie­bie tak ważne… — Labaya potrzą­snęła ener­gicz­nie naczy­niem — … to niech wszyst­kim for­mal­no­ściom sta­nie się zadość.

Kolo­rowy sze­ścian poto­czył się po denku wia­derka.

Dłoń Kanay­oness ode­rwała się od ramie­nia Yate­cha, a jego miecz wystrze­lił w stronę twa­rzy sta­rej kobiety. I natych­miast ta sama dłoń zła­pała go za nad­gar­stek, zatrzy­mu­jąc klingę pół cala od pomarsz­czo­nego obli­cza. Ale było już za późno.

Być może pod­eks­cy­to­wana pew­nym zwy­cię­stwem bogini roz­luź­niła kon­trolę nad cia­łem swo­jej kapłanki, a może nawet Nie­śmier­telni dają się zasko­czyć, dość że sta­ru­cha wrza­snęła prze­ra­żona i rzu­ciła się w tył, kopiąc z roz­ma­chem w cebrzyk.

Kość spa­dła z niego i zni­kła w ster­cie śmieci.

Zaułek znów wypeł­nił się ciszą, ale tym razem była to cisza inna niż poprzed­nia. Gęsta, mroczna. A gdy Yatech spoj­rzał na pod­no­szącą się z ziemi Labayę, nie dostrzegł już sta­rej kobiety, tylko Obec­ność. Dopro­wa­dzoną do furii bogi­nię.

— Tyy­y­yyy…. — głos zda­wał się ciąć powie­trze.

Jego pani prze­su­nęła się do przodu i uśmiech­nęła zagad­kowo.

— Tak?

— Oszu­ka­łaś mnie!

— Ja? Nie uży­łam cza­rów, nie krzyk­nę­łam i nie potrą­ci­łam blatu. Ani, na litość bli­żej nie­okre­ślo­nego wiel­kiego bytu, nie zaśpie­wa­łam. Mam świadka. — Poło­żyła mu znów dłoń na ramie­niu. — To ty wrza­snę­łaś i prze­wró­ci­łaś nasz sto­lik. A kto wie, może jesz­cze zatań­czysz, wie­czór wszak wciąż młody. Prze­gra­łaś.

Yatech nie spusz­czał wzroku z twa­rzy Labayi. Jej oczy pło­nęły, włosy się uno­siły, a skóra zda­wała się świe­cić wewnętrz­nym bla­skiem.

— Uwa­żaj — szept Kanay­oness zabrzmiał na gra­nicy sły­szal­no­ści. — To ciało nie zdoła pomie­ścić wię­cej two­jej obec­no­ści. Jesz­cze kilka chwil, a zapło­nie. Podobno odpła­casz wier­no­ścią za wier­ność.

Dźwięki z głów­nej ulicy wkra­dły się do zaułka, powoli i ostroż­nie, jak gro­madka cie­kaw­skich dzieci szpe­ra­ją­cych tam, gdzie im nie wolno.

— Tak lepiej. — Dziew­czyna zmru­żyła oczy. — Uznasz swoją prze­graną?

Nie­ocze­ki­wa­nie roz­legł się cichy chi­chot.

— Ale ja nie prze­gry­wam. Ni­gdy nie prze­gry­wam, naj­słod­sza. Nie pamię­tasz? Los nie oce­nia wyrzu­co­nych kości, dla niego Cesar­ski Dwór ma taką samą war­tość jak Zaraza. Ojo­joj, cóż za spoj­rze­nie. Prze­cież sama zgo­dzi­łam się na twoje warunki, nie­praw­daż? Więc tak, uznam twoją wygraną, ale ty, zło­dziejko duszy, zro­bisz w zamian coś dla mnie.

— Nie tak się uma­wia­ły­śmy.

— Wiem… wiem… i wiem też, że w naszej umo­wie nie było ani słowa o dźga­niu mie­czem sta­rej kobiety. Nie bądźmy zbyt dro­bia­zgowi. Dotrzy­mam słowa, lecz spo­tka­nie spo­tka­niu nie­równe. Ty chcia­ła­byś zapewne z nim poroz­ma­wiać, wyja­śnić kilka spraw, napić się wina… a nie odna­leźć go na mgnie­nie oka przed tym, nim miecz oddzieli jego głowę od ciała. Nie mógłby ci wtedy uciec, ale chyba nie o to ci cho­dziło? Zapew­niam cię, że potra­fię dotrzy­my­wać umów rów­nie prze­wrot­nie jak ty. Więc?

Yatech zer­k­nął kątem oka na Kanay­oness. Uśmie­chała się.

— Pamię­tasz ją?

— Co? Kogo?

Sta­ru­cha zmarsz­czyła brwi, a on omal się nie roze­śmiał. Nagłe zmiany nastroju, prze­ska­ki­wa­nie na inny temat w środku, zda­wa­łoby się, nie­sły­cha­nie waż­nej roz­mowy albo zamilk­nię­cie bez powodu… zdą­żył już poznać te dziew­czynę na wylot, oka­zało się jed­nak, że nawet bogów potrafi ona wypro­wa­dzić z rów­no­wagi.

— Ją. Tę, która wci­snęła wszyst­kim twa­rze w błocko pełne krwi i łez. Uprzej­mie i deli­kat­nie, ale tak, że aż zaczęli się nim dła­wić. Z tobą zagrała o pewną duszę, bo nie chcia­łaś się zgo­dzić na danie jej szansy, dobrze pamię­tam?

Oczy, ukryte pod woalką brud­nych kła­ków, pociem­niały.

— On wymor­do­wał wszyst­kie moje dzieci w mia­stach i osa­dach wzdłuż całych Wschod­nich Dhyr­wów, zbez­cze­ścił świą­ty­nie, spa­lił księgi i zrów­nał z zie­mią kręgi wróżb. Nie zasłu­żył na ist­nie­nie.

— A czy w takim razie my zasłu­ży­li­śmy? Kto może to oce­nić? Prze­gra­łaś z nią jeden rzut kości, ale czy powie­działa ci coś, co pamię­tasz do tej pory?

Labaya obli­zała wargi.

— Po co… ci to?

— Zbie­ram jej słowa. Każde, które wypo­wie­działa. Szu­ka­łam ich śla­dów w świę­tych księ­gach, legen­dach i mitach, ale wiesz, jak to jest. Wszyst­kie spi­sano wiele lat po woj­nie, cza­sem wiele poko­leń po niej, na pod­sta­wie opo­wie­ści prze­ka­zy­wa­nych z ojca na syna, gdzie każdy doło­żył coś od sie­bie albo sta­rał się upięk­szyć histo­rię. Choć nie­które z nich są zaska­ku­jąco praw­dziwe. Ale nie ma to jak się­gnię­cie do źró­dła.

Przez dłuż­szą chwilę sta­ru­cha mil­czała, tylko po jej twa­rzy prze­bie­gały ner­wowe tiki.

— Powie­działa, że żadna gra nie zostaje roz­strzy­gnięta, póki ostatni gracz nie wykona ruchu. I że przy­szłość to zawsze ta część kartki, na którą nie zawę­dro­wało jesz­cze pióro.

Wes­tchnie­nie kazało Yate­chowi zer­k­nąć w bok. Dziew­czyna uśmie­chała się sze­roko.

— Zawsze była dobra w obe­lgach. Powie­dzieć tej, która przy­brała tytuł Pani Losu, że przy­szłość nie ist­nieje, a jej potęga to ilu­zja oparta tylko na wie­rze śmier­tel­ni­ków… — Kanay­oness zamru­gała szybko. — Dobrze więc, co chcesz, żebym zro­biła?

Bogini odchrząk­nęła ustami Labayi.

— Powiem ci, jak zosta­niemy same. Tylko we dwie.

— Dobrze. Keru’weln, wyjdź i pocze­kaj na ulicy.

Pamięć wszystkich słów

Подняться наверх