Читать книгу Pamięć wszystkich słów - Robert M. Wegner - Страница 7

Roz­dział 1

Оглавление

Strzep­nęła krew z klingi ruchem tak szyb­kim, że eso­wato wygięta głow­nia tal­hera roz­ma­zała się w powie­trzu. Kro­ple kar­minu uło­żyły się na ziemi pół­ko­li­ście i przez kilka chwil, nim wsią­kły w piach, wyglą­dały jak sznur rubi­nów, dro­go­cenna kolia ciśnięta nie­dbale na zie­mię przez znu­dzoną ary­sto­kratkę. Potem ktoś szur­nął nogą i wzór znikł.

To moja krew ście­ka­jąca po jelcu wzdłuż klingi, dotarło do niej. Tra­fiła mnie, pul­so­wa­nie w lewym przed­ra­mie­niu to rana, gorąca wil­goć lepiąca dłoń do ręko­je­ści to moje życie. To dla­tego się nie spie­szy, z każ­dym ude­rze­niem serca tracę siły. Jesz­cze kilka, a będę powolna jak pijany żółw.

Cof­nęła się, pół kroku, potem jesz­cze pół. Oma­lana cze­kała, uśmie­cha­jąc się tym swoim nie­śmia­łym gry­ma­sem, jakby chciała powie­dzieć: „Prze­pra­szam, zro­bi­łam ci krzywdę?”. Jej sanqui koły­sała się z boku na bok z ostrzem nazna­czo­nym czer­wie­nią.

Deana cof­nęła się jesz­cze raz. Kolejny krok. Sza­bla jej prze­ciw­niczki była dłuż­sza od tal­he­rów, do tego miała bar­dzo nie­wielką krzy­wi­znę ostrza, co doda­wało jej zasięgu. Ponow­nie, czu­jąc nara­sta­jące zdez­o­rien­to­wa­nie, musnęła spoj­rze­niem pochwę sza­bli Oma­lany. Szara, nijaka, pozba­wiona ozdób poza oku­ciem szyjki, przed­sta­wia­ją­cym uśmiech­nię­tego węża. Powinna się domy­ślić. Wąż – zabójca, nie­spo­dzie­wana śmierć wśród pia­sków.

Dla­czego ta suka nie nosi bieli na pochwie?!

Nagle sanqui pomknęła ku jej twa­rzy w dość wol­nym i prze­wi­dy­wal­nym szty­chu. Deana odbiła go, nie pró­bu­jąc kon­tro­wać, już dwa razy dała się nabrać na nie­zgrab­ność takich ata­ków, w któ­rych pozor­nie pro­stacka tech­nika ledwo skry­wała osza­ła­mia­jącą pre­cy­zję i szyb­kość. Zabój­cza ele­gan­cja, z jaką ta kobieta posłu­gi­wała się sza­blą, miała w sobie coś boskiego. Mimo bia­łych pochew tal­he­rów Deana od dłuż­szego czasu czuła się jak dziecko, uczące się pod okiem wyma­ga­ją­cego i suro­wego mistrza. Nie ude­rzaj tak nisko! Za wolno paru­jesz! To sza­bla, a nie Długi Ząb! Po co ci dwie ręce, skoro wal­czysz tylko jedną!

Każda z tych lek­cji została jej udzie­lona.

A trans nie nad­cho­dził.

Zaczęła prze­no­sić cię­żar ciała w tył, by cof­nąć się jesz­cze tro­chę, gdy Oma­lana znów zaata­ko­wała. Dwa drobne, szyb­kie kroki i nagle poja­wiła się głow­nia sza­bli, lecąca ku twa­rzy Deany, by w ostat­niej chwili zmie­nić kie­ru­nek i ude­rzyć w serce. Spa­ro­wała, sama nie wie­dząc jak, odbiła kolejne dwa ciosy, raczej roz­pacz­li­wie macha­jąc bro­nią, niż upra­wia­jąc coś, co nawet naj­bar­dziej uprzejmy obser­wa­tor mógłby nazwać szer­mierką. Wszystko z niej ule­ciało, mie­siące, lata zma­gań z wła­snymi sła­bo­ściami, galony wyla­nego potu, siniaki, nacią­gnięte ścię­gna i mię­śnie, rany, ćwi­cze­nie ciała i ucze­nie się oszu­ki­wa­nia umy­słu, igno­ro­wa­nia zmę­cze­nia, stra­chu, bólu, by się­gnąć głę­biej, po wewnętrzny pło­mień, który dawał siłę każ­demu mistrzowi Issa­ram. Czuła się, jakby była jedną z pół­noc­nych kobiet, sła­bych i bez­bron­nych, którą los posta­wił na dro­dze machiny śmierci w postaci szko­lo­nej od dziecka issar­skiej zabój­czyni. Trans khaan’s nie nad­cho­dził, ucie­kał przed nią, wyda­wał się raczej dzi­waczną ideą niż sta­nem, który jesz­cze wczo­raj potra­fiła osią­gnąć tylko dzięki serii ćwi­czeń odde­cho­wych. Sani – wewnętrzny pło­mień, zda­wał się tylko wspo­mnie­niem o gar­ści popiołu. Spa­ro­wała pod­stępny sztych roz­pacz­li­wym mach­nię­ciem klingi, które ozdo­biło oko­licę następ­nym rubi­no­wym wisio­rem, i spró­bo­wała jesz­cze raz się­gnąć po khaan’s, sku­pić się na ranie, obkur­czyć żyły, wyco­fać krew w głąb ciała. W tran­sie zro­bi­łaby to bez­wied­nie, mię­dzy dwoma ude­rze­niami serca, teraz stra­ciła cenne mgnie­nie oka i nagle zoba­czyła wyraź­nie, jak sztych sanqui sunie ku jej piersi, powoli, wszystko wokół wypeł­nił brudny olej stra­chu i bez­rad­no­ści, i tylko ten kawa­łek stali błysz­czy jasnym świa­tłem, jakby odbi­tym od bla­sku wybu­cha­ją­cej gwiazdy.

Ude­rze­nie…

Obu­dziła się, gwał­tow­nie zasy­sa­jąc powie­trze, z dłońmi mimo­wol­nie przy­ci­śnię­tymi do piersi. Nie tra­fiła mnie, przy­po­mniała sobie, a nasza walka wyglą­dała ina­czej. Mimo iż Oma­lana nie nosiła bia­łej pochwy, umiała zna­leźć drogę do transu khaan’s, więc wdarła się w życie afra­agry, zosta­wia­jąc za sobą kilka tru­pów i omal nie dopro­wa­dza­jąc do wybu­chu wojny mię­dzy rodami. Była dobra, po raz kolejny przy­znała w myślach Deana, dobra jak nikt, z kim do tej pory wal­czy­łam, na tyle dobra, by ode­słać do wspól­nej duszy jej frag­menty, które nosili Neeneyr i Ken­sja. Lecz w osta­tecz­nym roz­ra­chunku ja byłam lep­sza.

I ją zabi­łam. Nie tak jak we śnie, bro­niąc się roz­pacz­li­wie i łka­jąc w duszy o szybki koniec. Zabi­łam ją w bojo­wym tran­sie, z któ­rego wyszła o ude­rze­nie serca wcze­śniej niż ja, omi­nę­łam jej zastawę i tra­fi­łam w tęt­nicę szyjną. Umie­rała w fon­tan­nie krwi, szcze­rząc zęby i pró­bu­jąc, mimo wszystko, zabrać mnie ze sobą.

Była praw­dzi­wym wężem.

Ale jest już mar­twa.

Deana wstała z posła­nia.

Naj­pierw ken­det’h. Kaija – modli­twa po prze­spa­nej nocy i modli­twa o dobry dzień.

Pani na Nie­bie, któ­raś odda­liła Sąd, któ­raś zgięła harde karki i wstą­piła po nich na tron, która jesteś począt­kiem i koń­cem. Nocą twoje dło­nie osła­niały mnie przed złem i ciem­no­ścią. Pro­szę o ich cień za dnia, by słońce nie wypiło mojej krwi, a droga zawio­dła mnie pod Twoją opiekę.

Pokło­niła się wschod­niej ścia­nie swo­jego pokoju.

Nalała wody do mie­dzia­nej miski, szybko i ostroż­nie, by nie uro­nić żad­nej kro­pli, obmyła twarz, potem ręce i ramiona. Resztę wody, by wyko­rzy­stać ją wie­czo­rem, wlała z powro­tem do dzbana, zamknęła szyjkę.

Stare zwy­czaje trwają dłu­żej niż pamięć o ich począt­kach, pomy­ślała. Nie musimy już liczyć każ­dego łyku, pod naszym domo­stwem i pod każ­dym innym domem w afra­agrze znaj­dują się kamienne zbior­niki wypeł­nione życio­daj­nym pły­nem. Znamy wszyst­kie źró­dła w pro­mie­niu dwu­dzie­stu mil. A jeśli one zawiodą, są jesz­cze łapa­cze rosy, czy to w postaci olbrzy­mich lej­ków, czy płacht mate­rii wysta­wia­nych rano i wie­czo­rem na wiatr, więc mamy dość wody, bym mogła zuży­wać codzien­nie kilka takich dzba­nów. I co? Skrzy­wiła się sar­do­nicz­nie. Na samą myśl, by roz­lać choć kro­plę na pod­łogę, coś ją skrę­cało w brzu­chu. Bo ciotka od dziecka wbi­jała do głowy, że każda zmar­no­wana kro­pla to grzech, zło porów­ny­walne nie­mal ze zdradą rodu. A ona usły­szała to od wła­snej ciotki albo babki, które usły­szały to od… Wes­tchnęła. W nie­któ­rych spra­wach nie jeste­śmy niczym wię­cej jak kar­tami księgi zapi­sa­nymi mądro­ściami przod­ków, które pie­lę­gnu­jemy, nawet jeśli stra­ciły już swój sens.

Ubrała się sta­ran­nie. Naj­pierw koe, potem noasm, na wierzch odświętna ta’chaf­fda, czer­wona jak krew, hafto­wana róż­nymi odcie­niami szkar­łat­nych nici w kwiaty i ptaki. Pas od tal­he­rów zmie­niła na śnież­no­biały, pochwy sza­bel puco­wała do poły­sku przez pół dnia. Wie­działa, jakie zrobi wra­że­nie, czer­wień nie­win­no­ści prze­cięta śnieżną bielą kry­jącą w środku śmierć. W rodzie d’Kllean aż cztery osoby miały prawo do tej bieli, co samo w sobie sta­no­wiło rzecz nie­zwy­kłą, bo obec­ność już jed­nego lub dwóch mistrzów broni wśród krew­nych była powo­dem do dumy i chwały dla wszyst­kich. Prawdę powie­dziaw­szy, nie czuła się jakoś szcze­gól­nie wyróż­niona, ale nie towa­rzy­szyło jej już to pod­skórne poczu­cie winy i wście­kło­ści, które napę­dzało ją przez lata ćwi­czeń. Była mistrzy­nią i akcep­to­wała to tak samo, jak to, że musi oddy­chać.

W afra­agrze mówiono, że ród d’Kllean ma dobrą rękę do walki i zawsze stąpa o pół kroku od bitew­nego transu. W rodzie h’Lenns od poko­le­nia nie było ani jed­nego Bia­łego Pasa i chyba tylko dla­tego nie wybu­chła jesz­cze praw­dziwa wojna. Nawet jeśli Len­gana dążyła do niej mniej lub bar­dziej otwar­cie, to ani jej mąż, ani rada rodu nie miała ochoty na otwartą kon­fron­ta­cję. Tym bar­dziej że star­szy­zna osady też się temu sprze­ci­wiała. Ród Len­gany był licz­niej­szy i bogat­szy, ród Deany miał lep­szych wojow­ni­ków i popie­rały go inne małe rody, któ­rym nie w smak było rosnące zna­cze­nie tych boga­tych. Star­cie mię­dzy nimi mogło się róż­nie skoń­czyć, jed­nak nad każ­dym z nich uno­siło się widmo afra­agry wypeł­nio­nej dzie­siąt­kami tru­pów oraz pła­czem wdów i sie­rot.

Deana przej­rzała się w małym lusterku z pole­ro­wa­nej stali. Za duże usta, czę­sto zaci­śnięte w wąską kre­skę, za mały nos, za blada cera, oczy ni to piwne, ni orze­chowe. Ciemne włosy z równo przy­ciętą grzywką, żeby nie prze­szka­dzały w walce. Nawet gdyby chciała, nie mogłaby się wyprzeć odzie­dzi­czo­nej po matce meekhań­skiej krwi, która tak dopro­wa­dzała do szału Len­ganę h’Lenns, że ta poświę­ciła życie swo­ich synów i kuzynki w pró­bie wymor­do­wa­nia ich rodziny. Był czas, kiedy Deana nie lubiła swo­jej twa­rzy, za bar­dzo przy­po­mi­nała jej o pół­noc­nym dzie­dzic­twie, jed­nak teraz to nie miało zna­cze­nia. Ważne, żeby dobrze wyglą­dać, nie oka­zać stra­chu, nie odwra­cać wzroku, nie czer­wie­nić się. Len­gana, ta suka, wpu­ściła węża do afra­agry, zgi­nęło czte­rech ludzi, dwóch w rodzie h’Lenns i dwoje w rodzie d’Kllean. I wszystko po to, by dopaść ją, Deanę, jakby wyda­rze­nia sprzed pra­wie roku, krew na placu ćwi­czeń i strata dwóch synów nie ostu­dziły jej żądzy zemsty.

Uśmiech­nęła się do swo­jego odbi­cia w lustrze. Żądzy zemsty nie gasi się krwią tego, kto zemsty pra­gnie, bo to tak, jakby gasić pożar ole­jem. Zmie­niła uśmiech na bar­dziej chłodny i uprzejmy, taki, który mówił – jestem ofiarą, skrzyw­dzono mnie, lecz nie noszę w sercu zadry. Vegrela, pierw­sza matrona rodu, po to wła­śnie dała jej lusterko. Ćwicz, Deana, powie­działa, ćwicz, nie możesz być tym zahu­ka­nym ptasz­kiem, który każ­demu scho­dzi z drogi, tak, wiem, wiem, masz te swoje tal­hery i też jestem z cie­bie dumna, ale nie wszyst­kie bitwy wygrasz stalą. Nie­które musisz sto­czyć, nie wyj­mu­jąc ostrza z pochwy, a twoja twarz mówi: „Uderz mnie, jestem winna”. Ćwicz uśmie­chy, spoj­rze­nia, gry­masy. Ćwicz, jak ćwi­czy­łaś walkę sza­blami.

Więc ćwi­czyła, przez cały mie­siąc, gdy oba rody oddzie­lono soh awa­rej. To pra­stare prawo było rzadko uży­wane, lecz tym razem star­szy­zna zde­cy­do­wała się na jego zasto­so­wa­nie, by gorące głowy mogły ochło­nąć, a gniew przy­gasł. Soh awa­rej – dni wstęgi. Podzie­lono mie­siąc na pół i pierw­szego dnia o świ­cie zgro­ma­dzono człon­ków rodu h’Lenns w domo­stwie, po czym zapie­czę­to­wano drzwi. Zro­biono to białą jedwabną wstążką, na znak, że nie siła, lecz posza­no­wa­nie oby­cza­jów wystar­czają w afra­agrze za prawo, co nie zna­czyło, że wybrani wojow­nicy nie pil­no­wali dys­kret­nie, by nikt nie pró­bo­wał zlek­ce­wa­żyć wyroku. Dru­giego dnia o świ­cie zdjęto pie­częć z domo­stwa Len­gany i zało­żono ją na drzwi rodu d’Kllean. Dzień trzeci przy­niósł kolejną zmianę, i tak dalej…

Przez mie­siąc oba rody żyły obok sie­bie, oddzie­lone tą jedwabną wstążką sku­tecz­niej niż tysią­cem mil. Stara legenda mówiła, że kie­dyś, przed wie­kami, w jed­nej z afra­agr dwa rody żyły tak obok sie­bie przez dwa­dzie­ścia sześć lat, aż wymarło poko­le­nie, które pamię­tało, co wła­ści­wie było przy­czyną kon­fliktu. Tu star­szy­zna osady dała im mie­siąc, który Deana wyko­rzy­stała na ćwi­cze­nie uśmie­chów.

Popra­wiła włosy, roz­tarła kilka kro­pel pach­ną­cej żywicy w pal­cach i natarła skro­nie oraz płatki uszu. Uśmiech­nęła się. Szcze­rze.

— Krew obu­dziła w tobie nową kobietę — powie­działa jej kilka dni temu jedna z kuzy­nek. — Taniec tal­he­rów prze­stał być tylko zabawą, ćwi­cze­niem, ode­sła­łaś czy­jąś duszę do duszy ple­mie­nia i nie zła­mało cię to. Wczo­raj matrona Ganera n’Weer­his pytała, czy po sądzie ich odwie­dzisz. Dziew­czyna, która w poje­dynku zabiła węża, sta­nie się ozdobą każ­dego domo­stwa.

Tak. Pierw­sza krew. Deana poki­wała głową. Ich ple­mię od wielu lat nie brało udziału w praw­dzi­wej woj­nie, afra­agra od wielu lat nie musiała odpie­rać żad­nego ataku, meekhań­ski najazd skie­ro­wany był na ple­miona miesz­ka­jące bar­dziej na zachód, więc z kobiet jej osady tylko ta głu­pia, par­szywa suka, ta…

Przy­mknęła oczy. Takie myśli o kimś, kto dzieli z tobą cień tych samych skał i czer­pie wodę z tych samych źró­deł, są grze­chem.

Ken­det’h. Owey­reth – trzy­na­sta modli­twa o zro­zu­mie­nie.

Pani na Nie­bie. Ja, Deana d’Kllean, dopiero przed mie­sią­cem po raz pierw­szy prze­la­łam praw­dziwą krew.

Praw­dziwą krew nie w ćwi­czeb­nym poje­dynku, lecz w walce na śmierć i życie.

Na śmierć i życie, bo widzia­łam głód i obłęd w oczach mojej prze­ciw­niczki.

Prze­ciw­niczki, która przy­szła do afra­agry na prośbę osza­la­łej z bólu i nie­na­wi­ści kobiety.

Kobiety, która nie­na­wi­ścią nisz­czy wła­sny ród, choć tego nie dostrzega.

Nie dostrzega, więc jest ślepa, a ślep­com należy współ­czuć i podać dłoń.

Dłoń przy­jaźni, dłoń nio­sącą chleb i wino, a w osta­tecz­no­ści wyzwo­le­nie od bólu.

Bólu, któ­rym zara­żają innych.

Pani na Nie­bie.

Czy jeśli wyzwę Len­ganę h’Lenns na poje­dy­nek, to wyzwolę ją od bólu?

Ken­det’h nie zawsze nie­sie odpo­wie­dzi. Cza­sem jest tylko drogą pro­wa­dzącą do pytań.

W tym przy­padku pyta­nie brzmiało: „Czy naprawdę tego chcę?”. Czy to pra­gnie­nie mojej duszy, myślała, czy żądza zemsty? Len­gana h’Lenns spro­wa­dziła swoją kuzynkę do afra­agry, nie poda­jąc praw­dzi­wego powodu jej wizyty. Zapro­siła węża mię­dzy nie­świa­do­mych ludzi tylko po to, by zabić ją, Deanę d’Kllean. Oczy­wi­ście nikt w osa­dzie nie pod­wa­żał prawa matrony do zemsty, kim byliby Issa­ram, gdyby nie uzna­wali takich rze­czy za część swo­jego dzie­dzic­twa. Nawet spo­sób, jaki wybrała Len­gana, choć wielu mógł się nie podo­bać – w końcu wpusz­cze­nie do afra­agry sza­lo­nej zbój­czyni nara­żało wszyst­kich – mie­ścił się jakoś w Pra­wie Haru­diego. Oma­lana, jako kuzynka Len­gany, też mogła chcieć odpła­cić za prze­laną krew, ale sytu­acja była nie­zwy­kła. Pierw­sza kobieta w rodzie h’Lenns mściła się za śmierć dwóch synów, któ­rzy zgi­nęli z ręki… kogo?

Deana od wielu mie­sięcy nie myślała o bra­cie, Yatech znik­nął, cał­ko­wi­cie ulot­nił się z życia ple­mie­nia, jakby ni­gdy się nie naro­dził. Opła­ki­wała go przez trzy dni, gdy krew na placu ćwi­czeń rudziała, a z domo­stwa rodu h’Lenns docho­dził żałobny sko­wyt. Po tym, co zro­bił jej młod­szy brat, ona nie miała prawa do publicz­nej żałoby, nie mogła prze­ży­wać straty, posy­pu­jąc głowę popio­łem i drąc szaty. Przez trzy dni i noce nie wycho­dziła z sypialni, nie jedząc i nie pijąc, pła­cząc w poduszkę, po czym obmyła twarz, ubrała się i poszła poma­gać w kuchni.

Z tam­tych dni pamię­tała tylko swój ból i wście­kłość. Yatech wybrał wła­sną drogę, wstą­pił na nią i czas zamknął się wokół niego w pętli, wyma­zu­jąc wszyst­kie jego dni z histo­rii ludów Issa­ram. Powinno jej być łatwiej, dla­tego że przez kilka lat prze­by­wał poza afra­agrą i wró­cił tylko na chwilę. Lecz nie było. Gdyby wtedy tak bar­dzo nie tęsk­niła, gdyby nie cie­szyła się tak strasz­nie z jego powrotu. A on zosta­wił ją samą jak źdźbło trawy rzu­cone na pustynny wiatr. Trzy dni łez to i tak zbyt wiele.

Wszy­scy w rodzie zacho­wy­wali się, jakby nic nie zaszło, za co była im wdzięczna, nie znio­słaby współ­czu­ją­cych gestów, poro­zu­mie­waw­czych spoj­rzeń, całej tej otoczki towa­rzy­szą­cej nie­po­trzeb­nej lito­ści. Poka­le­czy­łaby każ­dego, kto ośmie­liłby się ją pocie­szać. Nawet wizyta, którą trzy mie­siące póź­niej zło­żył im ten Meekhań­czyk, zdru­zgo­tany, poha­ra­tany męż­czy­zna o duszy jak kawa­łek zwę­glo­nego drewna, tlą­cej się tylko chę­cią odwetu, nie wstrzą­snęła nią za bar­dzo. Roz­ma­wiali wtedy przez kilka godzin, poka­zała mu nawet wykutą w kamie­niu histo­rię ple­mie­nia, by zro­zu­miał, kim są.

Nie był pierw­szym, który pró­bo­wał ich pojąć. W afra­agrze zja­wiało się wielu takich, kup­ców, han­dla­rzy, misjo­na­rzy opie­wa­ją­cych potęgę tego lub innego bóstwa, ba, nawet kapła­nów i mni­chów samej Wiel­kiej Matki, któ­rzy, o iro­nio, przy­cho­dzili, by nawra­cać jej lud. To tro­chę tak, jakby małe dziecko chciało uczyć ojca wła­da­nia mie­czem. Mało który z nich to rozu­miał. Odcho­dzili na pół­noc, za góry, albo na połu­dnie, za pusty­nię, spo­wici w kokon wła­snych prze­są­dów, wyobra­żeń i poczu­cia wyż­szo­ści rów­nie mocno, jak w chwili, gdy spo­ty­kali Issa­ram. Ale on, Aerin-ker-Noel, chyba wresz­cie pojął, jak bar­dzo się róż­nią, chyba otwo­rzył oczy i spoj­rzał na nich spoza meekhań­sko-impe­rial­nego woalu, który od dziecka nosił na twa­rzy. W każ­dym razie nie wró­cił do afra­agry na czele bandy najem­ni­ków, któ­rych kupił.

Cza­sem tego żało­wała.

Wię­cej o nim nie sły­szała, ale też nie nad­sta­wiała zbyt­nio uszu. Dla­cze­góż to mia­łaby się inte­re­so­wać losem jakie­goś kupca?

Otrzą­snęła się z tych wspo­mnień. Dziś to dziś, a ją cze­kała inna walka.

Skoń­czyła się ubie­rać i wyszła na zewnątrz.

Przed rodo­wym domo­stwem spo­tkała ciotkę Vegrelę. Star­sza kobieta zmie­rzyła ją od stóp do głów, uśmiech­nęła się z uzna­niem i wska­zała grupkę mło­dych męż­czyzn zaję­tych demon­stra­cyj­nym nie­pa­trze­niem w ich stronę.

— Ślubne pasy się plotą od takich spoj­rzeń — mruk­nęła. — Wkrótce będziesz w nich prze­bie­rać.

Deana oddała uśmiech, ale wzru­szyła ramio­nami.

— Naj­pierw sąd.

— Racja.

Minął mie­siąc, zdjęto pie­czę­cie z obu domostw i wezwano ich przed­sta­wi­cieli przed star­szy­znę osady.

Deana czuła się pew­nie, bo sprawa była pro­sta. Ona, Deana d’Kllean, miała tylko jed­nego brata, Ver­ne­ana, który zgi­nął w walce z koczow­ni­kami, a syno­wie Len­gany h’Lenns poza­bi­jali się nawza­jem w cza­sie ćwi­czeb­nego poje­dynku. Zda­rza się, co prawda rzadko, ale się zda­rza. Wszy­scy współ­czują rodowi h’Lenns tej strasz­nej straty, lecz życie się nie koń­czy, a ple­mię musi trwać.

Wina leżała więc po stro­nie Len­gany, bo gdzie były pod­stawy do ścią­gnię­cia do afra­agry Oma­lany? Kobiety, która choć potra­fiła posłu­gi­wać się bro­nią na pozio­mie mistrzow­skim, która otwie­rała się na khaan’s i potra­fiła dać się ponieść jego tań­cowi, nie była w sta­nie przy­jąć wszyst­kich darów, jakie niósł trans. To on wła­dał nią, nie ona nim. Nie potra­fiła kon­tro­lo­wać gniewu, bitew­nego szału, żądzy krwi, wal­czyła, póki nie zabiła prze­ciw­nika. Obce jej były – pły­nące z praw­dzi­wego zro­zu­mie­nia, czym jest khaan’s – współ­czu­cie i sza­cu­nek dla życia. Zacho­wy­wała się niczym wąż, kąsa­jący odru­chowo, cał­ko­wi­cie obo­jętny na śmierć, którą przy­nosi.

Deana powinna się tego domy­ślić od razu, gdy widziała, jak Oma­lana zabija Ken­sję. Na twa­rzy star­szej kobiety nie drgnął nawet jeden mię­sień, po pro­stu strzep­nęła klingę, wytarła krew o szatę zabi­tej dziew­czyny, scho­wała sza­blę do pochwy, odwró­ciła się i, jakby ni­gdy nic, kon­ty­nu­owała prze­rwaną poga­wędkę z jedną z krew­nych męża Len­gany.

To Ken­sja ją wyzwała, głu­pio i nie­roz­waż­nie, to Ken­sja pierw­sza wycią­gnęła broń. Lecz nikt się nie spo­dzie­wał, że walka będzie miała taki koniec. Star­sza mistrzyni powinna roz­broić młódkę, a gdyby chciała jej dać nauczkę, nazna­czyć skórę bli­zną, może nawet, jeśli nauczka mia­łaby być szcze­gól­nie dotkliwa, na twa­rzy. Ale nie, Oma­lana spa­ro­wała kilka ata­ków dziew­czyny, po czym od nie­chce­nia, scho­dząc z linii pro­stego szty­chu, rąb­nęła ją w skroń.

Po czym wró­ciła do prze­rwa­nej roz­mowy.

Praw­dziwy wąż, który zabija i peł­znie dalej.

Dzień po śmierci Ken­sji jej brat poszedł na plac ćwi­czeń doma­gać się spra­wie­dli­wo­ści. Towa­rzy­szyło mu trzech kuzy­nów. I znów jakaś utarczka, wymiana słow­nych szty­chów i cięć, po któ­rej oka­zuje się, że słowa to za mało, a mie­cze wyska­kują z pochew. Krewni Len­gany czuli się pew­nie, w końcu mieli za sobą Oma­lanę, lecz nie doce­nili gniewu mło­dego Aewera. Gdy ostrza poszły w ruch, zgi­nął Mayih z rodu h’Lenns, po nim padł jego kuzyn, Konle, ale w chwili, kiedy reszta miała już podać tyły, poja­wiła się Oma­lana.

Deana nie widziała początku tej walki, ćwi­czyła na innym placu, gdy nad afra­agrą wybuchł jęk kato­wa­nej stali i bojowe okrzyki. Prze­rwała w pół ruchu. Zdu­mie­wa­jące, jak bar­dzo potrafi się róż­nić szczęk ćwi­czeb­nego star­cia od takiego na śmierć i życie, jak ina­czej brzmi dziki okrzyk, gdy się go tre­nuje, niż taki wyry­wany z gar­dła bitew­nym sza­łem.

Wpa­dła na pole star­cia w chwili, gdy Oma­lana cięła jed­nego z jej krew­nia­ków, Neeneyra, przez plecy, a dru­giemu nazna­czyła twarz paskudną raną. Aewer odpie­rał jej ataki z coraz więk­szą despe­ra­cją, cofał się, jego yphir po każ­dej para­dzie chwiał się coraz moc­niej, drugi miecz leżał już na ziemi, a kobieta-wąż naj­wy­raź­niej bawiła się z nim, nie koń­czyła star­cia, mimo iż Deana w ciągu tych kilku ude­rzeń serca dostrze­gła co naj­mniej dwa momenty, kiedy chło­pak się odsło­nił.

Wpa­dła mię­dzy wal­czą­cych, tal­hery zaplą­sały powi­talny taniec, ści­na­jąc się z sza­blą Oma­lany w ryt­mie szyb­kim jak łopot serca pustyn­nego skoczka. Ode­pchnęła bio­drem Aewera, duma mło­dego wojow­nika musiała nie­źle ucier­pieć, i sta­nęła mię­dzy nim a wężem. W końcu po to są star­sze kuzynki, po to ćwi­czyła taniec sza­bel i nosiła białe pochwy.

Lecz ni­gdy jesz­cze nikogo nie zabiła.

A jej prze­ciw­niczka tak.

Opo­wia­dali jej o tej walce póź­niej, gdy uprząt­nięto już zwłoki, a star­szy­zna naka­zała obu rodom udać się do domostw. Podobno obie weszły w khaan’s w pół mgnie­nia oka, a powie­trze wokół nich roz­ję­czało się brzę­kiem stali. Deana miała szczę­ście, że aku­rat ćwi­czyła i była roz­grzana, gdyby nie to, Oma­lana wypru­łaby z niej flaki w dru­gim albo trze­cim zło­że­niu. Wal­czyły, oto­czone zasłoną roz­mi­go­ta­nej stali, a wszystko, co pró­bo­wa­łoby ją prze­kro­czyć, zosta­łoby roz­nie­sione na strzępy.

Nie pamię­tała zbyt dobrze samego star­cia, nie zdo­ła­łaby odtwo­rzyć każ­dego cię­cia i szty­chu, każ­dej parady i każ­dego uniku. To był inny trans niż te ćwi­czebne, róż­nił się od nich jak skok z urwi­ska różni się od obser­wo­wa­nia lecą­cego ptaka. Był dziki, sza­lony, tęt­nił muzyką we krwi, osła­dzał każdy oddech. Miała ochotę wybuch­nąć śmie­chem i zatań­czyć, lecz prze­cież to wła­śnie robiła. Tań­czyła taniec śmierci, a tal­hery prze­stały być sza­blami i stały się czę­ścią jej woli, ciała, umy­słu.

Przez chwilę, kilka chwil, kochała nawet Oma­lanę, kochała szczerą, sio­strzaną miło­ścią, jak kocha się kogoś, kto ofia­ro­wał ci wspa­niały dar. I rozu­miała, jak ni­gdy wcze­śniej, jej ból, nie­moż­ność się­gnię­cia po biel na pochwie, rodzącą się wście­kłość i pogardę dla innych, poczu­cie straty, chęć udo­wod­nie­nia, że jest rów­nie dobra… nie, że jest lep­sza od reszty. Oraz pustkę, rosnącą z każdą duszą wyrwaną z ciała. Wie­działa, że mimo iż mają podobne umie­jęt­no­ści bitewne, dzieli je jed­nak zasad­ni­cza róż­nica. Oma­lana nie potrafi tego, co ona. Nie patrzy w prze­ciw­nika, w jego serce, nie rozu­mie go, nie ma dla niego współ­czu­cia i nie widzi w nim wła­snego odbi­cia.

I dla­tego prze­gra.

Deana pamię­tała samą koń­cówkę walki, gdy zna­la­zła rytm, kry­jący się za pozor­nym cha­osem i nie­prze­wi­dy­wal­no­ścią ata­ków prze­ciw­niczki, gdy poznała, kiedy tamta wyj­dzie z khaan’s, bo fru­stra­cja spo­wo­do­wana nie­moż­li­wo­ścią dosię­gnię­cia Deany wypy­chała ją z transu. Wtedy ją zabiła, nie mogła nic wię­cej zro­bić, tamta nie przy­ję­łaby porażki, zra­nie­nie czy roz­bro­je­nie zmie­ni­łoby ją w bogi­nię zemsty, mor­du­jącą cio­sem w plecy albo dosy­pu­jącą tru­ci­zny do wody. Poza tym Deana na­dal ją kochała, i na­dal jej współ­czuła, więc przez współ­czu­cie, bo cóż by innego, roz­rą­bała jej tęt­nicę szyjną, odbiła ostat­nie dwa ciosy i patrzyła, jak tamta umiera.

Khaan’s niósł wiele darów.

Po walce, gdy wciąż roze­dr­gana stała nad cia­łem Oma­lany, napo­tkała wzrok swo­jego mistrza. Drean h’Keaz wyko­nał gest nale­wa­nia wody. Rozu­miesz? Pytały jego oczy. Teraz rozu­miesz?

Poka­zy­wał jej ten gest setki razy w cza­sie ćwi­czeń, tłu­ma­cząc, że pełny bitewny trans jest jak wla­nie wody w nowe naczy­nie. Wla­nie sie­bie w prze­ciw­nika, wyczu­cie go, zro­zu­mie­nie, wej­ście w skórę wroga.

Wtedy zro­zu­miała.

Nie poko­nu­jesz obcego, zawsze wal­czysz ze sobą.

Na takich myślach i wspo­mnie­niach zeszła jej droga do jaskini, w któ­rej wyda­wano wyroki. Potrze­bo­wała tego, żeby nie zacząć się trząść, bo miała wra­że­nie, jakby wszyst­kie ćwi­cze­nia przed luster­kiem prze­pa­dły w Mroku i nie zdały się na nic.

— Gotowa? — Ciotka jesz­cze raz zmie­rzyła ją od stóp do głów.

— Bar­dziej nie będę.

— No to wcho­dzimy.

Połknęło je pęk­nię­cie w skale.

* * *

Jaski­nię oświe­tlały dzie­siątki lamp. Star­szy­zna afra­agry – sze­ściu męż­czyzn i sześć kobiet, wśród któ­rych było dwóch Wie­dzą­cych – sie­działa pod ścianą. Tysiąc­le­cia pale­nia lam­pek oliw­nych pokryły kamień patyną sadzy i tłu­stych osa­dów. Nie­ważne – zda­wał się mówić ten brud. To nie święte miej­sce kultu, tylko zgro­ma­dze­nie, w któ­rym wydaje się wyroki.

Len­gana h’Lenns była już na miej­scu. Towa­rzy­szyli jej mąż, syn i garść krew­nych. Ród d’Kllean repre­zen­to­wała Vegrela, matka Neeneyra, rodzice Ken­sji oraz Deana. Star­szy­zna nie życzyła sobie zbie­go­wi­ska w trak­cie roz­strzy­ga­nia tej zagma­twa­nej i nie­ty­po­wej sprawy.

Z jed­nej strony sytu­acja wyda­wała się przej­rzy­sta, z dru­giej bar­dziej niż trudna. Wina Len­gany pole­gała na zapro­sze­niu do afra­agry swo­jej kuzynki, mimo iż ta była wężem. Śmierć Ken­sji świad­czyła o tym naj­le­piej, dziew­czyna miała ledwo czter­na­ście lat, tylko wąż zabije taką młódkę i popeł­znie dalej. Lecz to wina trudna do udo­wod­nie­nia, nie spo­sób roz­po­znać węża, nim ten nie ukąsi. Zało­że­nie, że Len­gana ścią­gnęła Oma­lanę do afra­agry, by ta zemściła się na Deanie, wyma­ga­łoby gło­śnego powie­dze­nia, za co matrona miała się mścić.

I tu był dół, w któ­rym krył się pustynny pająk.

Nie ist­niał for­malny powód do zemsty.

Od stu­leci nie zda­rzyła się taka rzecz. Wszy­scy, nawet Deana, rozu­mieli ból Len­gany h’Lenns i jej prawo do uko­je­nia go we krwi. Ale… kto zabił jej synów, jeśli Yatech ni­gdy się nie naro­dził?

Deana cze­kała spo­koj­nie. Była w rodzie Pie­śniarką Pamięci, znała nie­mal wszyst­kie prawa Issa­ram i histo­rie rodo­wych spo­rów się­ga­jące cza­sów samego Haru­diego, więc wie­działa, że w tej spra­wie Len­gana nie miała tak sil­nej pozy­cji, jak jej się wyda­wało. Była w afra­agrze na wpół obca, wyszła za męż­czy­znę rodu h’Lenns dopiero przed kil­koma laty i choć przy­wio­zła spory posag i trzech doro­słych synów, to w efek­cie jej histe­rycz­nej obse­sji ple­mię stra­ciło już sied­miu człon­ków. To nie nastroi do niej star­szy­zny zbyt dobrze.

Wie­działa, że rada może uka­rać Len­ganę wie­lo­mie­sięcz­nym lub wie­lo­let­nim zaka­zem opusz­cza­nia domo­stwa albo odby­ciem piel­grzymki do Kan’nolet, miej­sca, gdzie Harudi ogło­sił Prawa i medy­to­wa­nia tam rok, albo nawet wygna­niem z powro­tem do rodzin­nego ple­mie­nia. To ostat­nie byłoby naj­lep­sze, bo wszy­scy wie­dzieli, że matrona nie prze­sta­nie myśleć o pomsz­cze­niu synów. Star­szy­zna mogła rów­nież pod byle pre­tek­stem naka­zać im poje­dy­nek. Młoda mistrzyni bitew­nego transu i kobieta mogąca być jej matką. Kolejna plama krwi na skale i, być może, wresz­cie spo­kój w afra­agrze.

A potem ogło­szono decy­zję i świat Deany naj­pierw zamarł, a następ­nie roz­padł się na kawałki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Pamięć wszystkich słów

Подняться наверх