Читать книгу Michu oraz Wszechgalaktyczny Sylwester - Robert Starzec - Страница 5
Rozdział pierwszy
ОглавлениеW grudniu po południu Michał Strumiński, zwany Michem, zobaczył drugie Słońce i to odmieniło jego życie. Słońce numer dwa miało uśmiech i dwoje czarnych wesołych oczu pośrodku jaśniejącej tarczy.
Trwała ostatnia próba szkolnego chóru przed noworocznym występem, zorganizowana w popłochu przez magistra Stefana Romanka. Michu, który podobnie jak nauczyciel muzyki Romanek – był głuchy niczym pień i kompletnie pozbawiony głosu – zjawił się wyłącznie po to, by na dzień przed sylwestrem zobaczyć Klementynę. Klementyna śpiewała w pierwszym rzędzie pośrodku, Michu stał z boku i jeśli się nieco wychylił, mógł podziwiać jej profil z zadartym noskiem w roli głównej.
Próba odbywała się w sali gimnastycznej, pod obręczą od kosza, na pospiesznie poustawianych skrzyniach. Michu zerkał na Klementynę, usiłując skupić się na magistrze Romanku, który rytmicznie machał rozprostowanymi dłońmi i można by nawet pomyśleć, że trzyma między nimi cegłę, której nikt nie widzi. Nieustannie wodził oczyma po chórzystach. Właśnie zatrzymał wzrok na Michu i ocenił go przelotnie, lecz surowo. Zmarszczone brwi wskazywały, że magistrowi Romankowi nie podoba się ani waga Micha – dziesięć kilo za dużo ani sprana i zmaltretowana bluza z groźnym lordem Vaderem i napisem STAR WARS.
— Ciiicha noc! Święęęta noc! — Michu wył najładniej, jak umiał, żałując, że w zgiełku, który tworzy, nie słyszy perlistego śpiewu Klementyny. Romanek zgromił go wzrokiem, więc Michu zamilkł i tylko ruszał ustami. Wiedział już świetnie, że ani ta próba, ani przedostatni dzień grudnia nie będą należeć do udanych. Odpuścił sobie śpiew. Postanowił zająć się czymś bezsensownym. Obserwował chwilę uczniów, którzy najwyraźniej nie mieli ochoty na dodatkowe kilka godzin wycia w pustej szkole. Spojrzał na Klementynę i przeniósł wzrok za okno.
Gapił się na zaśnieżone boisko, czarne drzewa bez jednego listka, zmarznięte ptaki i śnieżne czapeczki na słupkach ogrodzenia. Tu i ówdzie spod śniegu wystawały resztki liści. Dalej pędziły samochody. Pogoda jak na grudzień była ładna, tylko parę chmurek przysłaniało niebo, słońce wisiało nisko, jakby od niechcenia. I właśnie od słonecznej tarczy odłączył się bliźniaczy kształt, z zawrotną prędkością mknąc w kierunku szkoły. Michu zamarł, pomyślał bowiem, że to rakieta pędzi co sił, by zrobić porządek z całym tym bałaganem. Chciał ostrzec resztę, ale nie zdołał wydusić nawet pisku. Patrzył więc, jak okrąg powiększa się i nabiera wyrazistości. Leciał tuż nad blokami, emitując intensywne żółte światło. Michu zmrużył oczy i dostrzegł, że ta rakieta, drugie Słońce, Bóg wie co, ma zupełnie wyraźny, czarny uśmiech. Niemal szczerzy się z zadowolenia. Dwie czarne plamy przypominały oczy i Michu mógłby przysiąc, że jedno mrugnęło.
Uśmiechnięte Słońce leciało wprost na szkolę, by zatrzymać się płynnie i zawisnąć nad boiskiem. Teraz Michu mógł już ocenić jego rozmiary – miało wielkość mniej więcej domku jednorodzinnego i kształt kuli. Być może z tyłu znajdował się silnik albo coś podobnego, jeśli oczywiście latające Słońca potrzebują silników. Michu zapomniał, jak się nazywa. Nerwowo grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu komórki z aparatem, nabrał powietrza i przerywając kolędowanie, wrzasnął:
— UFO! Ludzie! UFO przyleciało!
Niestety, złośliwa i tajemnicza siła kierująca wszystkimi niezidentyfikowanymi światłami na niebie, a nawet nad boiskiem szkolnym, poderwała słoneczko ku górze, nim ktokolwiek odwrócił głowę. Pojazd zerwał się bez ostrzeżenia, zmieniony w smugę pomknął po skosie i przepadł, jakby go nigdy nie było. Trzydzieści zaciekawionych twarzy gapiło się na puste boisko. A trzydziesta pierwsza, ta nauczycielska, była wściekła.
Najpierw zaśmiał się tylny rząd, chórem basów w intensywnym stadium mutacji, potem zapiszczały dziewczyny, a nim zdołałbyś klasnąć, cała sala gimnastyczna rechotała, ile wlezie. Michu zaś pozostał z rozdziawionymi ustami i palcem wyciągniętym w kierunku obojętnego nieba. Uczniowie bili o uda otwartymi dłońmi, ktoś się zakrztusił, ktoś znów beczał jak koza. Michu już opuścił rękę, rozejrzał się zdezorientowany i z przerażeniem stwierdził, że śmieje się także Klementyna. Trochę inaczej niż pozostali, tak półgębkiem. Ale się śmieje.
— Dosyć! — ryknął Stefan Romanek i śmiechy natychmiast ucichły. Nauczyciel już zmierzał w stronę struchlałego Micha, poły szarej marynarki łopotały groźnie, brzmiał złowieszczy krok półbutów, a za grubymi szkłami w plastykowych oprawkach oczy płonęły zimnym ogniem. Michu się skulił.
— Proszę, proszę, jak nam wesoło — Romanek zaczął, a każde jego słowo ociekało ironią. Wykrzywiał pociągłą twarz, która, nie wiedzieć czemu, skojarzyła się Michowi z ożywionym kawałkiem drewna.
— Przecież muzyka, zwłaszcza kolędy i pieśni patriotyczne, są nudne, że aż proszą się o rozruszanie. Co prawda pamiętam czasy, kiedy młodzież jakimś nadludzkim wysiłkiem woli umiała śpiewać kilkadziesiąt minut bez wygłupiania się, ale teraz, jak na ciebie patrzę, to wspomnienie wydaje mi się snem. Też chciałbym się obudzić, pomyślał zaraz Michu.
— Cały czas czytam i słyszę, Strumiński, że wy, młodzi, macie za dużo luzu, że nie ma kto się wami zająć, bo rodzice w pracy, a babcia na wsi. A nawet gdyby mieszkała w mieście, nie znaleźlibyście z nią wspólnego języka. A ja myślę, że wam się po prostu w głowach przewraca od tych filmów fantastycznych, którymi karmicie się od rana do nocy. I myślę sobie, Strumiński, że cieszyłbyś się, gdybym zaczął tutaj opowiadać o zielonych ludzikach.
O szarych, chciał powiedzieć Michu, ale ugryzł się w język. W uszach wciąż słyszał echo rechotu chóru i wybijający się zeń dźwięczny śmiech Klementyny.
— Ja ci się przyglądam, Strumiński, przez dłuższy czas i widzę, że jak dalej pójdziesz w tym kierunku, to daleko nie zawędrujesz. Ty myślisz, że dasz radę zdać do liceum, na studia, zostać magistrem? — wyprostował się z godnością i poprawił okulary. Przejechał palcem po brodzie i dodał zaczepnie:
— Ale może ja się mylę i robię ci krzywdę. Powiedz mi, Strumiński, jak wyglądało to UFO?
Michu westchnął, nabrał powietrza, a że nic innego nie przyszło mu do głowy, postanowił powiedzieć prawdę. Gdy opisywał z detalami, jak od wielkiego Słońca, które wszyscy znamy, odrywa się drugie, maleńkie, po sali gimnastycznej przeszedł wesoły szmer. Romanek słuchał z uwagą, więc Michu opisywał kierunek lotu, tempo, nieosiągalne nawet dla rakiety, i zaczął opowiadać o uśmiechu z przodu pojazdu, powodując kolejny wybuch wesołości. Tym razem Romanek pozwolił klasie śmiać się do woli. Michu zawiesił głos, a w duchu przyznał, że gdyby ktoś inny mówił takie rzeczy, sam turlałby się po podłodze.
— No dobrze — Romanek poczekał cierpliwie aż wszyscy ucichną. — W takim razie może nam powiesz, gdzie to UFO jest teraz?
Z ust Micha wydobyło się sapnięcie, czuł, że tonie, woda zalewa już oczy, a ląd daleko. Spojrzał na nauczyciela, poszukując ratunku lub chociaż furtki, którą zdołałby się wymknąć. Prawda go pogrążała, ale wybrał ją ponownie.
— Wykonało manewr i poleciało za szkołę. Nigdy nie widziałem, żeby coś startowało z takim przyspieszeniem — dodał cicho. Tym razem klasa ryknęła jak na zawołanie. Po twarzy Micha przeszedł skurcz, poczuł samotną łzę krążącą pod powieką. Ale jak ma się trzynaście lat, rechotać można do woli. Płakać nie wypada. Klementyna patrzyła na niego z mieszaniną zdziwienia i strachu.
— Jak ciebie słucham, to myślę sobie, że ta cała ufologia powinna być zakazana. Powiedz mi, ile trzeba filmów zobaczyć, by z przekonaniem wypowiadać takie bzdury? — Ktoś zachichotał, inny parsknął wesoło. Romanek nachylił się nad Michem. — Potraktuj to jako lekcję, Strumiński, bo nikt nie chce dla ciebie niczego złego. To tylko twoja klasa. Jak będziesz brnął w to szaleństwo, ludzie będą śmiali się głośniej i częściej. Myślałem na początku, że robisz sobie żarty, ale ty naprawdę masz tylko kosmitów w głowie.
Jak echo, przez salę przeszła ostatnia już fala usłużnego śmiechu. Romanek wrócił przed chórzystów, prostując plecy i odginając głowę. Michu poczuł, że, wbrew grudniowi, straszliwie się poci. Otarł czoło, zerknął jeszcze raz za okno, w próżnej nadziei, że ratunek przyjdzie stamtąd. Słońce stało samotnie na niebie, a zamiast latającego pojazdu, nad szkołą śmignęła ogłupiała kawka. Być może magister Romanek chciał wrócić do dyrygowania albo kontynuować wykład o szkodliwości wiary w pojazdy marsjańskie, jednak dał sobie spokój. Oklapł, westchnął.
— No i byłoby tego dobrego — powiedział. — Wypocznijcie sobie i wesołego Nowego Roku. Tobie też, Strumiński. Myślę, że jeszcze sobie porozmawiamy.
I nie zaszczycając nikogo spojrzeniem, z dostojeństwem człowieka, który zgłębił tajemnice gwiazd, opuścił salę. Za nim ruszyli chórzyści, szczęśliwi i po części wdzięczni Michowi, że swym wygłupem skrócił próbę. Pierwsi uczniowie już tłoczyli się przed drzwiami. Michowi nigdzie się nie spieszyło. Cała radość, związana z szansą ujrzenia Klementyny, ulotniła się bez śladu.
Przyjrzał się swojemu odbiciu w oknie: ot, zwykły chłopak, może troszkę za klocowaty, o mięsistej twarzy i lekko zadartym nosie, ze śladami trądziku na szerokim czole. Najprostsze jeansy na świecie, bez żadnych przebarwień i fabrycznych przetarć, i ta nieszczęsna bluza… – zmrużył oczy. Mógłby kupić sobie nową, ta jest już za mała i łokcie się starły. Westchnął. Zarzucił na ramię wojskowy plecak w kształcie kostki i, myśląc o śmiechu Klementyny, jako ostatni melancholijnie opuścił salę.
Dziewczyna czekała na korytarzu i Michu, już rozpędzony, omal jej nie staranował. Uniósł dłonie w przepraszającym geście, a Klementyna uśmiechnęła się słabo. Jej warkoczyki były aż do obłędu kasztanowe, oczy ciemne i ciepłe. Miała na sobie sukienkę na szelkach nałożoną na jeansy. Z bliska widział na jej kształtnym nosku ledwo widoczne piegi. Michu od września czynił podchody, zastanawiając się, jak tu zagadać, by nie wyjść na durnia, i teraz nie wiedział już, czy zwariować ze szczęścia, czy zwymiotować z nerwów.
Klementyna pojawiła się w szkole we wrześniu i trzymała się na uboczu, co Michowi bardzo się podobało. Przyjechała z małej miejscowości, Grudziądza albo Otwocka, jej ojciec był kucharzem i gotował dla samych ważniaków, a matka uczyła w liceum. Michu nie wiedział, w którym, ale zamierzał zdawać do niego, jeśli Klementyna również tam by się wybierała.
Stali w pustym już korytarzu, białe ściany zdawały się zaciskać wokół przerażonego Micha. Za oknem koledzy i koleżanki pędzili ku wolności.
— Hej — powiedziała Klementyna, a Michu skinął głową. Przygryzła wargę, wyraźnie zakłopotana.
— Nie powinnam nabijać się z ciebie — wyznała.
— E tam — odpowiedział Michu. Właściwie to jej przerwał, bo otwierała już usta do następnego zdania.
— Nie powinnam, ale może był powód. — Stała oparta o ścianę, a plecak bujał się między jej nogami. — W mojej poprzedniej szkole miałam kolegę. Był nawet trochę do ciebie podobny, bystry, bardzo fajnie z nim się gadało.
Michu mechanicznie skinął głową. Oczy mu się świeciły. Klementyna natychmiast spoważniała.
— Zaczęło się od Gwiezdnych wojen — wskazała na Michową bluzę. — Oglądał je w nieskończoność, potem doszły inne filmy, zaczął przesiadywać na necie, kolekcjonować pisma o UFO, zamówił sobie nawet plakat na allegro, identyczny jak ten, który miał Fox Mulder.
— Mulder? — powtórzył Michu, zdziwiony, że Klementyna wie, kto to. Nie wyglądała na taką, co interesuje się amerykańskimi serialami o zjawiskach nadprzyrodzonych.
— No, Mulder. On chciał być właśnie jak Mulder, a kiedy się spotykaliśmy… — złapała powietrze. Przez twarz Micha przeszedł skurcz. — Kiedy się spotykaliśmy, to gadał tylko o znakach na niebie, rysunkach indiańskich i innych tajemnicach, trzymanych przed światem w ukryciu. Mówiłam mu, prosiłam, może coś innego, może gdzieś pójdziemy, może na spacer. To szliśmy, a on tylko gapił się w niebo.
Mówiła coraz szybciej, a Michu wytrzeszczał oczy.
— W końcu nie dało się z nim rozmawiać o niczym innym, nic tylko ślady i kosmiczne statki. I tak właśnie jest, Michał. Romanek może się czepia, ale ma trochę racji. Jak pytałam Krzyśka o cokolwiek, to schodził na swój temat. Wreszcie mówię mu, czemu po prostu nie kupimy sobie po lunecie albo posiedzimy u niego i nie pooglądamy zdjęć kosmitów. Bardzo się ucieszył i powiedział, żebym przyszła, bo ma trzy giga zdjęć wysokiej jakości. — Łzy napłynęły jej do oczu. — No i nie poszłam, bo nie jestem szara, nie mam wielkich oczu i metra wzrostu. Tak to właśnie było, Michał.
Powietrze, które wdychał, było zimne jak lód.
— Przykro mi — wykrztusił. Klementyna rozryczała się na całego.
— Guzik ci przykro! Guzik! — chlipnęła i pobiegła środkiem korytarza. Nagle odwróciła się, zapłakana, wymierzyła w Micha oskarżycielski palec. — Widzisz! Widzisz! Wszyscy jesteście tacy sami!
Trzasnęła drzwiami od szatni. Zrozpaczony i ogłupiały Michu wpatrywał się w geometryczne wzory na ubłoconej podłodze i czuł żałość, wędrującą gdzieś z żołądka, przez serce, do krtani, aż odebrało mu oddech. Gdyby tylko mógł przewidzieć takie rzeczy, to siedziałby cicho, nawet gdyby latający spodek wyrżnął go w czoło. Otarł usta i poświęcił kilka brzydkich myśli tajemniczemu Krzyśkowi, który nie dość, że był palantem, to jeszcze, mimowolnie, pogrzebał wszelkie szanse Micha na zdobycie Klementyny.
W takich chwilach miał ochotę zaszyć się w najciemniejszej komórce na świecie, podkulić nogi pod brodę i czekać, aż wszyscy o nim zapomną. Skąd przyszło mu do głowy wrzeszczeć na całą klasę o pojazdach kosmicznych? Trzeba było robić zdjęcia i cicho siedzieć! – tak myślał, a cichy złośliwy głosik dopowiedział, że taką fotką z pewnością zainteresowałby się były zwariowany chłopak Klementyny.
Zgnębiony, wykończony niczym wnuczek po imieninach babuni, Michu opadł łokciami na parapet, zachodząc w głowę, czemu z milionów sposobów na zrobienie z siebie durnia zawsze wybierze ten najefektowniejszy. Spróbował znaleźć ukojenie w kontemplowaniu zimowego słonecznego krajobrazu, ale nie chciał pomóc ani oblodzony chodnik, ani poskręcane gałęzie, ani mur gimnazjum, ponury jak grobowiec. Michu pociągnął nosem. Zbierze się w sobie i przynajmniej do matury nie obejrzy Gwiezdnych wojen ani żadnego innego filmu z kosmitami. Tak właśnie sobie obiecał. Z ciężkim plecakiem i jeszcze cięższym sercem powędrował w głąb szkoły, chcąc uniknąć spotkania wychodzącej z szatni Klementyny.
Skręcił w pierwszy korytarz, zastanawiając się, czy po świętach nie powinien zagadać do niej, że tylko tak sobie żartował. Pusta szkoła przypominała mu dom pogrzebowy. Poszukiwał jakiejś jasnej myśli, która pozwoliłaby ocalić najbliższe dni. I wiedział już, co ma robić – spróbuje zapomnieć o drugim uśmiechniętym Słońcu, wyprze ze swojej głowy istnienie niezidentyfikowanych obiektów latających, nie będzie nawet patrzył w niebo, aż do dnia, w którym stanie się mądry, dorosły i przestanie widywać dziwne rzeczy. Tak właśnie zrobię, obiecał sobie solennie, gdy z bocznego korytarza wyłoniło się to coś.
Najpierw pojawiło się osiem pomarańczowych reniferów. Każdy miał złotawą, delikatną uprząż, która na oko zerwałaby się przy byle szarpnięciu, wszystkie też zadzierały dumnie czarne nosy. Z wyjątkiem ostatniego, którego nos był zielony i dwa razy większy, niż u pozostałych. Kiwał się przy każdym kroku. Renifery ciągnęły bogato zdobione sanie, z fikuśnie wygiętymi poręczami i pyskami metalowych wilków polarnych za oparciem. W środku, niczym sam sułtan, siedział Święty Mikołaj. Taki najprawdziwszy, z długą białą brodą, która nie mogła być doklejona, w czerwonym kubraczku i czapeczce, a zdumiony Michu stwierdził, że staruszek ma policzki czerwone jak logo coca-coli. Mikołaj patrzył przed siebie, niezmiernie zadowolony, a gdy dotarł na środek korytarza, obrócił ogorzałą twarz w stronę Micha i zawołał:
— Ho, ho, ho, ho, ho!
Renifery przyspieszyły, Święty Mikołaj pomachał na pożegnanie, a z ust Micha wydobył się świst, zdolny obalić stuletnią sosnę.
* * *
Michu wrócił do domu przekonany, że Romanek i Klementyna mieli rację. Zwariował z kretesem. Mógłby pożalić się mamie, ale ta poszła na nockę do szpitala, więc pozostawało mu co najwyżej wypłakać się rybie, ziemniakom i kuchence mikrofalowej, w której miał odgrzać sobie obiad. Jedzenie smakowało jak plastik, równie dobrze mógłby połykać kotlet ze styropianu. Przed oczyma przesuwały mu się obrazy ze szkoły: uśmiechnięte Słońce, smutna, przejęta Klementyna, Święty Mikołaj. Z lodówki zdjął kartkę od mamy: Synuś, odgrzej sobie obiadek i nie siedź za długo. Ściskam cię bardzo. M. PS. Zrobiłam ci koktajl z truskawek.
Szkoda, że nie ma nic o wesołym słoneczku, pomyślał. Zmiął kartkę i schował do kieszeni. Nie będzie siedział długo, najchętniej zasnąłby już w tej chwili, a potem udawał, że nic tego dnia nie zdarzyło się naprawdę. Zastanawiał się, czy ma do kogo zadzwonić, żeby po prostu pogadać, a że nikt nie przyszedł mu do głowy, zabrał talerz z jedzeniem i ruszył do siebie. Jeśli nawet powziął mocne postanowienie wyrzucenia ze swojego życia wszystkiego, co nierzeczywiste i kosmiczne, stopniało ono w chwili, gdy przekroczył próg swojego pokoju.
Panował tam zaduch grobowca, gdyż Michu nie wietrzył ze strachu przed zimnem. Na ścianach, w równych rzędach wisiały plakaty: z trzech klasycznych części Gwiezdnych wojen, pierwszego Terminatora, Zaginionej planety i Duchów Marsa. Hellboy dumnie prezentował spiłowane rogi, Wolverine obnażył ostrza, a wklejone pomiędzy kąt a szafę z ubraniami upiory z Mgły Johna Carpentera niepokoiły intensywną zielenią. Jack Nicholson, przebrany za Jokera, nabijał się z Micha w najlepsze. U sufitu, zawieszona na mocnym sznurku, dyndała miniatura krążownika Imperium.
Większość miejsca zajmowała masywna szafa z ubraniami, zabawkami z dzieciństwa i masą cennego drobiazgu, którego Michu nie umiał się pozbyć. Obok chwiał się regał. Chłopak próbował go ustabilizować, podkładając zeszyty z podstawówki. Na półkach stały książki w trzech rzędach, ułożone osobno wedle rozmiaru komiksy oraz pudełka po oryginalnych grach komputerowych. Puste, gdyż płytki walały się w różnych, dziwnych miejscach.
Centralne miejsce, nad łóżkiem, zajmowała półeczka z figurkami, które Michu pieczołowicie zbierał, odkąd sięgał pamięcią. Nie wiedział, z której jest najbardziej dumny. Był tu Obcy z filmu Riddleya Scotta, niemal żywy, gotowy do skoku, z łapami wyciągniętymi, by pochwycić ofiarę, obok stał Jason z Piątku Trzynastego – na twarzy miał maskę hokejową, do ciosu unosił maczetę i mimo swej postawy był tak cudownie niegroźny, że można by go nająć na imprezy okolicznościowe do przedszkola. Kto jeszcze? Hrabia Dracula w płaszczu czerwonym jak krew i Darth Vader z opuszczonym mieczem. Saruman i orki, sam Sauron z dłonią wyciągniętą po Pierścień, Aragorn i Gollum. Magneto. Wreszcie, Harry Potter, którego Michu już nie lubił tak jak kiedyś, ale nie miał serca, by schować do szafy. Za to ustawił go na samym skraju półki i to z nogą wysuniętą w powietrze. Gdyby młody czarodziej zrobił jeden jedyny krok, poleciałby głową w dół na zakryty kocem tapczan.
Michu toczył z mamą nieustanne boje o ścielenie łóżka – mama twierdziła, że sama świadomość rozbebłanej pościeli w Michowym pokoju odbiera jej sen. Michu zaś wskazywał na bezsensowność zagrzebywania czegoś, co za parę godzin i tak zostanie rozgrzebane. Wreszcie wybrał rozwiązanie kompromisowe – starannie przykrywał tapczan kocem, tworząc pozór porządku. Pozór, bo pod spodem znajdowała się nie tylko poduszka z kołdrą, ale i masa drobiazgu, absolutnie niezbędnego przed snem: przynajmniej trzy książki, komiks w twardej oprawie o potworze z bagien, kartki z rysunkami i notatkami, skoroszyt oraz przynajmniej tuzin długopisów, cienkopisów i flamastrów.
O ile trzy ściany pokrywała szczelna warstwa plakatów, czwarta była niemal pusta. Tylko nad biurkiem, w antyramie, wisiała najważniejsza relikwia – oryginalny plakat z Powrotu Jedi z 1983 roku, dziś już wyblakły. Han Solo mierzył z pistoletu, Luke z laserowym mieczem szykował się do sparowania ciosu, Leia była prześliczna, a za nimi wyłaniał się złowrogi cień Dartha Vadera. Plakat przywiózł wujek ze Stanów, nawet nie wiedząc, jaki to skarb. Pod plakatem stało biurko, wielkie niczym Michu, o ciężkich, metalowych nogach i czterech szufladach, z których każda mogłaby posłużyć za łódź ewakuacyjną podczas powodzi. Po obu stronach drewnianego blatu piętrzyły się papierzyska – podręczniki, zeszyty i cała fura gazet, które Michu prenumerował. Centralne miejsce zajmował spersonalizowany laptop o imieniu Zenek. Nazywał się tak na cześć ciecia z gimnazjum, rzeczonego Zenka, któremu brakowało dwóch przednich zębów. Analogicznie, laptop nie miał dwóch klawiszy, konkretnie: B i N, nad spacją ziała szczerba. Zenek był pradawnym IBM-em, pomalowanym flamastrami, tak że przypominał kadr z kreskówki. Pisaki oszczędziły tylko ekran, gdzie na pulpicie, spomiędzy dziesiątek ikonek, szczerzył się Gandalf z filmu Petera Jacksona.
Michu sprawdził pocztę, westchnął i sprawdził ponownie w próżnej nadziei, że przez pół minuty ktoś wysłał mu sympatyczny mail. Wsunął resztę ryby, popił sokiem jabłkowym i nagle nabrał dziwnego wrażenia, że jest obserwowany. Tak, to oczy figurek, spojrzenia z plakatów wlepiały się w niego, błyszcząc szyderczo, a po plastykowych i papierowych wargach błądziły złośliwe uśmiechy – He, he! Ale heca! Widział uśmiechnięte słońce! I Świętego Mikołaja! A Klementyna, no słuchaj, ona się wypłakała i teraz nabija się z ciebie do rozpuku w miłym towarzystwie. Tak jak i my się śmiejemy.
Obejrzał się trwożnie, ale wszystko wyglądało normalnie. Obcy wywalał dwie paszcze, Harry szykował się do samobójczego kroku, a pistolet Hana Solo mierzył w niewidzialny cel. Tylko szum samochodów i wiatru mącił ciężką wieczorną ciszę. Michu westchnął. Jak zwykle, wzdychał bowiem często i głęboko, jakby niósł na plecach niewyobrażalny ciężar.
Oparł się o krzesło i z miną człowieka, który wie już wszystko, odpalił Poszukiwaczy zaginionej Arki, przewijając od razu do sceny, w której Indy i Sallach wynoszą ze studni dusz Arkę Przymierza. Nacisnął pauzę i jechał, klatka po klatce, przyglądając się hieroglifom na ścianach. Nabrał powietrza, ale tym razem, zamiast pełnego rezygnacji westchnięcia, z jego płuc wydobyło się radosne sapnięcie odkrywcy. Tak! Rzeczywiście tam były! Dwa roboty z Gwiezdnych wojen, odmalowane na ścianach egipskiego grobowca!
Zrobił screena, zatarł ręce i już nie mógł się powstrzymać. Z czcią niemal nabożną wydobył limitowany box, na który oszczędzał całe trzy miesiące, delikatnie otworzył pudełko i po chwili złota płytka zakręciła się w komputerowym odtwarzaczu. Wiedział, że nie powinien, nie po tym, co stało się dzisiaj. Tylko na chwilę, obiecał sobie. I zaraz wpatrywał się w cudowny, choć nierealny świat, gdzie w kosmosie rozbrzmiewają wybuchy, ludzie noszą idiotyczne kostiumy, planety wylatują w powietrze, a najcudowniejszym gadżetem jest laserowy miecz. To bzdura, pomyślał Michu i wytrzeszczał z zachwytu oczy, bo wiedział, że bzdury są w życiu najpiękniejsze.
Obejrzałby przynajmniej jeden epizod – padło na Nową Nadzieję – ale przypomniał mu się śmiech Klementyny. Cóż, stracona szansa, jęknął w duchu, wyłączył film, obiecując sobie, że resztę wieczoru spędzi pożytecznie. Otworzył edytor tekstu i zabrał się za artykuł o technologii ewoków, małych futrzanych ludków z Powrotu Jedi. Artykuł miał od dawna wisieć na fanowskiej stronie, ale Michu wciąż nie mógł go skończyć. Teraz też zastygł z palcami nad klawiaturą, wpatrzony w fotki. Nawet w tych owłosionych okrągłych pyszczkach widział twarz Klementyny.
Artykuł poczeka, bo jeśli zwariuję, to nigdy go nie skończę, powiedział sobie Michu i wstał od komputera. Spojrzał na plakaty i figurki. Nagle wydały mu się niczym więcej jak plastykowym śmieciem, którym próbował odgrodzić się od prawdziwych problemów. Ech, przecież tak nie można, stary koń z ciebie, masz już trzynaście lat…
Runął na łóżko, pod koc, między książki, kartki i komiksy. Po chwili wahania włączył film o Hellboyu, diable wychowanym przez ludzi na porządnego faceta. Hellboy był ogromny, miał wielkie muskuły, kucyk w japońskim stylu i uwielbiał koty. Michu czuł z nim silny związek – dobry diabeł był również samotny i zakochany.
Michu zasnął i śnił o Klementynie w kosmosie. Chmury rozwiały się i światło księżyca padało wprost na Luke'a Skywalkera.
* * *
We śnie Michu widział Klementynę, tak śliczną jak zawsze, z ciemnymi warkoczykami, jeszcze ciemniejszymi oczami i tym cudownym noskiem, który po prostu nie mógł być śliczniejszy. Taki zadarty, obsypany piegami jak łąka kwieciem. Dziewczyna uśmiechała się do niego słodko, a w dłoniach trzymała wielki kolorowy budzik. Minutowa wskazówka miała pomarańczową barwę, dokładnie taką, jak strój Świętego Mikołaja i wskazywała za trzy dwunastą. Klementyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej, ukazując bieluchne, równiutkie zęby. Nagle uniosła budzik nad głowę i rozwaliła.
Budzik trzasnął, wypchnięta przez sprężyny tarcza odskoczyła, a pod nogi Micha posypały się śrubki i kółka zębate. Chłopak podskoczył. Uśmiech Klementyny oplatał już całą twarz, kąciki ust zapewne stykały się na karku. Skóra najpierw jej pociemniała, by zaraz przejść w lekko zgniłą zieleń. Zniknęły nogi, ręce i korpus skarlały, a osamotniona głowa wydawała się sterczeć wprost z plakatu nad biurkiem. Konkretnie w miejscu Hana Solo. Antyrama pękła, kawałki szkła błyszczały na dywanie, a w nich stało żółte oko na dwóch nóżkach, z małymi rączkami, i popiskiwało nerwowo w kierunku zielonej głowy. Michu przetarł oczy. Co za idiotyczny sen!
Przekręcił się na łóżku, zapalił lampkę nocną, ale sen ani myślał zniknąć. Michu uniósł się na łokciach, odrzucił koc. Zielona głowa wciąż sterczała z plakatu, a stłuczone szkło wyglądało całkiem realnie. Głowa zsunęła się ze ściany. Nad biurkiem wisiała teraz istota mniej więcej metrowego wzrostu, odziana we wściekle fioletowy, obcisły kombinezon. Miała dwoje ogromnych szarych oczu, zieloną skórę i usta maleńkie niczym kropka. Nad okrągłą głową falowała korona z intensywnie zielonych czułków długości ołówka. Każdy zwieńczony był postrzępionym pomponikiem. Istota być może miała też nogi, ale te wciąż tkwiły w ścianie, podobnie jak lewa ręka. Prawą wyciągała w przyjacielskim geście.
Michu usiadł na brzegu łóżka i zapalił lampkę na biurku. Istota posłała mu uśmiech, czułki zafalowały, a wielkie oko na podłodze zapiszczało z przejęciem. Michu pojął, że to nie sen. Popatrzył na oko z nóżkami, na drugiego gościa, na czułki, falujące niczym gięte łagodną falą ukwiały, i zaczął wrzeszczeć co sił, mało płuc nie wypluł. Zielony gość odpowiedział tym samym, darł się, ile tylko mógł, wytrzeszczał oczy, a czułki stanęły dęba. Michu zamilkł. Tamten również.
No to pięknie, pomyślał Michu, zwariowałem. UFO, Święty Mikołaj, a teraz dwóch kosmitów czy innych cudaków! Przetarł oczy, wstał, ale dziwaczni goście wcale nie zamierzali zniknąć. A może udawać, że ich nie ma? Michu poprawił pidżamę, ostentacyjnie odwrócił głowę od biurka i uważając, by nie wdepnąć w potłuczone szkło, podreptał do kuchni napić się wody.
Tu wszystko było cudownie zwyczajne – wysoka lodówka, stół pośrodku, szafki z Ikei. Znalazł przepyszną chłodną wodę, nalał do szklanki i jeszcze pociągnął z butelki trzy solidne łyki. Za oknem noc, na niebie tylko księżyc i gwiazdy. Żadnych statków kosmicznych ani sań z Mikołajem. Zegar nad drzwiami wskazywał trzy minuty po dwunastej. Dobry znak. Zwidy z pokoju zniknęły.
Ledwo Michu tak pomyślał, a już poczuł, że coś szarpie go za nogawkę. Zobaczył żółtą rączkę, uczepioną pidżamy na wysokości kolan, a niżej wielkie, przejęte, samotne oko na kaczych łapach. Błyszczało niczym ekran starego komputera. Zamrugało.
— Najmocniej przepraszam. — Głos był metaliczny, a zarazem jakby znajomy. — Szef mi się odrobinkę zaklinował przy teleportacji i trzeba go wyciągnąć, a ja, co tu ukrywać, jestem początkującym czarodziejem. — W oku coś chrząknęło. — Potrzebujemy nieco mechanicznej siły, żeby go wykaraskać. Ja nie sięgam. Poza tym nie mogę jednocześnie liczyć algorytmu i szarpać kogoś za głowę.
Michu jęknął. Gadające oko to jedno, ale fakt, że wysławia się po polsku to już szczyt dziwactwa. Zajrzał do pokoju. Zielony korpus we fioletowym kombinezonie nadal sterczał z plakatu. Czułki zadrżały z podniecenia, na zielonej twarzy wykwitł przyjazny uśmiech. Prawa ręka wskazała jarzący się na obroży czerwony przycisk. Michu potrząsnął głową.
— Przecież nie będziemy tak czekać do rana — odezwało się oko. Michu odgiął się do tyłu i wyciągnął rękę tak daleko, jak umiał. Wcisnął przycisk, coś zaszumiało, szare oczy wyraźnie się rozszerzyły. — Priwiet, zdrastwujtie drug — wykrzyknął zielony, a Michu zrobił bardzo głupią minę. Z oka wydobył się dźwięk, przypominający nieco złowrogi odgłos, który wydają garnki, spadające hurtem z suszarki. Zielony odpowiedział podobnym, czułki zastygły, by zaraz niespokojnie zafalować.
— Szczęść Boże, towarzyszu! — zawołał radośnie i zaraz dodał, już ciszej. — Wybacz, ale na twojej planecie jest tyle języków, że każdy by się pogubił. Byłbyś tak miły — uśmiechnął się, a czułki zadrżały — i pociągnął mnie za głowę? Tylko troszeczkę. Będzie nam się lepiej rozmawiało. Michu popatrzył na niego jak na durnia i zamiast odpowiedzieć, chwycił w miejscu, gdzie każda normalna istota ma uszy. Czułki teraz przylegały ściśle do czaszki, wyraźnie czymś przejęte. Oko zaczęło się jarzyć. Michu szarpnął. Poszło zaskakująco łatwo, obcy oderwał się od ściany i polecieli z impetem na łóżko. Michu jęknął, tamten sapnął, odskoczyli od siebie. Jeśli to nie sen i nie obłęd, przeszło chłopcu przez głowę, to co?
Obcy zaplątał się w pościeli. Michu cofnął się bezradnie, cudem nie rozciął sobie nogi o kawałek szkła. Ze zdziwieniem stwierdził, że owszem, antyrama się stłukła, ale plakat, z którego przed chwilą sterczał niecodzienny gość, nie ma ani jednej, najmniejszej nawet dziurki. Przyjrzał się – Luke Skywalker miał chyba jeszcze głupszą minę, niż zwykle.
Zielony wygrzebał się z pościeli. Oko wskoczyło na łóżko i z niemal kosmiczną nabożnością wytrzeszczyło się na figurkę małego czarodzieja w okularach. Podskoczyło trzykrotnie, najpewniej z radości.
— O rety! O rety! — Podskakiwało dalej, nie odrywając spojrzenia od małego czarodzieja. — To przecież ja!
* * *
Siedzieli w kuchni nad sokiem, herbatą i mlekiem, a Harry (oko kazało tak mówić na siebie) krążył niespokojnie, wyraźnie zainteresowany sprzętem AGD. Przytargał sobie stołek, wlazł nań, odkręcił kurki i zaczął wąchać gaz. Michu rzucił w niego ścierką i kazał natychmiast przestać, ale kurki musiał zakręcić sam. Zielony ludek usadowił się naprzeciwko Micha i machał nogami w powietrzu. Pił herbatę przez rurkę, nie zwracając uwagi, że jest bardzo gorąca.
— U nas nie ma takich rzeczy — cmokał zadowolony. — Właściwie prawie nic nie pijemy, a jemy tylko jedną potrawę, bez względu na porę. W tłumaczeniu na twoje jej nazwa znaczy tyle co Łubudubu. Zaraz zapytasz — uśmiechnął się tryumfalnie — dlaczego akurat tak.
Michu jednak nie zapytał, zajęty obserwowaniem Harry'ego, który, znudziwszy się gazem, próbował uruchomić krajalnicę.
— Otóż — ciągnął zielony gość, zupełnie niezrażony — nazwa pochodzi od sposobu i dźwięku, z jakim potrawa, nasz przysmak, opuszcza ciało jedzącego.
— To wspaniale — rzekł melancholijnie Michu. — Wolałbym jednak wiedzieć, jak masz na imię. Czułki stanęły słupka i zgarbiły się, wyraźnie spłoszone.
— Na imię mam Dsgfsjbvljxbcvasbfljhsbdvbxlvbsaljlkwejlerjwoibckvnz, cnlwiejfsdkvjbkznclzkdnflskdgflsdld………… kdjfshewkcjzdkufhakfabdbhdhdjhcnmcz99urw3459jskjfjkjskjvsdflshkjdfsdf?, ale moja mama mówi do mnie po prostu Buzhgcjheajhgicugskdvjbskjfjshdgckjshdkfjhsidfhosieilwejekhdkfsbfjsbds. To zdrobnienie, jak się u was mówi. Jeśli chciałbyś wiedzieć, znaczy tyle, co „Posiadacz Bardzo Fajnych Czułków I Jeszcze Fajniejszych Palców”, i tak możesz do mnie mówić.
Michu zerwał się, bo Harry właśnie włożył sobie rękę do krajalnicy. Szarpnął go i pchnął bezceremonialnie na podłogę. Harry zapiszczał i zmrużył jedyne oko.
— On zawsze tak? — zapytał Michu. Posiadacz Bardzo Fajnych Czułków I Jeszcze Fajniejszych Palców skinął ponuro głową.
— To mój komputer pokładowy — wyjaśnił. — A ty jak masz na imię?
Jego mina świadczyła, że doskonale zna odpowiedź.
— Nazywam się Michał Strumiński, ale możesz mówić mi Michu, jeśli masz ochotę. Mogę zwracać się do ciebie bardziej po ludzku? Na przykład — zmarszczył czoło — na przykład Włam? Czułki, jak na komendę, ułożyły się w znak zapytania.
— A co to takiego?
— Raczej nie wszedłeś przez drzwi — przypomniał Michu. Zielony gość, zwany od tej chwili Włamem, pokiwał głową na znak, że się zgadza, choć nadal nie rozumie. Czułki znieruchomiały, przypominały teraz zielone druty. Przyzwyczajały się do nowego imienia. Siedzieli chwilę w ciszy i tylko Harry sapał, majstrując przy mikrofalówce. Michu miał tyle pytań, że nie wiedział, od czego zacząć: czy kosmos rzeczywiście jest taki wielki? Skąd wzięło się życie, a jeśli nie wiadomo, to dlaczego? Czy rysunki z Nazca są prawdziwe? Co z twarzą na Marsie i czemu wszystkie opowieści o idiotycznym wyglądzie gości z innych planet okazały się prawdą?
— Jak jest na twojej planecie? — zagadnął wreszcie. Włam westchnął, a raczej wykonał to, co w jego rejonach uchodziło za westchnienie, czyli pisk, przypominający nieco gwizd czajnika.
— Nie mam już planety — wyznał — wyleciała w powietrze.
Harry wsadził rękę do mikrofalówki i grzebał w środku. Nie zniechęciła go nawet łyżka, ciśnięta przez Micha w jego stronę. Michu popatrzył na Włama ze współczuciem, przypomniała mu się bowiem planeta Alderaan, zniszczona przez Gwiazdę Śmierci w Nowej nadziei.
— Przykro mi. To wojna? Wojna była, prawda?
Czułki podskoczyły.
— A skąd! Jaka znowu wojna? Skąd takie rzeczy przychodzą ci do głowy? — dziwił się Włam. — Jeśli masz kłopoty z zapamiętaniem mojego imienia, to nazwa mojej rasy dopiero będzie trudna. Jeśli miałbym przetłumaczyć, znaczy ona tyle co „Bardzo Weseli I Rozkoszni Wielbiciele Wielkich Imprez Z Naciskiem Na Sylwestra” — Zrobił efektowną pauzę i, siorbiąc straszliwie, napił się herbaty. — Jesteśmy wędrowcami i przemieszczamy się po wszechświecie.
Michowi stanęły przed oczyma kolumny statków kosmicznych, sunące bezgłośnie przez lata świetlne, matki, dzieci, ojcowie, niestrudzeni w poszukiwaniu domu. Włam, z palcem w szklance, kontynuował:
— Najstarsze podania mówią, że mieliśmy kiedyś dom, wielką planetę, gdzie hodowaliśmy nasze zwierzęta. Nazywały się I — pisnął. — Były podobne trochę do wieloryba, trochę do barana, słonia i płotki. Można było je doić i stąd mieliśmy Łubudubu — zwolnił, widząc że Michu marszczy czoło, usiłując zwizualizować sobie tak dziwne stworzenie. Rzeczywiście, wyobraźnia chłopca pracowała na pełnych obrotach, ale cóż z tego, kiedy widział barana, znikał wieloryb i odwrotnie, słoń za nic w świecie nie chciał nabrać cech płotki. Jak coś może pływać i biegać jednocześnie? — Wedle podań I wcinały trawę jak wściekłe, a oprócz Łubudubu wydalały też inne rzeczy, zupełnie niejadalne — czułki Włama spąsowiały — i jak by tego nie mówić, kupy tych zwierząt w końcu zakryły nam Słońce i trzeba było się wynosić. Tak rozpoczęła się nasza wędrówka przez wymiary. Wcześniej jednak, moi protoplaści zrobili wielką imprezę pożegnalną z mnóstwem fajerwerków i tańcem na rurze, który, musisz wiedzieć, od tego czasu jest naszym tańcem narodowym — rozochocił się, kolor oczu z szarego przeszedł w srebrny. — Właściwie to wszyscy go tańczymy. Mogę zatańczyć dla ciebie, jeśli chcesz — zaproponował, zerkając na nogę od stołu.
Michu spojrzał na Harry'ego – ten właśnie wszedł do mikrofalówki i chyba nie bardzo umiał wyjść.
— Mów dalej — poprosił. — Potem sobie potańczymy.
— Więc polecieliśmy dalej, w kosmos, szukać szczęścia. Z czasem nauczyliśmy się robić syntetyczne Łubudubu, a I ewoluowało powoli w zwierzątko kanapowe, całkiem niewielkie. Mam jednego takiego u siebie, na statku. Przekochany jest, na pewno się polubicie. To nie jest taka prosta sprawa utrzymać zdrowego I we wszechświecie przy tych przeskokach czasoprzestrzeni i problemach z wentylacją.
Micha niewiele obchodziły przeskoki oraz sposoby, w jaki eliminowano smród dziwnego stwora z kosmicznego statku, przeraził się bowiem czym innym – rozważał, co kryje się za słowami Włama. Czemu on, Michu, ma iść oglądać jakiegoś I, skoro nie zamierza opuszczać pokoju? Przypomniały mu się zaraz opowieści o uprowadzeniach, dziwacznych eksperymentach w przestrzeni kosmicznej, zanikach pamięci i innych potwornościach w rodzaju implantów, białych świateł i facetów w czerni, czego za wszelką cenę chciał uniknąć. Przyjrzał się Włamowi – w zielonym gościu był jakiś niepozbierany entuzjazm, który rozwiewał wątpliwości.
— Zaczęliśmy podróżować po wszechświecie, nasza technika rozwijała się szybko, a z nią to, co nadaje życiu sens. Fajerwerki. Stawały się coraz większe, ogromniaste, wielokolorowe — oczy Włama zapłonęły z pasją, łebki czułków podskakiwały — więcej, i więcej, z sylwestra na sylwestra, aż kiedyś, przez pomyłkę, moi protoplaści rozwalili jeden z księżyców planety, na której akurat osiedli. To zbiegło się z wejściem na czwarte piętro cywilizacyjne i zaczęliśmy wędrować na całego.
— Piętro cywilizacyjne? — zapytał Michu.
Włam się zamyślił:
— Wy jesteście na drugim. Pierwsze to opanowanie ognia, drugie – energii atomowej, a trzecie to już podróże międzygwiezdne. Potem masz jeszcze opanowanie czasu, po prostu możesz go zatrzymywać na planetach niższego rzędu, co zresztą jest zabronione, ale jak trzeba, to trzeba — czułki wyprężyły się dumnie. — Są w kosmosie organizacje, które pilnują takich rzeczy. Nawet rozmawiać nie powinniśmy — zerknął w niebo — no, ale jak się jest sprytnym, to się ma. — A piąty poziom?
— Och, och! To dopiero coś, Michu, słuchaj, weszliśmy tam niedawno i jeszcze nie mogę uwierzyć. Cywilizacja na piątym poziomie, jak nasza, potrafi robić koktajl mleczny, dzięki czemu nie musi jeść tylko Łubudubu. Michu? Ty mnie w ogóle słuchasz? Rozumiesz mnie? Pyszny, zimny koktajl mleczny. Dla czegoś takiego warto się mordować przez miliony lat.
Włam mówił szybko, machając rękami, a minę Micha wziął za wyraz zdumienia i podziwu. Chłopak przypomniał sobie o szklance pysznego truskawkowego koktajlu zostawionej przez mamę w lodówce i zaczął się zastanawiać, na którym stopniu rozwoju tak naprawdę jest Ziemia.
— Czy można przeskakiwać między piętrami? Z drugiego od razu na piąte na przykład?
Włam machnął czułkami.
— A skąd! Energia atomowa jest konieczna do lotów międzygwiezdnych, przynajmniej na początku. Loty międzygwiezdne z kolei pozwalają zatrzymywać czas. A spróbuj zrobić koktajl bez zatrzymywania czasu, no, wolne żarty! — Dopił nerwowo herbatę i odepchnął szklankę. Michu westchnął, chyba po raz setny tego dnia, świadom, że może to być dopiero początek wielkiego wzdychania przez życie i kosmos.
— Mów lepiej o tych swoich przodkach — poprosił. Włam wyraźnie się ucieszył.
— Z czasem fajerwerki sylwestrowe stały się widoczne w całym układzie albo i innej galaktyce, co ktoś mógł fałszywie odebrać jako wybuch supernowej. Aż raz zdarzyło się tak, że w diabły poszła cała planeta, na której mieszkali czcigodni przodkowie. Wyleciała w powietrze — dostrzegł przejęcie w oczach Micha i dodał szybko. — Nikomu nic się nie stało, obserwowaliśmy wszystko z orbity. I tak do tradycji ciągłego wędrowania doszła druga. Czekamy dwanaście sylwestrów i bum — Włam podskoczył radośnie — wysadzamy planetę i lecimy dalej!
Michu rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy.
— No co? Nie lubicie dobrych imprez? — rzucił Włam pojednawczym tonem.
Z tego wszystkiego Michu zapomniał o Harrym. Oko na nogach i rękach wlazło do mikrofalówki, zamknęło się i usiłowało dokonać rzeczy niemożliwej – próbowało ją włączyć przyciskiem na zewnątrz. Być może istniały czary i zaklęcia zdolne tego dokonać, lecz Michu nie zamierzał czekać. Bezceremonialnie wyjął Harry'ego i postawił przed lodówką. Oko natychmiast zaczęło wpatrywać się w jej biel. — Owszem, mamy dobre imprezy — Michu wrócił do Włama. — Jak byłem na sylwestra u dziadków na wsi, to remiza obok poszła z dymem. Remiza i planeta to jednak nie to samo.
— E tam! Tylko jak wysadzasz planetę, możesz sobie powiedzieć, że spędziłeś udanego sylwestra.
Harry otworzył lodówkę. I pisnął.
— Dlaczego co dwanaście lat? Czemu nie na każdego sylwestra? — dopytywał Michu.
— Wielka Rada Ludu Bardzo Weseli I Rozkoszni Wielbiciele Wielkich Imprez Z Naciskiem Na Sylwestra uznała, że wysadzanie planety razem z mieszkańcami kłóci się z kanonem dobrej zabawy. Robimy więc kopię planety i przenosimy na nią mieszkańców. Przeniesienie zajmuje ułamek sekundy, ale na wykonanie kopii trochę schodzi. Właśnie dwanaście lat. To cywilizacje niskiego rzędu, nie połapią się i tyle.
Michu rzucił Włamowi groźne spojrzenie. Kosmita położył czułki po sobie.
— Powiedz mi w takim razie, co taki wspaniały posiadacz czułków, imprezowicz z piątego piętra, oczekuje od takiej sierotki jak ja, która dopiero, i to z trudem, weszła na drugi schodek? Coś mi mówi, że nie pojawiłeś się tu przypadkowo — wyzłośliwiał się Michu. Kątem oka widział, jak Harry gramoli się do lodówki i wsadza łapy w sałatkę. Ech, co mi tam, pomyślał Michu, jak chce, to niech włazi.
— Zdarzyło mi się nieszczęście — wyznał zgnębiony Włam. — Umówiłem się z posiadaczką najfajniejszych czułków w całej szkole. Oczywiście mieliśmy iść razem na sylwestra.
— Czekaj, czekaj! — przerwał mu Michu. — Chodzisz do szkoły?
Włam skinął głową.
— Oczywiście. Ale zmierzam do tego, że czekałem, czekałem i nie wiem już, czy pomyliłem miejsca, czy ona nie przyszła. Bardzo długo czekałem i omal nie wyleciałem w powietrze wraz z całą planetą. A jak odleciałem, nikogo nie było już na orbicie. Nie było — zmarkotniał — mojej mamy i mojego taty. W tej chwili Włam wydawał się najnieszczęśliwszym zielonym stworzeniem we wszechświecie, jakby wszystko, co mówił wcześniej, każdy żart, był tylko maską, zasłaniającą bezbrzeżny smutek.
— Nie mogę ich znaleźć ani się porozumieć. Nie mam pojęcia, gdzie są.
— Koktajl umiecie wymyślić, ale skomunikować statek ze statkiem to już nie bardzo? — zapytał Michu i zaraz pożałował, bo Włam posmutniał jeszcze bardziej, czułki stały się niemal czarne i leżały teraz płasko na głowie, niczym wyrzucone na brzeg wodorosty.
— Tylko nieliczni wiedzą, gdzie polecimy — wyjaśnił Włam — nasze sylwestry są, hm, źle widziane w galaktyce. A zawsze podróżowaliśmy razem. Nigdy nie słyszałem o Bardzo Wesołym I Rozkosznym Wielbicielu Wielkich Imprez Z Naciskiem Na Sylwestra, który odłączyłby się od innych i podróżował samotnie. Sylwestra spędza się wspólnie, prawda?
— Prawda — przyznał Michu.
Harry zatrzasnął drzwi lodówki i zaczął szurać w środku.
— Wreszcie mogę powiedzieć o sobie, że jestem wyjątkowy — zażartował ponuro Włam. — Przyleciałem prosić cię, abyś pomógł mi odszukać rodziców — wyznał z nadzieją w głosie. Czułki już się podniosły i falowały nieśmiało. Michu zaś nabrał wątpliwości, czy zdoła się wyplątać z tej kabały. — Po co ci ktoś z drugiego poziomu? Leć na piąty albo wyżej.
— Nie da rady. Wrzuciłem dane w mój komputer, to znaczy w Harry'ego, i wyszło, że jedynymi istotami w całym wszechświecie, które zdołają mi pomóc, jesteś ty i pewien stary zębożyj z planety Ping. Zębożyje to życzliwe istoty, ale, co nieskończenie smutne, najpierw zjadają rozmówcę, a potem pytają, o co chodzi. Wydaje im się nawet, że to frajda być zjadanym. Zostałeś mi ty — wycelował w Micha gładki zielony palec. — Szukam cię od dwóch dni po całej Ziemi. Byłem nawet w twojej szkole.
Cień zaległ na twarzy Micha, czoło się zmarszczyło. Michu nadął się, policzki mu poczerwieniały i splótł ręce, co wyglądało, jakby próbował wyrwać sobie palce.
— W komputer? Ten komputer, który siedzi teraz w lodówce? — próbował mówić spokojnie, ale przyśpieszał z każdym kolejnym słowem. — Czy nie sądzisz, Włam, że on ma nie po kolei w głowie? I czemu każe mówić do siebie Harry?
— On przeczytał… — zaczął Włam. Michu nie pozwolił mu dokończyć.
— Też mam rodziców, konkretnie mamę, i chyba nie myślisz, że zostawię jej kartkę, że poleciałem w kosmos i żeby się nie martwiła — zrobił efektowną pauzę. Raptem chwycił Włama za pierwszy z brzegu czułek i brutalnie pociągnął do swojego pokoju. Kosmita potulnie pozwolił się prowadzić, garbiąc się minimalnie i parskając pod nosem. Parskanie w jego przypadku odpowiadało pochlipywaniu u ludzi, ale Michu miał się o tym dowiedzieć później.
Zaciągnął Włama do swojego pokoju, posadził przed Zenkiem, włączył internet i wyświetlił smile'a – żółte uśmiechnięte kółeczko. — Czy twój pojazd tak wygląda?
Włam odpowiedział prędziutko:
— Owszem, dokładnie tak. Pod warunkiem, że wszystko w nim działa. Jak się psuje, nie ma wcale wesołej miny.
Michu zacisnął palce na czułku i szarpnął, zmuszając Włama do odchylenia głowy.
— Wpakowałeś się w moją ścianę bez zaproszenia. To nic — syknął — że przeleciałeś przed moją szkołą i zrobiłeś ze mnie durnia. To prawie nic. Ale w klasie jest dziewczyna. Bardzo fajna dziewczyna. I wygłupiłem się także przed nią, a to jest bardzo daleko od nic. Powiedz mi — zacisnął pięści, choć nigdy wcześniej nikomu nie przylał — czemu nie miałbym cię posłać z powrotem na orbitę? Jeden jedyny powód.
Zdenerwowany Włam wyzwolił się z uchwytu, stanął przed Michem i popatrzył poważnie. Zwłaszcza na uniesioną do ciosu pięść.
— Proszę bardzo. Bez ciebie nie odnajdę rodziców.
Michu wydął wargi.
A Włam się wyszczerzył.
— Zatrzymam tu czas na trzy, może cztery jednostki galaktyczne, czyli mniej więcej wasz miesiąc, co wystarczy, by uporać się z zadaniem. Jeśli teraz mi przysolisz, to nie zdołamy zahaczyć o Saturna i zabrać stamtąd pierścienia. Mały, maleńki. Pierścienie Saturna są zbudowane z małych pierścieni. I jeśli będziemy mieli taki właśnie mały pierścionek, to ty dasz go swojej ukochanej – jak jej tam?
— Klementyna. Ma na imię Klementyna — wykrztusił Michu.
— No właśnie, więc po powrocie dajesz Klementynie pierścień miłości z Saturna i jest twoja, bracie. Na amen. Pod warunkiem, że lubi cię chociaż trochę. No, ale jak można nie lubić takiego faceta? — Przejechał wzrokiem po grubych udach Micha, brzuszku, szerokich barkach i twarzy, kołyszącej się na miękkiej łódce podbródka.
— Klementyna — powtórzył zbaraniały Michu. Coś tłukło się w kuchni.
— Więc jeśli mi przywalisz, przylutujesz, dasz w dziób, przydzwonisz, przysolisz, słowem, zrobisz mi z buzi marmoladę, to nici z pierścionka, nici z kosmicznej przygody. I wiesz co, Michu? Mnie się sińce zagoją, a ty będziesz tu siedział i do końca życia żałował straconej szansy.
— Ale odkręcisz to, co nawyczyniałeś w szkole. Nie wiem jak, ale odkręcisz.
Włam aż podskoczył z uciechy. Wyciągnął rękę, a Michu rozprostował palce i nie bez wahania uścisnął. Włam miał ciepłą, wilgotną skórę. Jak liść w tropikach.
— Więc dobrze — zaczął krążyć po pokoju — tych planet nie jest tak dużo, Harry, ech, nie powinienem mówić tak na niego, więc mój komputer wytypował zaledwie kilka, biorąc pod uwagę rozmiar, warunki życia i przypuszczalną trasę przelotu mamy i taty. Obskakujemy je po kolei, zahaczamy o Saturna, ja mam rodzinę, ty kobietę życia, i rozstajemy się w szczęściu i przyjaźni. Stoi? — Podniósł głowę.
Micha trapiło co innego.
— Ten czas.
— Co z nim?
— Jak on staje?
Włam parsknął. Czułki ocierały się o siebie.
— Normalnie. Jak wszystko, czasem. Sam popatrz.
Wskazał Michowi figurkę małego czarodzieja. Kiwnął palcem. Kiwnął całym sobą.
— Strąć ją — zachęcił. — No dalej, nie bój się.
Michu zawahał się. Pomyślał, że figurka i tak spadnie na miękkie łóżko, plastik nie może się stłuc, a poza tym już jej nie lubił. Machnął ręką. Czarodziej poleciał okularami w dół i zawisł niespodziewanie, pół metra nad pościelą. Włam zdjął palec z przycisku przy szyi.
— Tak to mniej więcej wygląda. No! — Nacisnął guzik ponownie i figurka upadła na łóżko. — Idziemy, idziemy!
— Pierścień z Saturna. Odkręcenie sprawy przed klasą. Tak?
Czułki Włama drżały z poirytowania.
— Rety, ale jesteś marudny! No jasne, że tak. Przecież obiecałem. Chodźmy, bo chyba komputer ma w kuchni jakieś kłopoty.
Włam ruszył pierwszy, nie przestając gadać:
— Mam z nim same problemy. Nie jest ani nowy, ani dobry. Do tego, jak przygotowywał się do pobytu na Ziemi, to przeczytał, dureń, o jakimś innym idiocie i coś mu się przestawiło. Wczuł się i zwariował. Uważa, że jest czarodziejem i chce nosić okulary, co uwierz mi, Michu, jest trudne, gdy masz jedno oko i żadnych uszu. Ale Harry, znaczy mój komputer, uważa, że ten człowieczek jest najwyższym bóstwem na waszej planecie. I uwierzył, że sam jest tym czarodziejem, bo potrzebuje dowartościowania. No i co? — Włam rozejrzał się po kuchni. — Gdzie on znowu polazł? Z lodówki zabrzmiało stukanie. Zaraz po nim pisk. Włam cofnął się o krok. Drzwi były pokryte mnóstwem kolorowych magnesów, przytrzymujących wyblakłe karteluszki. Michu szarpnął za klamkę. Włam trwożnie wyglądał zza niego. Wewnątrz lodówki siedział Harry, upaprany wszystkim, czym kosmiczny komputer może się upaprać. Głowę miał w sałatce, bokiem ciekła musztarda, a serdelki ułożyły się na czubku w coś na kształt korony. Jedyne oko łypało przejęte. Obie dłonie zaciskały się z nabożnością na wysokiej szklance. Wewnątrz był koktajl mleczny z truskawek.
Na twarzy czy może obliczu Włama zdumienie walczyło z niekłamanym podziwem. Sprawdził, czy to, co Harry trzyma, rzeczywiście jest koktajlem mlecznym. Pod nosem miał teraz jasnoróżowe wąsy. Skłonił się Michowi głęboko, z szacunkiem:
— No i widzisz. Wiedziałem, że nie mogę się co do ciebie mylić.