Читать книгу Czarny Staw - Robert Ziębiński - Страница 5
PROLOG
ОглавлениеRok 1968
I
Nikt nie wiedział, jak głęboki jest Czarny Staw. Nikt do tej pory nie podjął próby zmierzenia go, przynajmniej o nikim takim nie słyszała Karolina Szewczyk. A wiedziała, o czym mówi. W końcu zanim zgłosiła swój projekt przed gremium Towarzystwa Hydrobiologicznego, dokładnie sprawdziła Czarny Staw. Kilka miesięcy spędziła w uczelnianych bibliotekach. Nie znalazła tam śladu badań. Dzięki swoim wielkim brązowym oczom i urokowi osobistemu wydobyła od dziekana geologii wszystkie dane, jakie wydział miał na temat Czarnego Stawu. Nie były one oficjalnie udostępniane studentom.
Nie znalazła nic. Co ciekawe, na niektórych mapach, jakie wpadły jej w ręce, zaznaczono tylko miejscowość o tej nazwie. „Dziwne” – myślała. I nie przestawała szukać. Tajemniczy zbiornik wodny, który widziała raptem raz w życiu, i to tylko na zdjęciu, stał się jej obsesją. Choć oczywiście gdyby ktoś tak powiedział, zaprzeczyłaby głośno. Nie, nie – to tylko ciekawość. Po prostu nikt nigdy tego stawu nie badał…
Powtarzała te zdania jak mantrę. Zwłaszcza w rozmowach ze Zbyszkiem. Z tym samym Zbyszkiem, z którym jeszcze kilka miesięcy temu planowała ślub, z którym dzieliła akademicką bursę i chciała dzielić resztę życia. O tej porze mieli być nad Soliną i wspomagać nadzorowanie prac przy budowie największego zalewu w Polsce. Ale w ich życiu pojawił się Czarny Staw.
Wszystko zaczęło się od artykułu w „Przyjaciółce”. Był środek zimy. Leżeli ze Zbyszkiem w łóżku i planowali przyszłość. Do końca studiów został im jeden semestr. Potem mieli zacząć szukać zakątka w Polsce, jakiegoś zapomnianego przez wszystkich PGR-u, w którym dyrekcja będzie potrzebowała hydrologa i geodety. W „Przyjaciółce” opisywano idealne miejsca na wakacje dla Polaków. Jura Krakowsko-Częstochowska. A obok ta mała mieścina – Czarny Staw. Czarny Staw miał swój staw. I pecha, bo ponoć woda w nim była zanieczyszczona i stąd nazwa – Czarny.
– Gdybyśmy tak dla przykładu odkryli, co zanieczyszcza wodę w tym stawie – powiedział Zbyszek – to władze miasta by nas ozłociły, rada wydziału zrobiła doktorami, a może nawet daliby nam spółdzielcze mieszkanie…
Kiedy pół roku później kłócili się o Czarny Staw i wyjazd nad Solinę, Karolina przypomniała Zbyszkowi te słowa. On zaś kazał jej zejść na ziemię, a potem trzasnął drzwiami i wyszedł z pokoju. Zdaniem jej – chyba już byłego – chłopaka zajmowanie się Czarnym Stawem było ściganiem nierealnych snów. Żyć trzeba tym, co się ma, tym, co jest – tu i teraz. Dlatego nie poszła odprowadzić go, gdy z innymi inżynierami wsiadał do nyski, która miała zawieźć ich nad Jezioro Solińskie. Jeśli Karolina ścigała nierealny sen, to znaczy, że ich wspólne życie również było jego częścią.
Zbyszek wyjechał jakiś czas temu, a Karolina z kompletem dokumentów dotyczących Czarnego Stawu weszła do siedziby Towarzystwa Hydrobiologicznego. Dwie godziny później wybiegła z niej jako najszczęśliwsza kobieta na świecie.
Te zdarzenia doprowadziły ją do miejsca, w którym znajdowała się dziś. Był dwudziesty pierwszy czerwca. Słońce coraz mocniej pieściło skórę. Siedziała w nowiutkiej nysce w otoczeniu pięciu kolegów geodetów, zmierzając do Czarnego Stawu. W Towarzystwie Hydrobiologicznym okazało się bowiem, że Karolina ze swoją obsesją idealnie wstrzeliła się w zapotrzebowania władzy. Rząd chciał drugiej Soliny, choć jeszcze nie funkcjonowała pierwsza. Dlatego powołano zespół badawczy, który miał sprawdzić potencjał terenów, na których znajdował się Czarny Staw. Jeśli uwiną się przed dwudziestym lipca, czyli oficjalną datą otwarcia solińskiej zapory, rząd ogłosi nowy projekt. Kolejny sukces. A Karolina może zostać jego matką.
Jej nowi koledzy chyba też mieli ochotę na sławę i uznanie, bo zamiast, jak to bywa na tego typu wyjazdach, gadać jak najęci i przerzucać się durnymi żartami, wszyscy milczeli. Droga do pensjonatu w Czarnym Stawie, gdzie mieli rezydować na czas badań, minęła w ciszy. Karolina zaś pierwszy raz zadała sobie pytanie: „Właściwie dlaczego nikt do tej pory nie zbadał Czarnego Stawu?”.
II
– Goście z uniwersyteta?! – krzyknęła kobiecina stojąca w drzwiach pensjonatu Trzy Korony.
– Tak. To my – odparł Marcin, trzydziestoparoletni docent, który dowodził grupą badawczą. – Byłaby pani tak dobra i wezwała kogoś do pomocy? Mamy sprzęt do wniesienia.
– A po co to wnosić, jak zara będą wynosić? – odparła kobiecina, kiwając z niesmakiem głową. Zanim Marcin zdołał coś powiedzieć, wezwała pomoc.
– Wycieczka! Wychodzimy! – krzyknął w głąb nyski, budząc wszystkich poza Karoliną, która przez całą drogę nie zmrużyła oka. – Macie dwie godziny na odpoczynek, a potem dzielimy się pracą. Zebranie na dole w głównej sali.
Karolina nie chciała odpoczywać. Wniosła walizkę do małego pokoiku na poddaszu i gdy tylko usłyszała, że jej towarzysze zamknęli się w swoich pokojach, wybiegła z pensjonatu. Chciała pierwsza zobaczyć Czarny Staw. Zanurzyć dłonie w czarnej wodzie. Rozebrać się i wykąpać. To miał być jej pierwszy raz i nie życzyła sobie, aby ktokolwiek jej przeszkadzał.
Chociaż nigdy nie była w tym miasteczku, miała wrażenie, że drogę nad staw zna na pamięć. Minęła gospodę. Zbiegła w dół ulicą do skrzyżowania. Po prawej miała wielki sklep Społem. Po lewej bar, pod którym stał kwiat lokalnej inteligencji. Teraz w prawo i prosto, aż zobaczy dworzec PKP. Za dworcem musi skręcić tym razem w lewo i zobaczy majaczące na horyzoncie kamieniołomy, a obok nich Czarny Staw.
Pokonanie tego dystansu zajęło jej pół godziny. Gdy ona biegła przez miasteczko, jej koledzy w gościnnych pokojach rozkładali mapy terenu. Marcin golił się, bezmyślnie wpatrując się w zaparowane lustro. A Karolina biegła.
Do Czarnego Stawu prowadził stromy podjazd. Dziwny był to zbiornik. Przypominał nie staw czy jezioro, tylko wypełniony mętną wodą wielki lej po bombie. Nie otaczała go plaża czy choćby kawałek ziemi, na której można usiąść, rozłożyć ręcznik i powygrzewać się w słońcu. Nic z tych rzeczy. Czarny Staw pojawiał się nagle. A nocą… Nocą pewnie łatwo było do niego wpaść, zwłaszcza że nikt nie pofatygował się i nie zamontował wokół ochronnych barierek.
Ale Karolina wiedziała, że musi zwolnić. Jakby jakaś wewnętrzna siła, która ją tu pchała, nakazała nagle zmniejszyć tempo i delikatnie wyhamować tuż nad przepaścią prowadzącą do stawu.
Dziewczyna oparła się o olbrzymi kawał granitu wystający z ziemi i podziwiała widok. Stała nad Czarnym Stawem. Jakieś trzy metry poniżej rozpościerała się tafla czarnej wody.
„Nici z zamoczenia rąk” – pomyślała Karolina, zdejmując drelichowe robocze ubranie. Starannie je złożyła i położyła na skale. A potem zaczęła schodzić w dół. Wprost do czarnej wody.
III
Kilka godzin później koledzy Karoliny z wkurzonym i rzucającym obelgami Marcinem na czele najpierw zobaczyli tę symetrycznie złożoną kupkę ubrań. Potem zwrócili uwagę na fakt, że w okolicy nie ma ani jednego ptaka, choć przecież to pora lęgowa. Ciało Karoliny zauważyli chwilę później. Unosiło się na czarnej wodzie, przypominając kawałek białej gąbki pływającej na powierzchni przepalonego oleju.
Milicja, która wyłowiła jej zwłoki, orzekła śmierć przez utonięcie. Prace nad nowym zalewem i centrum turystycznym zawieszono do odwołania. Rząd miał dość kłopotów, aby dodawać sobie jeszcze jeden w postaci martwej hydrobiolożki.
Marcin i czterej towarzyszący mu mężczyźni wrócili do Warszawy w takiej samej ciszy, w jakiej tu przyjechali. Docenta zaś przez lata męczyły koszmary, w których powracało to, co ujrzał, gdy wyłowiono ciało Karoliny Szewczyk.
Śmierć przez utonięcie… Jeśli to miałaby być prawda, Karolina powinna zostać okrzyknięta geniuszem. Przed nią jeszcze żaden topielec nie wyrwał sobie ramion i nóg…
Kończyn nigdy nie odnaleziono.