Читать книгу Czarny Staw - Robert Ziębiński - Страница 6
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ОглавлениеRok 2018
I
Mama zawsze powtarzała: „Synku, nie wierz w bajki. Jak mówią, że nie może być już gorzej – to uwierz mi, będzie”.
I teraz, przyglądając się jej z tylnego siedzenia, jak wyzywa burzę, krzyczy na świat, próbując przy tym jedną ręką prowadzić samochód, a drugą włączyć muzykę, która zagłuszy jej przekleństwa – po raz pierwszy jej uwierzyłem.
– Mamo… – odezwałem się niepewnym głosem.
Zero reakcji. Furia trwała w najlepsze. Deszcz zacinał tak mocno, że wycieraczki nie nadążały zbierać wody. Zmierzchało. Wskazówka licznika przesunęła się blisko stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Gnaliśmy w deszczu po zapomnianej przez Boga szosie z matką, która ewidentnie zapomniała, że prowadzi samochód.
– Mamo! – krzyknąłem.
– Czego?! – warknęła, nie odwracając w moją stronę wzroku.
W sumie to nie wiem, gdzie patrzyła. Na pewno nie na drogę. Miałem wrażenie, że jej oczy widzą wszystko, tylko nie to, że ze sporą prędkością próbuje połączyć nas z dziadkiem.
– Zwolnij! Zabijesz nas, a wtedy już naprawdę nie będzie mogło być gorzej!
Nie zrozumcie mnie źle. Kocham moją mamę. Niemal nigdy do tej pory się z nią nie kłóciłem. Ale kocham też swoje życie. A przynajmniej przez ostatnie czternaście lat nie zbrzydło mi na tyle, abym chciał się go pozbyć.
Mój krzyk zadziałał, bo nagle mama zwróciła oczy na tablicę, zobaczyła, z jaką prędkością pędzi, i z całych sił nacisnęła hamulec. To nie było mądre. Z rzeczy, które mogła zrobić, ta należała do najgłupszych, ale wiecie, jak jest – gdybyśmy podejmowali tylko mądre decyzje…
W każdym razie stało się to, co stać się musiało. Deszcz, prędkość, asfalt i opony – każda z tych rzeczy uznała się za byt niepodległy (czyli taki, który nie widzi potrzeby współżycia z innym), a nasz samochód zaczął tańczyć jak bohaterowie Deszczowej piosenki. To był ulubiony film mojego taty. Dziwne myśli przychodzą człowiekowi do głowy, gdy wydaje mu się, że umrze.
Miałem zapięte pasy, więc moim ciałem rzucało bezładnie, ale nie przekoziołkowałem do przodu. Za to z rąk wypadł mi tablet i rysik. No i okulary spadły mi z głowy. Widziałem, jak najpierw tablet, a następnie one uderzają w schowek, odbijają się od niego i z całą siłą walą w zagłówek fotela kierowcy, a potem lecą sobie gdzieś dalej. Nie wróżyło to dobrze ich funkcjonalności. W końcu się zatrzymaliśmy. W poprzek drogi. Jak na złość właśnie wtedy odtwarzacz, z którym wcześniej nieskutecznie walczyła mama, zaskoczył i wnętrze samochodu wypełniły jazgotliwe dźwięki gitary Eddiego Van Halena.
Przez kilka długich chwil milczeliśmy, przyglądając się sobie. Ocienialiśmy straty. Znaczy – byłem cały. Mama też. Silnik cicho mruczał. Pojazd również ocalał. Kiedy z głośników popłynął refren, w którym David Lee Roth krzyczał, że „ucieka przed diabłem”, mama zaniosła się histerycznym śmiechem. Ja również. Szarpany spazmami, próbowałem wyrzucić z siebie jedno, ale jakże kluczowe zdanie.
– Ma… maa… ma… Maaaaamooo!
– Cooooooooo?
– Zzz… zjeee…
– Coooooo?
– Zzzzz drogi! – krzyknąłem w końcu. – Zjedź z drogi, bo jak nie ty, to ktoś inny nas zabije!
Jak na komendę mama przestała się śmiać. Wykręciła kierownicę, nacisnęła gaz i zjechała na pobocze. Przez chwilę siedziała bez ruchu z rękami na kółku. Histeryczny śmiech jak przyszedł, tak zniknął.
– Muszę wysiąść, zapalić – powiedziała.
– Zmokniesz.
– Nie szkodzi – odpowiedziała, a otwierając drzwi, dodała: – Przepraszam.
Kiedy tylko zapaliła papierosa, deszcz jak zaczarowany przestał padać. Podniosłem okulary. Były całe. Ani śladu zniszczeń. Wysiadłem i stanąłem obok niej. Opieraliśmy się o mokry samochód. Przez chwilę mama paliła w ciszy, a potem przemówiła:
– Przepraszam cię, słońce. Prawie nas zabiłam.
– Ale nie zabiłaś. Za to wisisz mi tablet. Bo chyba się rozwalił.
– Przepraszam.
– Nie ma za co – odparłem, odruchowo chwytając ją za rękę.
– Mój mały chłopiec – powiedziała ni to do mnie, ni to do powietrza.
– Nie taki mały. Choć z drugiej strony chyba chciałaś zrobić ze mnie wampira. Zostałbym na zawsze młody…
Roześmiała się.
– Wiem. Przepraszam.
– Będzie dobrze, mamo. Zobaczysz.
Wtedy spojrzała na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczyma, a dłonią, w której nie trzymała papierosa, sięgnęła do mojego czoła.
– Kamil, dobrze się czujesz? Nie uderzyłeś się w głowę? Synku, wprowadzamy się do babci. Nie będzie dobrze.
– Myślę, że demonizujesz.
– Demo… co? Kto cię tego nauczył?
– No wiesz, internet? Poza tym czy może być gorzej?
– To teraz powiem ci, jak będzie. Gdy tylko wejdziemy do domu, babcia wygłosi tyradę pod tytułem: „Anno, zniszczyłaś sobie życie i nie potrafisz utrzymać przy sobie faceta”. Gdy skończy ze mną, dopadnie ciebie, więc się nie uśmiechaj. Wysłuchasz bowiem, młody człowieku, przemówienia o tym, jak bardzo jesteś skażony genami ojca i jak to złamiesz serca wszystkim kobietom, więc lepiej byłoby, abyś poszedł do zakonu. I co, dalej myślisz, że będzie dobrze?
– Ale w końcu to się jej znudzi, no nie?
– O co chcesz się założyć? O tablet? Prędzej się wyprowadzimy z Czarnego Stawu, nim jej się to znudzi. Wsiadamy i ruszamy – powiedziała, wyrzucając niedopałek. – I o papierosach też jej nie mów. Bo mnie zabije.
– Spoko. Ale w sumie, mamo, ile ty masz lat?
– Dla babci nigdy wystarczająco. Wsiadaj, bo zastanie nas noc.
W środku odtwarzacz definitywnie powrócił do życia i zaczął włączać kolejne piosenki Van Halen. To był ulubiony zespół taty. Dziwna sprawa. Mama nie mogła znieść, gdy ktoś wymawiał przy niej jego imię, ale słuchała jego płyt. Według GPS-u do Czarnego Stawu zostało nam trzydzieści kilometrów.
II
Kiedy podjeżdżaliśmy pod dom babci, uświadomiłem sobie, że zupełnie inaczej go pamiętałem. Kiedy raz do roku ją odwiedzaliśmy, najczęściej na Boże Narodzenie, miałem wrażenie, że dom jest niski, kwadratowy i jakiś taki nijaki. Teraz mimo zapadającego zmroku pierwszy raz w życiu zauważyłem, że o domu babci można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest niski, kwadratowy i nijaki. Po pierwsze, miał wieżyczkę, małą, bo małą, ale miał. Po drugie, dwa piętra. No i wreszcie – był w obrzydliwym różowym kolorze, który wyróżniał go na tle wszystkich domostw w okolicy.
– Mamo, czy babcia pomalowała dom, czy oszalałem?
– Jeszcze nie oszalałeś. Spokojnie. Chyba pomalowała – powiedziała mama, wyciągając z bagażnika pierwszą walizkę. – A teraz chodź mi pomóc, bo gwarantuję ci, że na pomoc ze strony babci nie mamy co liczyć.
W tym momencie jak na zawołanie drzwi wejściowe otworzyły się i ukazała się w nich seniorka rodu – Hanna Jura, czyli babcia. Nie wiem, ile miała lat. Nie była jakoś przeraźliwie stara, w końcu mama była wciąż na tyle młoda, że oglądali się za nią faceci. Ale babcia miała w sobie coś dystyngowanego. Wyniosłego. Coś, co sprawiało, że nawet jeśli nie wyglądała, to zachowywała się tak, jakby właśnie obchodziła sto trzydzieste urodziny.
– W końcu dojechaliście. Miałam już nie czekać z kolacją. Wnieście rzeczy i przyjdźcie do kuchni.
Tylko tyle. Albo aż tyle.
Mama porozumiewawczo mrugnęła. Znałem ten szyfr. Miałem teraz się ukłonić, podziękować za gościnę i ucałować pierścień. Stanowczo nie miałem pyskować, udawać nadąsanego i obrażonego. W chwili, gdy planowałem ukłon niemal do ziemi, ubarwiony pięknym, acz improwizowanym dworskim dygnięciem, babcia trzasnęła mi drzwiami przed nosem. Mało brakowało – sekunda później, a wyrżnąłbym łbem w drzwi.
Jeśli miałem jakiekolwiek wątpliwości co do słów mamy, teraz musiałem przyznać jej rację.
Nie będzie lekko.
III
Kiedy ktoś mówi, że czekał na ciebie z kolacją, w naturalny sposób można by wyciągnąć wniosek, iż zaraz zostaniesz nakarmiony. Tak bywa w zwyczajnych rodzinach. Niestety moja do tej kategorii nigdy się nie zaliczała. Dlatego też, mimo że babcia na progu zarzuciła nam spóźnienie na kolację, zanim mogłem dostąpić zaszczytu dopuszczenia do stołu, musiało minąć sporo czasu.
Ponieważ babcia nie toleruje zaśmiecania, jak sama to ujęła, zarówno podjazdu, jak i sieni, zanim dane było mi usiąść z nią do stołu, musiałem wnieść wszystkie nasze walizki do pokojów, które nam przydzieliła. Mama nie mogła mi w tym pomagać, bo jak powiedziała babcia – dźwiganie ciężarów jest domeną mężczyzn. A że jestem jedynym mężczyzną w tym domu, to muszę zrobić to ja. Na koniec dodała, że będąc jedynym mężczyzną noszącym nasze nazwisko, skrzywdzę jeszcze wiele kobiet, teraz więc mogę zrobić coś dobrego.
Pakowanie samochodu zajęło nam kilka godzin. Upychaliśmy z mamą wszystkie klamoty, jakie mogliśmy zabrać. Nasze subaru przypominało bardziej gigantyczne jajo niespodziankę niż rodzinnego SUV-a, który wedle katalogu powinien pomieścić siedem osób. Nie. Ale siedemnaście walizek plus kartony – owszem. Pojemny prezent. Jeden z najlepszych, jakie mama dostała od ojca. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy razem, a mama była szczęśliwą, pozbawioną neurotycznych napadów kobietą, tata żartobliwie mawiał, że ona musi kochać ten samochód bardziej niż jego. Mama zazwyczaj odpowiadała, śmiejąc się, że owszem, bo zawsze jest pod ręką. Dziś jestem przekonany, że wolałaby mieć pod ręką tatę.
Wynosiłem walizki, ustawiając jedną po drugiej na ganku. Jak już wspominałem, dom babci był dziwnym architektonicznym tworem, który łączył w sobie coś na kształt małego zameczku, domku rodem z amerykańskiego serialu i czegoś, co urodziło się w głowie pradziadka i nie powinno nigdy jej opuszczać. Dodatkowo, choć miał jakieś sto lat, wydawało mi się, że wciąż się rozrastał. Jakby w nocy, gdy wszyscy śpią, dom bezczelnie zagarniał dla siebie kolejne metry posesji. Oczywiście to złudzenie. Nie bywaliśmy tu często, zazwyczaj tylko zimą i raptem na kilka dni.
Ustawiając walizki, myślałem o tym, co mnie czeka w Czarnym Stawie. Nie znałem tego miasta. Nigdy nie zapuszczałem się dalej niż na rynek, i to zazwyczaj w towarzystwie rodziców. Teraz mieliśmy tu zamieszkać… Nie wiem, co było gorsze – miasteczko czy babcia. Ale jedno było pewne – na ich towarzystwo byłem skazany.
Gdy ustawiłem na ganku wszystkie walizki i kartony zalegające w aucie, mogłem wreszcie sięgnąć po tablet. Siła uderzenia wydawała się spora, ale ku mojemu zaskoczeniu matryca była cała. Jeden z rogów obudowy był lekko uszkodzony, ten, który uderzył w schowek. Resztę zamortyzował zagłówek i miękkie walizki. Pierwszy plus, odkąd zaparkowaliśmy na podjeździe. Przynajmniej będę miał co robić nocami.