Читать книгу Spisek - Robert Harris - Страница 12

I

Оглавление

Dwa dni przed tym, jak Marek Tuliusz Cycero objął w Rzymie konsulat, wyłowiono z Tybru ciało młodego chłopca; było to w pobliżu doków republikańskiej floty wojennej.

Takie odkrycie, choć wstrząsające, w normalnych okolicznościach nie wymagałoby uwagi konsula elekta. Ale w tym znalezisku było coś tak groteskowego i stanowiącego groźbę dla ładu publicznego, że urzędnik odpowiedzialny za utrzymanie porządku w mieście, Gajusz Oktawiusz, wysłał wiadomość do Cycerona, prosząc go o natychmiastowe przybycie.

Ze względu na nawał pracy Cycero początkowo odniósł się do tej prośby niechętnie. To on jako kandydat na stanowisko konsula, który zdobył najwięcej głosów w wyborach, miał przewodniczyć pierwszej sesji senatu, a nie kolega, i właśnie pisał mowę inauguracyjną. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie jest to jedyny powód takiej postawy. Wszystko bowiem, co wiązało się ze śmiercią, budziło w nim niezwykły lęk. Niepokoiło go nawet zabijanie zwierząt podczas łowów i ta słabość – bo, niestety, wrażliwe serce zawsze uchodzi w polityce za przejaw słabości – zaczęła być już widoczna. W pierwszej więc chwili pomyślał, że w swoim zastępstwie wyśle mnie.

– Oczywiście, że pójdę – odparłem posłusznie. – Ale…

– Ale? – zapytał ostro. – Ale co? Uważasz, że to będzie źle widziane?

Ugryzłem się w język i wróciłem do notowania jego mowy. Nastąpiła dłuższa chwila ciszy.

– Och, niech będzie – mruknął w końcu. Wstał. – Oktawiusz jest męczący, ale dość zrównoważony. Nie wzywałby mnie, gdyby to nie było coś ważnego. Zresztą dobrze mi zrobi, jeśli odetchnę świeżym powietrzem.

Zbliżał się koniec grudnia i pod ciemnoszarym sklepieniem chmur wiał wiatr na tyle silny, że trudno było złapać oddech. Na ulicy tłoczyło się kilkunastu petentów, którzy liczyli, że zostaną przyjęci, i gdy tylko zobaczyli w drzwiach frontowych konsula elekta, natychmiast do niego podbiegli.

– Nie teraz – rzucił Cycero, przepychając się między nimi. – Nie dzisiaj.

Zarzucił brzeg płaszcza na ramię, opuścił brodę, przyciskając ją do piersi, i szybkim krokiem ruszył po stoku wzgórza na dół.

Musieliśmy ujść z milę; przecięliśmy forum i wyszliśmy z miasta bramą przy rzece. Wody Tybru wezbrały i płynęły wartko, tworząc żółtobrązowe wiry i prądy. Dalej, naprzeciwko Isola Tiberina, wśród żurawi na nabrzeżu Navalii, zobaczyliśmy tłum ludzi. (Jeśli przy okazji powiem, że wyspa nie była jeszcze połączona mostami z brzegami, zdacie sobie sprawę, jak dawno temu to się działo – ponad pół wieku). Gdy się zbliżyliśmy, kilku gapiów rozpoznało Cycerona; rozstąpili się, żeby nas przepuścić, i w tłumie zapanowało poruszenie. Miejsce wypadku otaczał kordon legionistów z koszarów floty morskiej. Oktawiusz już na nas czekał.

– Przyjmij przeprosiny, że ci przeszkodziłem – zaczął i uścisnął dłoń mojemu panu. – Wiem, jak bardzo musisz być zajęty, zwłaszcza przed inauguracją.

– Drogi Oktawiuszu, zawsze miło mi cię widzieć. Znasz mojego sekretarza, Tirona?

Oktawiusz spojrzał na mnie bez zainteresowania. Choć dziś jest pamiętany głównie jako ojciec Augusta, wówczas był edylem plebejskim i człowiekiem z przyszłością. Pewnie zostałby konsulem, gdyby nie umarł przedwcześnie z powodu gorączki, ze cztery lata po tym zdarzeniu. Zabrał nas z dworu do jednego z wielkich budynków portowych, gdzie na potężnych drewnianych walcach spoczywał szkielet liburny1, którą rozebrano do naprawy. Obok na ziemi leżał jakiś podłużny kształt owinięty w płótno żaglowe. Oktawiusz bez wstępów i ceremonii odrzucił materiał i ukazało się przed nami nagie ciało chłopca.

Jeśli dobrze pamiętam, wyglądał na jakieś dwanaście lat. Miał piękną pogodną twarz, wręcz kobiecą ze względu na delikatność, ze śladami złotej farby na nosie i policzkach oraz czerwoną wstążką w mokrych ciemnych włosach. Podcięto mu gardło, a ciało rozpruto aż po pachwinę i wyjęto wnętrzności. Nie widać było tam krwi, tylko podłużną jamę jak u wypatroszonej ryby, wypełnioną rzecznym mułem. Nie wiem, jak Cycero zdołał wytrzymać ten widok i zachować opanowanie; jednakże przełykał ślinę i nie odwracał wzroku. W końcu rzekł ochryple:

– Straszne.

– To jeszcze nie wszystko – zapowiedział Oktawiusz.

Przykucnął na piętach, ujął w dłonie czaszkę chłopca i obrócił ją w lewą stronę. Przy tym ruchu rana na szyi otworzyła się i zamknęła nieprzyzwoicie, niczym drugie usta, które próbowały nas szeptem przed czymś ostrzec. Wydawało się, że na Oktawiuszu nie robi to żadnego wrażenia; przecież był wojskowym, niewątpliwie nawykłym do takich widoków. Odgarnął włosy chłopca i odsłonił wgłębienie tuż za jego prawym uchem, a następnie przesunął po nim palcem.

– Widzisz? Wygląda na to, że został uderzony czymś od tyłu. Pewnie młotkiem.

– Pomalowano mu twarz. I związano wstążką włosy. Potem uderzono go od tyłu młotkiem – powtórzył Cycero; mówił coraz wolniej, w miarę jak uświadamiał sobie, dokąd prowadzi ten tok rozumowania. – Następnie przecięto mu gardło. I w końcu… go wypatroszono.

– Właśnie – potwierdził Oktawiusz. – Oprawcy chcieli obejrzeć jego wnętrzności. Zabito go na ofiarę… jak zwierzę.

Włosy zjeżyły mi się na karku, gdy usłyszałem te słowa w owym zimnym, ciemnym pomieszczeniu, i zrozumiałem, że stoję w obliczu zła, zła tak namacalnego, tak potężnego jak piorun.

– Słyszałeś o jakichś kultach w mieście, które nakazują tak ohydne praktyki? – zapytał Cycero.

– Nie. Przychodzą mi na myśl tylko Galowie… którzy podobno robią takie rzeczy. Ale obecnie nie ma ich tu tak wielu, a ci, którzy zostali, zachowują się przyzwoicie.

– A kim jest ofiara? Czy ktoś zgłosił się po tego chłopca?

– To kolejny powód, dla którego chciałem, żebyś przybył i sam zobaczył. – Oktawiusz przewrócił ciało na brzuch. – Ma tu na plecach mały tatuaż wskazujący właściciela. Ci, którzy wrzucili ciało do wody, musieli to przeoczyć. G.Ant.M.f.G.n., czyli Gajusz Antoniusz, syn Marka, wnuk Gajusza. To znany ród! Chłopiec był niewolnikiem twojego kolegi konsula, Antoniusza Hybrydy. – Wstał i wytarł ręce w płótno żeglarskie, a potem niedbale przykrył nim zwłoki. – Co zamierzasz uczynić?

Cycero jak urzeczony patrzył na żałosną postać leżącą na ziemi.

– Kto wie o tej sprawie?

– Nikt.

– A Hybryda?

– Też nie.

– A skąd wziął się ten tłum na zewnątrz?

– Rozeszła się pogłoska, że odkryto jakiś rytualny mord. Ty wiesz najlepiej, jaki jest motłoch. Ludzie już gadają, że coś takiego w przeddzień objęcia przez ciebie konsulatu to zły znak.

– Być może mają rację.

– To ciężka zima. Mogliby się już uspokoić. Chyba powinniśmy zawiadomić o tym zdarzeniu Kolegium Kapłańskie i poprosić, żeby odprawili jakiś obrzęd oczyszczający…

– Nie, nie – szybko zaoponował Cycero, gdy oderwał wreszcie wzrok od ciała zamordowanego. – Żadnych kapłanów. Oni tylko pogorszą sytuację.

– Co więc zrobimy?

– Nic nikomu nie mów. Jak najszybciej spal ciało. Niech nikt go nie ogląda. Zabroń tym, którzy je widzieli, mówić cokolwiek na ten temat pod groźbą uwięzienia.

– A co powiemy plebsowi?

– Ty zajmij się ciałem, ja zajmę się plebsem.

Oktawiusz wzruszył ramionami.

– Jak sobie życzysz – powiedział. Zabrzmiało to obojętnie. Do końca urzędowania pozostał mu jeszcze tylko jeden dzień; wiedziałem, że chętnie pozbędzie się problemu.

Cycero podszedł do drzwi i kilka razy odetchnął głęboko, żeby jego policzki odzyskały kolor. Potem zobaczyłem – jak już nie raz – że prostuje ramiona i przybiera wyraz twarzy znamionujący pewność siebie. Wyszedł na zewnątrz i wspiął się na stertę drewna, żeby przemówić do tłumu.

– Ludu rzymski, upewniłem się, że ponure pogłoski, które obiegły miasto, są nieprawdziwe! – Musiał krzyczeć na wietrze, żeby jego słowa były słyszane. – Wracajcie do domów, do rodzin, i świętujcie dalej!

– Ale ja widziałem zwłoki! – wykrzyknął jakiś mężczyzna. – Złożono ofiarę z człowieka, żeby ściągnąć klątwę na republikę!

Reszta zebranych podjęła okrzyk.

– To miasto jest przeklęte! Twój konsulat jest przeklęty! Wezwijcie kapłanów!

Cycero uniósł ręce.

– Owszem, ciało było w strasznym stanie. Ale czego się spodziewaliście? Nieszczęsny chłopak leżał w wodzie przez długi czas. Ryby są głodne. Żywią się czym popadnie. Naprawdę chcecie, żebym wezwał kapłana? Po co? By przeklął rybę? A może ją pobłogosławił? – Kilku ludzi zaczęło się śmiać. – Od kiedy to Rzymianie boją się ryb? Idźcie do domów. Bawcie się dobrze. Pojutrze rozpocznie się nowy rok, z nowym konsulem… który będzie o was dbał!

Nie była to wspaniała oracja, ale spełniła swoją funkcję. Rozległy się nawet wiwaty. Cycero zeskoczył na ziemię. Legioniści utorowali nam drogę w tłumie i szybko wycofaliśmy się w stronę miasta. Gdy zbliżaliśmy się już do bramy, obejrzałem się przez ramię. Zebrani zaczęli się rozchodzić w poszukiwaniu nowych atrakcji. Odwróciłem się do Cycerona, żeby pogratulować mu przemówienia, które okazało się skuteczne, ale on stał pochylony nad rowem przy drodze i wymiotował.

* * *

Tak wyglądała sytuacja w mieście w przededniu objęcia przez Cycerona konsulatu – panowały głód i niepewność, ludzie żyli plotkami; kalecy weterani wojenni i chłopi, którzy stracili pieniądze, żebrali na rogach ulic; rozbawione bandy pijanych młodych ludzi terroryzowały sklepikarzy; kobiety z dobrych rodzin jawnie uprawiały prostytucję pod tawernami; wybuchały pożary, przychodziły gwałtowne burze i bezksiężycowe noce; psy grzebały po śmietnikach; pełno było fanatyków, wróżbitów, żebraków, awanturników. Pompejusz wciąż przebywał na wschodzie, gdzie dowodził legionami, a pod jego nieobecność nad Rzymem niczym mgła znad rzeki wisiał lęk, tak że każdego aż przechodziły ciarki. Wszyscy przeczuwali, że stanie się coś złego, ale nie bardzo wiedzieli co. Mówiono, że nowi trybunowie wspólnie z Cezarem i Krassusem przygotowują w tajemnicy wielki plan mający na celu przekazanie ziemi publicznej miejskiej biedocie. Cycero usiłował się dowiedzieć na ten temat czegoś więcej, ale odprawiono go z kwitkiem. Wiadomo było jedynie, że jeśli taki plan powstanie, patrycjusze na pewno będą mu przeciwni. Brakowało wszelkich dóbr, sklepy były puste, ludzie gromadzili żywność. Nawet lichwiarze przestali udzielać pożyczek.

Co do kolegi konsularnego Cycerona, Antoniusza Hybrydy – Antoniusza Półkrwi; Pół Człowieka, Pół Bestii – był on jednocześnie nieokrzesany i głupi, co nie dziwiło u kandydata, który ubiegał się o urząd przy wsparciu zaprzysięgłego wroga Cycerona, Katyliny. Niemniej Cycero, zdając sobie z sprawę z niebezpieczeństw, jakim będzie musiał stawić czoło, i czując, że przydadzą mu się sojusznicy, czynił wiele starań, żeby się z nim porozumieć. Niestety, te jego próby nic nie dały, i powiem dlaczego. Wybrani na dany rok konsulowie zwyczajowo losowali w październiku prowincję, którą mieli objąć w zarząd po złożeniu urzędu. Hybryda, który tonął w długach, upatrzył sobie buntowniczą, ale bogatą Macedonię, gdzie można było zbić majątek. Ku swemu wielkiemu rozczarowaniu wylosował jednak spokojną, pasterską Galię Przedalpejską, w której wszyscy siedzieli jak mysz pod miotłą. Macedonia natomiast przypadła Cyceronowi i kiedy ogłoszono to w senacie, na twarzy Hybrydy pojawiło się takie zaskoczenie, a potem dziecinna uraza, że cała izba zatrzęsła się od śmiechu. Od tego czasu Hybryda nie rozmawiał z moim panem.

Nic więc dziwnego, że Cyceronowi trudno szło pisanie mowy inauguracyjnej; kiedy wróciliśmy znad rzeki do domu i znowu zaczął mi ją dyktować, wręcz łamał mu się głos. Patrzył w dal z nieobecnym wyrazem twarzy i wciąż głośno się zastanawiał, dlaczego chłopiec zginął w taki sposób i jakie to ma znaczenie, że należał do Hybrydy. Zgadzał się z Oktawiuszem: prawdopodobnie sprawcami zbrodni byli Galowie. Jeden z ich kultów wymagał składania ofiar z ludzi. Cycero przesłał więc wiadomość swojemu przyjacielowi, Kwintusowi Fabiuszowi Sandze, który był głównym protektorem Galów w senacie, i zapytał go dyskretnie, czy jego zdaniem są zdolni do takiego bestialstwa. Sanga w ciągu godziny odpowiedział jednak wyniośle, że na pewno nie i że Galowie byliby bardzo urażeni, gdyby konsul elekt trwał przy tak krzywdzącym podejrzeniu. Cycero westchnął więc, rzucił list i próbował podjąć urwany wątek przemówienia. Nie mógł jednak przekształcić go w żadną spójną myśl i krótko przed zachodem słońca poprosił o płaszcz i buty.

Przypuszczałem, że zamierza udać się do ogrodów publicznych położnych niedaleko domu, do których często chadzał, kiedy układał mowę. Ale gdy dotarł na szczyt wzgórza, zamiast skręcić w prawo, poszedł dalej ku Bramie Eskwilińskiej i ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że zmierza poza świętą granicę, do miejsca, gdzie palono zwłoki – którego zwykle za wszelką cenę unikał. Minęliśmy wózkarzy, którzy za bramą czekali na klientów, oraz przysadzistą oficjalną siedzibę carnifexa, który jako kat nie mógł mieszkać w granicach miasta. W końcu wkroczyliśmy do świętego gaju Libitiny, bogini śmierci i ceremonii pogrzebowych, pełnego kraczących wron, i zbliżyliśmy się do świątyni. W tamtych czasach stanowiła siedzibę cechu grabarzy i można tam było kupić wszystko, czego potrzeba na pogrzeb, od olejów, którymi namaszcza się zwłoki, po łoże, na którym się je pali. Cycero poprosił mnie o pieniądze i poszedł porozmawiać z kapłanem. Wręczył mu monety i pojawiło się kilku oficjalnych żałobników. Potem przywołał mnie.

– Jesteśmy w samą porę – powiedział.

Co za dziwną grupę musieliśmy tworzyć, gdy tak szliśmy gęsiego przez Pole Eskwilińskie, na przedzie żałobnicy niosący dzbany z kadzidłami, za nimi konsul elekt i wreszcie ja. Wokół nas strzelały w mroku płomienie stosów pogrzebowych, niósł się płacz osieroconych i zapach kadzidła – silny, ale nie na tyle, by zamaskować smród palonych ciał. Żałobnicy zawiedli nas do publicznej ustriny, gdzie na wózku czekała sterta zwłok, które miały być rzucone do ognia. Nagie i bez butów, te bezimiennie ciała były po śmierci tak ubogie jak za życia. Nakryto tylko szczątki chłopca; rozpoznałem je po płótnie żeglarskim, które starannie zaszyto. Gdy dwóch pracowników rzuciło je na metalową kratę, Cycero skłonił głowę, a wynajęci żałobnicy podnieśli szczególnie głośny lament, bo bez wątpienia liczyli na suty napiwek. Płomienie wznosiły się i przygasały na wietrze i wkrótce było po wszystkim: chłopiec odszedł tam, dokąd odejdzie każdy z nas.

Była to scena, której nigdy nie zapomniałem.

Z pewnością największą łaską opatrzności jest to, że nie możemy poznać przyszłości. Wyobraźcie sobie, co by to było, gdybyśmy znali wynik naszych nadziei i planów albo mogli przewidzieć, jaka spotka nas śmierć – nasze życie zostałoby zrujnowane! Zamiast tego żyjemy z dnia na dzień w błogiej nieświadomości, zadowoleni jak zwierzęta. Ale wszystko kiedyś musi obrócić się w pył. Temu prawu nie ujdzie ani człowiek, ani żaden system, żadna epoka; wszystko sczeźnie pod gwiazdami, nie ostanie się najtwardsza skała. Przetrwają tylko słowa.

Mając to na uwadze, z nową nadzieją, że pożyję na tyle długo, by wywiązać się z tego zadania, przedstawię teraz opowieść o niezwykłym roku z życia Cycerona, gdy sprawował on urząd konsula republiki rzymskiej, a także o następnych czterech latach – czyli okresie, który my, śmiertelnicy, nazywamy lustrum, a który dla bogów jest jak mgnienie oka.

Spisek

Подняться наверх