Читать книгу Spisek - Robert Harris - Страница 13

II

Оглавление

Nazajutrz, w przeddzień inauguracji, spadł śnieg – gęsty śnieg, taki, jaki zwykle widuje się w górach. Pokrył świątynie na Kapitolu miękkim białym marmurem i zasłał całe miasto całunem grubości ludzkiej dłoni. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego i mimo sędziwego wieku nie słyszałem, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło. Śnieg w Rzymie? To musiał być jakiś znak. Tylko jaki?

Cycero siedział w swoim gabinecie, obok małego paleniska, w którym płonęły węgle, i pracował dalej nad przemówieniem. Nie wierzył w znaki. Kiedy wpadłem do środka i opowiedziałem mu o śniegu, wzruszył jedynie ramionami, jakby mówił: „I co z tego?”, a gdy zacząłem niepewnie przywoływać argumenty stoików, nieodżegnujących się od wiary w znaki – bo jeśli istnieją bogowie, muszą troszczyć się o ludzi, a jeżeli się o nich troszczą, to oznajmiają im swoją wolę za pomocą znaków – przerwał mi ze śmiechem:

– Bogowie, obdarzeni przecież nadprzyrodzonymi mocami, na pewno mają lepsze sposoby porozumiewania się z nami niż poprzez płatki śniegu. Dlaczego nie wyślą nam listu? – Odwrócił się do swojego biurka, pokręcił głową i zaśmiał się, rozbawiony moją naiwnością. – No, doprawdy! Wracaj do swoich obowiązków, Tironie, i postaraj się, żeby nikt mi nie przeszkadzał.

Skarcony wyszedłem, sprawdziłem stan przygotowań do procesji inauguracyjnej, po czym zająłem się korespondencją Cycerona. Pełniłem funkcję sekretarza mego pana już od szesnastu lat i nie było takiej sfery w jego życiu, czy to publicznym, czy prywatnym, której bym nie znał. Miałem wówczas zwyczaj pracować przy składanym stoliku tuż za drzwiami jego gabinetu, żeby nie wpuszczać niepożądanych gości i w razie czego być na wezwanie. W owym miejscu słyszałem tego rana wszystkie dźwięki dobiegające z domu: kroki Terencji, która wchodziła do jadalni i z niej wychodziła, jej burkliwe połajania służących, że zimowe kwiaty są niegodne nowego statusu jej męża, a także pouczenia kierowane do kucharza w związku z wieczorną ucztą; mały Marek, już dwuletni, dreptał za nią niepewnie i na widok śniegu wydawał okrzyki zachwytu; a kochana Tulia, trzynastoletnia dziewczynka, która jesienią miała być wydana za mąż, ćwiczyła grecki heksametr pod opieką nauczyciela.

Tyle miałem pracy, że dopiero po południu mogłem znowu wyjrzeć na dwór. Mimo jeszcze wczesnej pory na ulicy nie było prawie nikogo. Miasto wydawało się przytłumione, złowróżbnie ciche; panował taki spokój jak o północy. Niebo było blade, śnieg wprawdzie przestał padać, ale mróz wszystko pokrył szronem. Przypominam sobie nawet – bo to taka dziwna przypadłość pamięci w starczym wieku – jakie to było uczucie, gdy lód pękał pod naciskiem stopy. Po raz ostatni zaczerpnąłem mroźnego powietrza i już miałem wrócić do ciepłego wnętrza, gdy usłyszałem w tej ciszy trzask bata oraz krzyki i jęki ludzi. Chwilę później zza rogu wyłoniła się lektyka niesiona przez czterech niewolników w liberiach. Nadzorca, który truchtał obok nich, machnął batem w moją stronę.

– Hej, ty! – zawołał. – Czy to dom Cycerona?!

Kiedy odparłem, że tak, krzyknął przez ramię: „To tutaj!” – i smagnął najbliższego niewolnika z taką siłą, że nieszczęśnik prawie upadł. Nadzorca musiał wysoko podnosić w śniegu kolana i idąc w ten sposób, dobrnął do mnie. Za nim pojawiła się druga lektyka, potem trzecia i czwarta. Niosący je niewolnicy zatrzymali się przed domem i gdy tylko postawili lektyki na ziemi, wszyscy osunęli się w śnieg, padając na drągi jak wyczerpani wioślarze na wiosła. Nie patrzyłem jednak na to.

– To jest dom Cycerona, ale mój pan nie przyjmuje gości – zaprotestowałem.

– Nas przyjmie! – Z wnętrza pierwszej lektyki dobiegł znany mi głos i koścista ręka odsunęła zasłonę, zza której ukazało się oblicze Kwintusa Lutacjusza Katulusa, przywódcy patrycjuszowskiego stronnictwa w senacie. Był otulony w skóry zwierzęce aż po wystającą brodę, przez co wyglądał jak duża niebezpieczna łasica.

– Senatorze. – Powitałem go z ukłonem. – Powiem mu, że przybyłeś, panie.

– I nie tylko ja – zwrócił mi uwagę Katulus.

Spojrzałem w głąb ulicy. Z następnej lektyki wysiadł sztywno – narzekając na swoje stare kości – zdobywca Olimpu i głowa senatu, Watia Izaurykus, a obok stał największy rywal Cycerona w palestrze, ulubiony adwokat patrycjuszy, Kwintus Hortensjusz. On z kolei wyciągał rękę do czwartego senatora, którego pomarszczonej, brązowej jak orzech twarzy o bezzębnych ustach nie mogłem rozpoznać. Wydawał się bardzo zniedołężniały. Domyślałem się, że dawno temu przestał chodzić na obrady senatu.

– Znakomici panowie – zwróciłem się do nich uniżonym tonem – proszę za mną. Zaraz powiadomię o waszym przybyciu konsula elekta.

Szeptem nakazałem odźwiernemu wprowadzić ich do tablinum i popędziłem do gabinetu Cycerona. Gdy zbliżałem się do drzwi, usłyszałem jego głos, mówiący z oratorską swadą: „Powiadam więc narodowi rzymskiemu: dość tego!”, a kiedy wszedłem do środka, zobaczyłem, że stoi zwrócony do mnie plecami i przemawia do dwóch młodszych sekretarzy, Sositeusza i Laurei, z wyciągniętą ręką, której kciuk i środkowy palec stykały się, tworząc kółko.

– A tobie, Tironie, mówię – ciągnął, nie odwracając się – nie przeszkadzaj mi znowu! Jakiż to tym razem znak zesłali nam bogowie? Deszcz żab?

Sekretarze zachichotali. Będąc tak blisko celu, który stanowił zwieńczenie jego ambicji życiowych, wymazał z pamięci przykre zdarzenia z poprzedniego dnia i był w świetnym humorze.

– Przybyła delegacja z senatu, która chce się z tobą zobaczyć, panie.

– O, to nazywam znakiem. Kto do niej należy?

– Katulus, Izaurykus, Hortensjusz i jeszcze jeden, którego nie rozpoznałem.

– Sama patrycjuszowska śmietanka? Tutaj? – Rzucił mi przez ramię ostre spojrzenie. – I w taką pogodę? To chyba najskromniejszy dom, w jakim kiedykolwiek postawili stopę! Czego chcą?

– Nie wiem.

– Notuj wszystko starannie. – Zebrał fałdy togi i wysunął brodę do przodu. – Jak wyglądam?

– Jak konsul – zapewniłem go.

Przeszedł nad porzuconym szkicem przemówienia i skierował się do tablinum. Odźwierny przyniósł krzesła dla gości, ale tylko jeden z nich usiadł – trzęsący się stary senator, którego nie znałem. Pozostali stali razem, każdy z własnym służącym przy boku; byli wyraźnie skrępowani faktem, że znaleźli się w domostwie nisko urodzonego, „nowego człowieka”, którego tak niechętnie wybrali na konsula. Hortensjusz nawet przykładał chusteczkę do nosa, jakby mógł się czymś od Cycerona zarazić.

– Witaj, Katulusie – zaczął przyjaźnie Cycero, gdy wszedł do pokoju. – Izaurykusie. Hortensjuszu. To dla mnie zaszczyt.

Skinął głową wszystkim trzem byłym konsulom, ale kiedy miał pozdrowić czwartego senatora, zobaczyłem, że nawet jego zawodzi pamięć, z której przecież słynął.

– Rabiriusz… – Przypomniał sobie w końcu. – Gajusz Rabiriusz, prawda?

Wyciągnął do niego dłoń, ale starzec nie zareagował, więc Cycero wybrnął z tej niezręcznej sytuacji, machnięciem ręki wskazując pokój.

– Witajcie w moim domu. Bardzo mi miło was gościć.

– Nie jesteśmy tu z wizytą – odparł Katulus.

– To oburzająca sprawa – dodał Hortensjusz.

– I oznacza wojnę – oświadczył Izaurykus. – Tak to trzeba nazwać.

– Cóż, przykro mi to słyszeć – odrzekł Cycero uprzejmie.

Nie zawsze traktował ich poważnie. Jak wielu bogatych ludzi najdrobniejszą trudność uznawali za oznakę końca świata.

Hortensjusz pstryknął palcami i jego służący podał Cyceronowi pismo z wielką pieczęcią.

– Wczoraj rada trybunów przesłała ten nakaz sądowy Rabiriuszowi.

Ten na dźwięk swojego imienia uniósł głowę.

– Mogę wrócić do domu? – zapytał płaczliwie.

– Później – odparł Hortensjusz surowo i starzec pochylił głowę.

– Nakaz sądowy? – powtórzył Cycero; spojrzał na niego z rozbawieniem. – A jakież to przestępstwo Rabiriusz mógł popełnić? – Przeczytał głośno treść dokumentu, żebym mógł ją zanotować. – Oskarża się wyżej wymienionego o zamordowanie trybuna Lucjusza Saturninusa i wtargnięcie na święty teren senatu. – Uniósł głowę ze zdziwieniem. – Saturninusa? Ależ on został zabity… ileż to…? Czterdzieści lat temu.

– Trzydzieści sześć – poprawił go Katulus.

– A Katulus dobrze wie – zauważył Izaurykus – bo był przy tym. Tak jak ja.

Katulus wypowiedział imię Saturninusa, jakby wypluwał truciznę:

– Saturninus! Co to był za łotr! Zabicie go to żadne przestępstwo… tylko przysługa wyświadczona narodowi. – Zapatrzył się w dal, jakby miał przed oczami jakieś historyczne hasło na murze świątyni, Zabójstwo Saturninusa w budynku senatu! czy temu podobne. – Widzę go tak dobrze jak ciebie, Cyceronie. Siejący zamęt trybun z tych najgorszych. Zamordował naszego kandydata na konsula i senat uznał go za wroga publicznego. Wtedy nawet plebs się od niego odwrócił. Ale zanim go dopadliśmy, zabarykadował się ze swoją bandą na Kapitolu. Więc odcięliśmy mu wodę z akweduktu. To był twój pomysł, Watio.

– Owszem. – Oczy starego wodza zabłysły na samo wspomnienie. – Już wtedy wiedziałem, jak się prowadzi oblężenie.

– Oczywiście poddali się po paru dniach i zostali umieszczeni w budynku senatu do czasu rozprawy. Ale baliśmy się, że znowu uciekną, więc weszliśmy na dach, zerwaliśmy dachówki i zasypaliśmy ich nimi. Nie mieli gdzie się skryć. Biegali tam i z powrotem jak szczury w rowie. Gdy Saturninusowi przeszły drgawki, z trudem można go było rozpoznać.

– I Rabiriusz był na dachu z wami dwoma? – zapytał Cycero. Spojrzałem na starca znad notatek; miał tępy wyraz twarzy, tylko głowa lekko mu się trzęsła, tak że trudno go było sobie wyobrazić biorącego udział w takiej akcji.

– O tak – potwierdził Izaurykus. – Musiało być nas tam ze trzydziestu. To były czasy – dodał, zwijając dłoń w pięść. – Mieliśmy jeszcze krzepę!

– Nie o to chodzi – włączył się Hortensjusz ze znużeniem; był młodszy od towarzyszy i widocznie nudziło go słuchanie kolejny raz tej dawnej historii. – Nieważne, czy Rabiriusz tam był, czy nie. Nie o to się go oskarża.

– Więc o co? Nie o morderstwo?

– O perduellio.

Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie słyszałem tego słowa, i Cycero musiał mi je przeliterować.

Perduellio – powtórzył i wyjaśnił: – Tak nasi przodkowie nazywali zdradę. – Zwrócił się do Hortensjusza: – Dlaczego odwołujemy się do takich przestarzałych praw? Nie wystarczy oskarżyć go o zwykłą zdradę i zamknąć sprawę?

– Nie, ponieważ karą za zwykłą zdradę jest wygnanie, a za perduellio śmierć, i to nie przez powieszenie. – Hortensjusz pochylił się, żeby podkreślić swoje słowa. – Jeśli uznają go za winnego, Rabiriusz zostanie ukrzyżowany.

– Gdzie ja jestem? – zapytał Rabiriusz, wstając. – Co to za miejsce?

Katulus łagodnie usadził go z powrotem.

– Spokojnie, Gajuszu. Jesteś wśród przyjaciół.

– Ale żaden sąd nie uzna go za winnego – zaprotestował Cycero spokojnie. – Ten biedny człowiek postradał już rozum.

– Spraw o perduellio nie rozpatruje zwykły trybunał. I tu tkwi haczyk. Tylko dwóch specjalnie powołanych sędziów.

– Powołanych przez kogo?

– Naszego nowego pretora miejskiego, Lentulusa Surę.

Cycero skrzywił się, słysząc to nazwisko. Sura był ekskonsulem, człowiekiem o wielkich ambicjach, ale bezgranicznie głupim; te dwie cechy często występują razem w polityce.

– A kogo Stary Suseł wyznaczył na sędziów? Wiemy?

– Cezara. I Cezara.

– Co takiego?!

– Do rozpatrzenia tej sprawy zostali wyznaczeni Gajusz Juliusz Cezar i jego kuzyn Lucjusz.

– Stoi za tym Cezar?

– Wiadomo więc, jaki będzie werdykt.

– Ale pozostanie jeszcze apelacja – sprzeciwił się Cycero, poważnie już zaniepokojony. – Obywatel rzymski nie może być skazany bez procesu.

– Owszem, może – odparł gorzko Hortensjusz. – Jeśli Rabiriusz zostanie uznany za winnego, oczywiście będzie miał prawo do apelacji. Ale tu też kryje się podstęp. Bo nie stanąłby przed sądem, lecz przed ludem zgromadzonym na Polu Marsowym.

– A to dopiero byłoby przedstawienie! – wtrącił Katulus. – Wyobrażasz sobie? Senator rzymski sądzony przez plebs w sprawie, w której karą jest śmierć? Na pewno by go nie uniewinnili… Mieliby stracić zabawę?

– Wybuchnie wojna domowa, bo do tego nie dopuścimy, Cyceronie – zauważył stanowczo Izaurykus. – Słyszysz?

– Słyszę – odparł mój pan, szybko przesuwając wzrokiem po tekście pisma. – Który z trybunów wniósł oskarżenie? Labienus? To jeden z ludzi Pompejusza. Nie jest wichrzycielem. O co mu chodzi?

– Podobno jego stryj zginął wraz z Saturninusem – wyjaśnił pogardliwie Hortensjusz – i ze względu na honor rodziny chce go pomścić. To bzdury. Cała sprawa stanowi tylko pretekst dla Cezara i jego bandy, żeby zaatakować senat.

– Co więc proponujesz? – zapytał Katulus Cycerona. – Głosowaliśmy na ciebie, pamiętasz? Mimo że niektórzy z nas zrobili to niechętnie.

– Czego ode mnie oczekujecie?

– A jak sądzisz? Podejmij walkę o życie Rabiriusza! Potęp publicznie tę niegodziwość, a potem przyłącz się do Hortensjusza jako obrońca, jeśli sprawa stanie przed zgromadzeniem ludowym.

– Hm, to byłoby coś nowego – zauważył Cycero. Spojrzał na swojego znakomitego rywala. – Pierwszy raz wystąpilibyśmy razem.

– Ta perspektywa wcale nie wydaje mi się bardziej kusząca niż tobie – odciął się Hortensjusz lodowato.

– Spokojnie, Hortensjuszu, nie obrażaj się. Będę zaszczycony, mogąc wystąpić w sądzie jako twój kolega. Ale nie śpieszmy się, bo wpadniemy w zastawioną na nas pułapkę. Zastanówmy się, czy nie da się załatwić tej sprawy bez procesu.

– Jak można go uniknąć?

– Odwiedzę Cezara i porozmawiam z nim. Postaram się dowiedzieć, o co mu chodzi. I sprawdzę, czy da się osiągnąć kompromis.

Na sam dźwięk słowa „kompromis” trzej byli konsulowie od razu chcieli zgłosić protest. Cycero jednak uniósł ręce.

– On czegoś chce, to pewne. Nie zaszkodzi poznać jego warunki. Jesteśmy to winni republice. Jesteśmy to winni Rabiriuszowi.

– Ja chcę do domu – jęknął Rabiriusz. – Czy mogę już wrócić do domu?

Spisek

Подняться наверх