Читать книгу Złocisty Błazen - Робин Хобб - Страница 5
ОглавлениеProlog
Straty
Uczucia związane ze stratą zwierzęcia, z którym było się związanym Rozumieniem, trudno wyjaśnić nawet komuś pozbawionemu tej magii. Osoba potrafiąca skwitować śmierć zwierzęcia słowami „To był tylko pies” nigdy tych uczuć nie pojmie. Inni, umiejący zdobyć się na więcej współczucia, postrzegają taką stratę jako śmierć czworonożnego ulubieńca. Nawet ci, którzy mówią: „To pewnie jakby stracić dziecko albo żonę”, wciąż widzą tylko jedną stronę medalu. Strata żywego stworzenia, z którym było się związanym Rozumieniem, to coś więcej niż odejście towarzysza czy ukochanej osoby. To była nagła amputacja połowy mego fizycznego ciała. Widziałem mniej wyraźnie, a mdły smak jedzenia odebrał mi apetyt. Gorzej słyszałem i...
Rękopis, rozpoczęty przed tak wielu laty, kończy się natłokiem kleksów i dziurek, które powstały na skutek gniewnych uderzeń piórem. Pamiętam chwilę, kiedy zdałem sobie sprawę, że uogólnienia zmieniły się w mój własny, intymny opis bólu. W miejscu, gdzie podeptałem ciśnięty na podłogę zwój, są zagięcia. Aż dziwne, że tylko go gdzieś odkopnąłem, a nie wrzuciłem do ognia. Nie wiem, kto się nad nim zlitował i włożył do stojaka. Może Młotek, robiący porządki po swojemu – metodycznie i bezmyślnie.
Taki los nierzadko spotykał moje pisarskie próby. Wysiłki spisania historii Królestwa Sześciu Księstw często rozmywały się w historię mojego życia. Traktat o ziołach zbaczał w dygresje o rozmaitych lekarstwach na dolegliwości wywoływane używaniem Mocy. Moje studia nad białymi prorokami zagłębiają się zbyt wnikliwie w ich relacje z katalizatorami. Nie wiem, czy to zarozumialstwo zawsze popycha mnie do rozważań nad moim własnym życiem, czy moja pisanina stanowi żałosną próbę wyjaśnienia własnych losów samemu sobie. Minęły dziesiątki lat, a ja noc w noc biorę do ręki pióro i piszę. Wciąż usiłuję zrozumieć, kim jestem. Wciąż sobie obiecuję, że następnym razem pójdzie mi lepiej, żywiąc nazbyt ludzkie przekonanie, że zawsze będzie jakiś „następny raz”.
Nie zrobiłem tak jednak, kiedy straciłem Ślepuna. Nie obiecałem sobie, że znów się zwiążę z jakimś zwierzęciem i będę lepiej traktował mojego następnego partnera. To byłaby zdradziecka myśl. Śmierć Ślepuna wywróciła mnie na nice. Bezpośrednio po tym wydarzeniu kroczyłem przez życie poraniony, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo mnie ono okaleczyło. Byłem jak ktoś, kto narzeka na swędzenie odciętej nogi. Swędzenie odwraca uwagę od świadomości, że już do końca życia będzie się kuleć. Tak więc żałoba po śmierci wilka ukryła pełny zakres zniszczeń, jakie ta śmierć we mnie poczyniła. Byłem zdezorientowany, sądząc, że mój ból i strata są tym samym, a w rzeczywistości jedno stanowiło wyłącznie objaw drugiego.
W dziwny sposób było to powtórne uzyskanie dojrzałości. Tym razem nie wszedłem w wiek męski, lecz raczej powoli uświadomiłem sobie, kim jestem. Okoliczności wciągnęły mnie z powrotem w dworskie intrygi Koziej Twierdzy. Cieszyłem się przyjaźnią Błazna i Ciernia. Stałem u progu prawdziwego związku z wróżką Dziewanną. Mój chłopiec, Traf, całym sercem oddał się terminowaniu oraz romansom i wyglądało na to, że rozpaczliwie usiłuje przebrnąć przez jedno i drugie. Książę Sumienny, znajdujący się w przededniu zaręczyn z narczeską Wysp Zewnętrznych, zwrócił się do mnie jak do mentora; nie tylko jako nauczyciela posługiwania się Mocą i Rozumieniem, ale i kogoś, kto przeprowadzi go do męskości przez bystrzyny dorastania. Nie brakło mi ludzi, którym na mnie zależało ani na których zależało mnie. Mimo to byłem bardziej samotny niż kiedykolwiek przedtem.
A najdziwniejsza z tego wszystkiego okazała się powoli budząca się świadomość, że sam wybrałem to odosobnienie.
Ślepun był niezastąpiony; podczas wspólnie spędzonych lat bardzo mnie zmienił. Nie był połową mnie, choć razem stanowiliśmy całość. Nawet kiedy w naszym życiu pojawił się Traf, ujrzeliśmy w nim młodą istotę, za którą wspólnie musimy wziąć odpowiedzialność. Decyzje podejmował jednolity zespół składający się z wilka i ze mnie. Byliśmy partnerami. Gdy Ślepun odszedł, poczułem, że nigdy już nie zaznam podobnego związku, czy to z człowiekiem, czy ze zwierzęciem.
Kiedy jako młodzieniec spędzałem czas w towarzystwie księżnej Cierpliwej i jej służącej Lamówki, często słyszałem, jak bez ogródek oceniają mężczyzn przebywających na dworze. Obie kobiety dzieliły przekonanie, że osoba po trzydziestce, która jest samotna, prawdopodobnie taka już pozostanie.
– Ma swoje przyzwyczajenia – kwitowała księżna Cierpliwa plotkę, że jakiś siwiejący szlachcic nagle zaczął się zalecać do młodej dziewczyny. – Wiosna zawróciła mu w głowie, ale mała wkrótce się przekona, że w jego życiu nie ma miejsca na partnerkę. Za długo wszystko robił po swojemu.
I tak, bardzo powoli, zacząłem postrzegać samego siebie. Często bywałem samotny. Wiedziałem, że sięgam Rozumieniem, poszukując towarzystwa, chociaż była to czynność odruchowa, podrygiwanie odciętej kończyny. Nikt, człowiek ani zwierzę, nie mógłby wypełnić luki, jaka została w moim życiu po Ślepunie.
Powiedziałem o tym Błaznowi w jednej z nielicznych rozmów w czasie drogi powrotnej do Koziej Twierdzy. Obozowaliśmy wtedy przy trakcie. Zostawiłem go z księciem i Leszczyną, łowczynią królowej; usiedli przy ognisku, usiłując odegnać nocne zimno i posilić się skromnymi zapasami. Książę sposępniał i zamknął się w sobie, wciąż cierpiąc świeży ból po stracie kocicy. Przebywanie w jego pobliżu było dla mnie jak przysuwanie oparzonej dłoni do płomienia – tym dotkliwiej czułem własny ból, dlatego pod pretekstem przyniesienia drewna oddaliłem się od ogniska.
Zima oznajmiała swoją bliskość ciemnym, chłodnym wieczorem. W ponurym świecie nie zachowały się żadne kolory i z dala od ognia szukałem drewna po omacku. W końcu dałem sobie z tym spokój i usiadłem na kamieniu nad brzegiem strumienia, czekając, aż oczy przyzwyczają mi się do ciemności. Siedząc tak w samotności i czując wdzierające się wszędzie zimno, straciłem chęć szukania drewna, a właściwie robienia czegokolwiek. Patrzyłem przed siebie, słuchałem szumu strumienia i wchłaniałem ponury mrok nocy.
W ciemności przyszedł do mnie Błazen. Usiadł na ziemi obok mnie i przez jakiś czas milczeliśmy. A potem położył mi dłoń na ramieniu i powiedział:
– Chciałbym ci jakoś ulżyć w żalu.
To były zupełnie niepotrzebne słowa i trefniś chyba to wyczuł, bo zamilkł. Może to duch Ślepuna zganił mnie za gburowate milczenie wobec naszego przyjaciela, bo po pewnej chwili spróbowałem znaleźć jakieś słowa, które rozjaśniłyby mrok między nami.
– To jak rozcięcie na głowie, Błaźnie. Zagoi się z czasem i najlepsze życzenia na świecie tego nie przyśpieszą. Nawet jeśliby istniał sposób na rozproszenie tego bólu, jakieś zioło czy alkohol, który by go przytępił, nie skorzystałbym z niego. Nic nigdy nie złagodzi żalu po śmierci Ślepuna. Mogę jedynie liczyć na to, że przyzwyczaję się do samotności.
Wbrew moim wysiłkom te słowa i tak brzmiały jak wyrzut. A nawet gorzej, sprawiały wrażenie, jakbym użalał się nad sobą. Dobrze świadczy o moim przyjacielu, że nie obraził się za nie. Wstał tylko z wdziękiem i cicho westchnął.
– A zatem cię zostawię. Myślę, że wolisz opłakiwać go samotnie, i uszanuję twoją decyzję. Nie uważam jej za najmądrzejszą spośród wszystkich twoich decyzji, ale ją uszanuję. – Milczał przez chwilę. – Teraz coś zrozumiałem; przyszedłem tu, bo chciałem, byś wiedział, że jestem świadom twego bólu. Nie dlatego że mógłbym cię od niego uwolnić, ale dlatego że chciałem dać ci znać, że dzielę go poprzez naszą więź. Podejrzewam, że jest w tym domieszka samolubstwa, i chciałem, żebyś wiedział i o tym. Wspólne dźwiganie ciężaru może go nie tylko zmniejszyć, ale i przyczynić się do powstania więzi między tymi, którzy go niosą. Żeby nikt nie musiał zmagać się z nim w pojedynkę.
Wiedziałem, że w jego słowach jest jakieś ziarno mądrości, coś, nad czym powinienem się zastanowić, lecz byłem zbyt zmęczony i zdruzgotany, by je wyłuskać.
– Za chwilę wrócę do ogniska – powiedziałem i Błazen wyczuł w mym głosie odprawę.
Zdjął rękę z mojego ramienia i odszedł.
Zrozumiałem jego słowa dopiero później, kiedy się nad nimi zastanowiłem. Wtedy chciałem zostać sam; nie było to nieuniknione następstwo śmierci wilka ani nawet starannie rozważona decyzja. Z otwartymi ramionami przyjmowałem moją samotność, flirtowałem z bólem. Postępowałem tak nie pierwszy raz.
Obracałem tę myśl ostrożnie, była bowiem wystarczająco ostra, by mnie zabić. Sam wybrałem lata odosobnienia z Trafem w mojej chatce. Nikt mnie nie skazał na to wygnanie. Ironia tkwiła w tym, że było to spełnienie mego często wypowiadanego życzenia. Przez całą młodość zawsze twierdziłem, że tak naprawdę chcę prowadzić życie, w którym mógłbym dokonywać własnych wyborów, niezależny od „obowiązków” związanych z moim pochodzeniem i pozycją. Zdałem sobie sprawę z kosztów tego życzenia dopiero wtedy, gdy los je spełnił. Mogłem pozbyć się odpowiedzialności wobec innych i żyć tak, jak chciałem, tylko wtedy, gdy przeciąłem jednocześnie łączące mnie z nimi więzy. Nie mogłem mieć i jednego, i drugiego. Bycie częścią rodziny czy jakiejkolwiek społeczności oznacza posiadanie obowiązków i bycie odpowiedzialnym, związanym zasadami przyjętymi przez tę grupę. Przez jakiś czas żyłem z dala od tego wszystkiego, ale teraz wiedziałem, że takiego dokonałem wyboru. Postanowiłem odrzucić obowiązki wobec rodziny i przyjąłem wiążącą się z tą decyzją izolację. Wówczas wmawiałem sobie, że to los zmusił mnie do odegrania tej roli. Tak jak teraz też dokonywałem wyboru, mimo że usiłowałem przekonać samego siebie, iż podążam jedynie ścieżką wytyczoną mi przez los.
Uświadomienie sobie, że samemu jest się źródłem własnej samotności, nie uleczy jej. Będzie jednak krokiem ku zrozumieniu, że nie jest ona nieunikniona i że decyzja tkwienia w niej nie musi być nieodwołalna.