Читать книгу Między ustami a brzegiem pucharu - Rodziewiczówna Maria - Страница 1
I
ОглавлениеBerlin spał. Pogasły światła po magazynach, po teatrach, po mieszkaniach filistrów, po suterynach i strychach.
Gaz tylko migotał w ulicznych latarniach i świeciły jeszcze okna klubów karciarzy, restauracji podrzędnych, sal tańca i aptek.
Długa linia pałaców Pod Lipami1 spała też – drzemały kariatydy2 balkonowe, zapadały i ginęły w mroku ornamentacje okien i drzwi. Ruch tej pierwszorzędnej arterii ustawał. Z rzadka zaturkotał spóźniony powóz lub przechodzień przesunął się pośpiesznie, wracając z zabawy do domu: Berlin spał.
Tylko w pałacu hrabiny Aurory Carolath czuwano jeszcze. Dwa okna pierwszego piętra rzucały stłumiony blask zza ciężkich firanek, a za tymi oknami w prywatnym buduarze hrabiny, wyzłoconym jak bombonierka, nie myślano o spoczynku. Młoda, cudownie piękna kobieta leżała na wpół na fotelu w koronkowym negliżu, obnażonymi rączkami rozplatając od niechcenia złote, przepyszne warkocze.
U jej nóg prawie, na taborecie, rozparty wygodnie, z głową na jej kolanach, młody jak ona i jak ona piękny mężczyzna przypatrywał się tej złotej fali, co mu chwilami muskała twarz i nucił półgłosem Lorelei3.
Para ta była na model dla malarza: ona – smukła, ślicznie zbudowana, o twarzy z greckiego posągu, ale żywej, zalotnej, a śmiejącej się całym urokiem białych ząbków, koralowych ust i zmrużonych, sfinksowych oczu; on – wybujały jak topola, silny, dumny, ciemnowłosy, zapatrzony w kobietę całym ogniem wyrazistych ciemnoszafirowych źrenic.
Był w nim pierwiastek germański wielkiej siły i twardego wyrazu, a obok tego jakiś inny typ delikatniejszy, ognisty, zuchwały a wesoły. W spojrzeniu była dziwna mieszanina – pożądania i cynizmu, swawoli i przesytu: musiał to być człowiek bardzo szczęśliwy, bardzo bogaty i bardzo pieszczony przez życie.
– Wszak odesłałeś konie, Wentzel? – zaczęła po małej przerwie piękna pani.
– Naturalnie.
– Lubię cię za to!
– Za co? – spytał, biorąc pierścień jej włosów i bawiąc się nim.
– Za to, że mną się nie afiszujesz.
Młody człowiek się zaśmiał.
– Nie uznaję tego za pochwałę. Afiszują się tylko błazny i parweniusze. Czyż mnie zaliczasz do jednej z tych kategorii?
– Ejże, bohaterze! Zdarza się to i tobie!
– Może być. Jeżeli kogo nie cenię lub nie kocham.
– Więc mnie cenisz i kochasz niby?
– Tak, ciebie jedynie, teraz i podobno zawsze!
– A jednak dla mnie nie poświęciłbyś tysiąca owych stosunków, gdzie nie cenisz i nie kochasz?
– Nie, jutrzenko. Ani jednego!
– Pfe! Prawisz impertynencje.
– Pfe! Jesteś zazdrosna jak subretka4! – odrzucił wesoło, całując białą rączkę.
– Wiesz, stanowczo zrywam z tobą! Nie chcę być jedną z wielu.
– Ja jednak cierpliwie znoszę takie stanowisko.
– Ty szkaradna istoto! Powiedz choć jedno.
– Dziesięć, Auroro! Primo5: twój mąż…
– Ech, admirał to amfibia, którego już dwa lata nie widziałam, i żeby nie portret w sali, to bym nie poznała bez rekomendacji.
– Secundo6: książę Herbert.
– Ach, nonsens! Zaśmiałam się może parę razy.
– Tertio7: ten kuzynek z Harcu!
– Musiałeś dzisiaj pić za wiele przy kolacji… bredzisz! – rzuciła z dąsem, a potem nagle przechyliła się ku niemu i, skubiąc zalotnie jego kędzierzawą czuprynę, spytała z przymileniem:
– Ale ty mnie kochasz, szkaradniku… nie rzuciłbyś dla nikogo!
– Dla nikogo, nigdy, Auroro! – odparł bez namysłu.
– Słowo hrabiego Croy-Dülmen?
– Słowo twojego Wentzla.
– Masz, pocałuj mnie za to.
Chwilę milczeli oboje w namiętnym uścisku i pozostali przytuleni do siebie, szepcząc stłumionym głosem.
– Wiesz – mówiła kobieta – czemu dziś takam niespokojna8? Cały świat cię swata, żeni na gwałt! Zastawiają na ciebie sieci, spiskują, intrygują! Ach, po coś ty taki bogaty, wielki pan, pierwsza partia, i taki piękny!
– Ciekawym9, czybym tu siedział, gdyby mnie los stworzył chromym, zezowatym, rudym i lampucerem10 na przykład? Któż to mnie pożąda?
– Wszystkie panny, wdowy, rozwódki i mężatki! Wszyscy ojcowie, opiekunowie, matki, ciotki itd. Imię ich: legion!
– Włosy mi się jeżą ze zgrozy.
– I nic więcej?
– Nic!
Kobieta złote swe włosy okręciła mu około głowy i szyi i, zaciskając te czarodziejskie, jedwabiste pęta, szeptała w pocałunkach:
– Och, a ja cię tak kocham… ubóstwiam… nie dam nikomu, nigdy!
Mógł być dumny i próżny ten człowiek – i nie dziw, że do gruntu popsuty był swym szczęściem.
Tymczasem zegar w sąsiednim pokoju wybił powoli drugą godzinę.
Metaliczny dźwięk zbudził oboje. Hrabina drgnęła przerażona, hrabia wstał opieszale.
– Będziesz mi złorzeczyła, moja jutrzenko! Nabawię cię złej cery i migreny, a jutro u książąt Holenlohe! Dobranoc!
Uścisnął ją raz jeszcze, ucałował rękę i wyszedł dobrze sobie znanym bocznym przejściem. W bramie zapalił cygaro, podniósł kołnierz paltota, bo go chłód owiał – i z rękami w kieszeniach ruszył ku domowi.
Pałac jego leżał niedaleko, ale go nie nęcił spoczynek; skręcił w boczną ulicę i poszedł bez celu, ot tak, żeby rozprostować nogi, może opędzić się od chwilowego rozdenerwowania.
Półgłosem nucił znowu Lorelei.
Nagle, o kilkanaście kroków przed sobą, ujrzał dwie postacie – kobiecą i męską; doleciał go głos niecierpliwy, a drugi natrętny; potem kobieta przyśpieszyła kroku – szukała widocznie obrony w ucieczce – mężczyzna nie ustępował.
– Daj buzi, panieneczko! – posłyszał hrabia głos swego znajomego, sławnego birbanta11 i awanturnika. – Znaku nie będzie na ustach, a jak mi dasz, to ci oddam! Po nocy wszystko wolno. Ejże, nie uciekniesz! Po woli czy po niewoli!
Kilku skokami dopędził uciekającą, ujął ją za ramię – był widocznie tęgo podchmielony.
Kobieta szarpnęła się gwałtownie i dostrzegając hrabiego rzuciła się ku niemu.
– Proszę mnie odprowadzić do domu! – rzekła zdyszana, wsuwając rękę pod jego ramię.
Napastnik poskoczył – znalazł się oko w oko z hrabią – zdumiał się.
– A, to ty, Wentzel! No, nie przeszkadzaj! Albo pomóż dać rady tej zbłąkanej turkawce. Widziałeś, ładna!
– Tę panią ja, mój drogi, odprowadzę do domu, bo mnie o to prosiła! Odegrałeś swoją rolę, idź za kulisy i odeśpij chmiel należycie.
– A to co znowu? Idź swoją drogą! Jak dostanę buziaka, to ci pozwolę o drugi się postarać! Marsz, panie eks-kapitanie, do koszar!
Postąpił o krok, wyciągnął rękę do kobiety, ale hrabia ją zasłonił sobą, zmarszczył brwi.
– No, dosyć tego! Przegrałeś bitwę, panie baronie Wertheim, bierz się do odwrotu. Ze mną sobie nie pozwalaj, bo możesz pożałować. Dama ta jest i zostanie pod moją opieką, dopóki zechce, a panu, jeśli się to nie podoba, zostaje wolna droga rozmówienia się ze mną jutro, w moim mieszkaniu. Marsz!
– Rozmówimy się na szpady, panie hrabio Croy-Dülmen! – krzyknął podpity panicz.
– A choćby na szydła! Jak się panu podoba! – odparł swobodnie hrabia. – Tymczasem żegnam!
Minął napastnika i spytał kobietę o adres. Baron włożył ręce w kieszenie i roześmiał się lekceważąco:
– Wylazło szydło z worka, Metysie12! Warcholska krew twych przodków po kądzieli13 nie ginie. Jako Niemiec, ja burd nie lubię. Ustępuję z placu.
Po pięknej twarzy hrabiego przeszedł gorący rumieniec: uwolnił rękę kobiety, obrócił się jak ruszony sprężyną.
– Powtórz, błaźnie! – krzyknął zdławionym od wściekłości głosem.
– Powtórzę! – odparł tamten zuchwale. – Jesteś mieszańcem; o tym wiesz sam dobrze i nie ja pierwszy ci to mówię.
– I nie pierwszy odpowiesz za obelgę. Przodkowie moi walczyli pod Barbarossą, byli tak rdzennie Germanami jak góry Schwarzwaldu i Sprewy; każdy z nas służył krajowi dłonią, głową, mieniem, wszystkim. Mam krew mieszaną… ha! Za to ci jutro twoją czystą wytoczę, jakem Prusak!
Głos mu świstał przez zaciśnięte zęby; wziął ramię przeciwnika i wstrząsnął nim. Przewyższał go o głowę, a uścisk był żelazny.
– Ruszaj pan swoją drogą, bo dalej nie ręczę za siebie. Mogę zapomnieć, żeśmy obaj szlachtą.
Wyraz jego twarzy i ton zmieszały barona i oprzytomniły; usunął się na bok i zginął w bocznej ulicy.
Młody człowiek zwrócił się do swej damy i uchylił kapelusza.
– Pani daruje zwłokę. Służę.
Rozdrażnienie drgało mu jeszcze w głosie, a twarz przed chwilą niefrasobliwa i uśmiechnięta, zachowała wyraz dzikiej zaciętości i ledwie hamowanego wybuchu.
Kobieta przez ciąg tej sceny stała opodal i słuchała uważnie, z brwią ściągniętą i widoczną przykrością. Twarz jej, delikatna, blada, mieniła się tysiącem wrażeń. Wielkie, piwne oczy patrzyły ostro na hrabiego. Widniał w nich gniew i obraza. Niecierpliwie zagryzła usta.
Gdy jej podał ramię, usunęła się na bok i ruszyła naprzód w milczeniu.
Piękny panicz czuł się w obowiązku zagaić rozmowę.
– Co za mgła! – rzekł już swobodniej, równając się z nią. – I ani jednej dorożki. Nie śmiem proponować pani zwrócenia się do mego pałacu. Kareta byłaby za pięć minut.
– O, dziękuję. Mgła mi nic nie szkodzi… Żeby nie przykre spotkanie… Droga moja zaraz się kończy!
Mówiła po francusku bardzo poprawnie, więc i on zaczął w tym języku.
– Może mi pani pozwoli nieść pakiecik – rzekł, wyciągając rękę po flaszeczkę, którą trzymała.
– Dziękuję. To lekarstwo, tak trudno zdobyte, doniosę sama – odparła.
– Pani ma kogo chorego?
Skinęła tylko głową.
Obserwował ją spod oka. Była istotnie uderzająco piękna – pięknością poważną, klasyczną, nakazującą szacunek i względy. Trzeba było być bardzo pijanym lub zuchwałym, by ją zaczepić jak pierwszą lepszą.
Głos miała głęboki, trochę ponury; rysy spokojne i chłodne; oczy zamyślone, głębokie, okryte rzęsami – podnosiła je rzadko; usta dumne, małe, musiały się bardzo niewiele uśmiechać.
Typ to był niepospolity – zwróciłby i w tłumie uwagę, patrząc na nią, uczuwałeś14 gwałtowną chęć zbudzenia życia w tych poważnych rysach, rozjaśnienia śmiechem ust zaciętych, rozświecenia blaskiem mrocznych źrenic.
Byłaby wtedy porywającym czarem.
Hrabia był znawcą i bałamutem z zawodu. Wspomnienie barona zbladło mu w pamięci, postanowił – on, niezwalczony Antinous15 – spróbować swej siły i zręczności, pobawić się jak tamten. Noc i tak miała się ku schyłkowi.
– Pani jest cudzoziemką? – spytał.
– O, najzupełniej!
– Sądząc z tonu, nie lubi pani Niemców.
– Jak mało czego na świecie – odparła szczerze.
– Pani ma do tego jakie powody? Jesteśmy przecie pierwszym narodem w Europie.
– Pod względem zarozumiałości, niezawodnie.
– Nie, pani. Szanujemy się tylko. Chęć przodowania i duma jest godłem siły, energii i rozumu. Wielkość swoją cenimy, bośmy ją ciężko zdobyli.
– O, pan ją ceni niesłychanie. Słyszałam to przed chwilą.
– I pani by nie zniosła, gdyby zarzucono wam pochodzenie… żydowskie na przykład.
– Jeżeli matka pana była Żydówką, powinien pan Żydów szanować przez pamięć na nią.
– W tym się najzupełniej z panią nie zgadzam. Jeżeli matka nasza była straganiarką, nie czujemy się przecie w obowiązku zachwytu dla przekupek, ani nam to chwały przysparza. Matka moja była Polką z Poznania; ojciec mój zrobił mezalians, za który ja pokutuję! Jest to plama na tarczy herbowej Croy-Dülmen. Polaków nie cierpię. Stosunków z nimi nie miałem i mieć nie będę, a jednak nazwa mieszaniec przywarła do mnie, choć już trzech śmiałków za nią odpokutowało, a jutro czwarty odpowie!
Zapalił się i uniósł. Słowa mu płynęły gniewne, burzliwe, pełne wzgardy i lekceważenia. Kobieta podniosła nań wzrok poważny, zatrzymała chwilę na jego twarzy przejmujące spojrzenie, zmarszczyła ciemne brwi.
– Człowiek, który się wstydzi swego pochodzenia jest albo nikczemny, albo słaby! – rzuciła przez zęby.
– Pani jest bardzo surowa dla mnie, nieznajomego.
– Owszem, znam pana. Ma pan pałac Pod Lipami, dobra nad Renem, kapitały w banku. Posiada pan nadto: starego opiekuna, majora Koop, ciotkę, Dorę von Eschenbach, i wiele, wiele serc sentymentalnych Niemek na własność. Jest pan próżniak, hulaka i pyszałek, sławny z piękności, salonowych manier, wielkiej odwagi i dyskrecji. Czy się pan poznaje z tego portretu?
– Z tej karykatury, pozwoli pani dodać? – zaśmiał się swobodnie. – Sława moja musi daleko sięgać, jeśli dościgła aż obcych, za granicami Prus. Pani Francuzka?
– Jestem z rzeczypospolitej San Marino – odparła z lekkim uśmiechem.
– Jeżeli damy w owej republice są do pani podobne, to ubolewam nad dolą tamtejszych obywateli. Biedacy muszą być jak Bayard16, sans peur ni reproche17.
– Bayard nie uważał się wcale za biedaka, o ile pamiętam z historii, a nasi obywatele, chwała Bogu, nie są w niczym do Prusaków podobni. Mamy dla nich należne względy.
– Muszą to być bardzo lodowate względy.
– Kto co lubi. Nasze mężatki nie przyjmują paniczów po buduarach; nasze panny nie noszą serc na dłoni i na ustach; nasze matrony nie kupczą krasą swych córek! Jesteśmy jednak kochane stokroć silniej niż wasze Fraülein18 i Madame19.
– Syzyfowa praca być musi dla zdobycia owych serc ukrytych.
– Nasi mężczyźni do tego przywykli.
– Winszuję, ale nie zazdroszczę. Nie lubię z zasady trudnych rzeczy.
– Wszakżem panu mówiła, żeś próżniak. Toteż serca nasze nie dla pruskich knechtów20, ani dla rycerzy Barbarossy21! My i wy… to antypody22!
Stanęła nagle i zwróciła się do niego.
– Oto i koniec pana poświęceń i mojej wędrówki. Dziękuję za grzeczność i obronę.
– Czy w San Marino za usługę nie płacą? – spytał z uśmiechem.
– Owszem, jeśli wymagania słuszne. Mogę panu dać za kurs posłańca.
– To za wiele! Nie chodzi tu o kurs, ale o życie moje, które jutro narażę za panią.
– Za mnie! – zaśmiała się ironicznie. – Sprzeczkę o kobietę zapilibyście jutro szampanem. Pan będzie walczył o swój honor pruski, niecierpiący skazy mezaliansu z Polką czy Żydówką. Za to… ja nie płacę.
– Będę miał dwa pojedynki, jeśli nie padnę. Szampanem nie łagodzę sprzeczki. Otóż za ów pierwszy pani powinna płacić, a raczej dać coś od siebie, żebym wiedział, za co się biję.
– Na przykład co?
– Ach, drobiazg! Pamiątkę… jeden pocałunek…
Cofnęła się o krok, zarumieniła jak maki polne i, rzucając mu spojrzenie obrażonej królewny, odparła z niesłychaną dumą:
– Na ten drobiazg nie starczyłoby panu milionów. U nas się nie sprzedaje pocałunków. Daje się je darmo albo nie daje wcale!
– A żeby dostać?
– Żeby dostać, trzeba być obywatelem rzeczypospolitej San Marino i szlachetnym człowiekiem… wówczas można proponować!
– Więc dla mnie droga zamknięta?
– I owszem! Gdy pan przyjmie jako obrazę, jeśli cię kto nazwie Prusakiem, wówczas, przed takim pojedynkiem, ja panu zapłacę!
Hrabia ukłonił się głęboko.
– Pani raczy żartować! Ha, trudno! Miałem w swym życiu wiele niedorzecznych pojedynków, przybędzie jeszcze jeden! To mi jest pociechą, że będę się bił za kobietę bardzo piękną, bardzo wykształconą… i bardzo niedostępną.
– Za komplement dziękuję i żegnam! – rzekła szyderczo.
– I ja dziękuję za kilka moralnych nauk i… do zobaczenia. Postaram się zobaczyć jeszcze panią.
– Jeśli mnie pan odszuka, o czym wątpię. Do San Marino bardzo daleko, a pan próżniak.
– Mogę się założyć, że panią znajdę za tydzień, choćby w antypodach. Umiem być wytrwały, a co postanowię, tego dotrzymam!
– Zakład przyjmuję. Żal mi daremnej pana fatygi, ale trochę upokorzenia zarozumiałości pójdzie panu na zdrowie. Zatem, do wiedzenia!
Przesunęła się jak cień obok niego i wsunęła w bramę. Rozejrzał się na prawo i lewo, zanotował numer domu, nazwę ulicy, ziewnął i zawrócił.
– Ciekawym23, czy ja zobaczę dom dzisiejszej nocy i czy dopalę cygara? Pyszna dziewczyna! Hm! Aurora lepiej zbudowana, Lidia jeszcze sprytniejsza, a jednak ta coś ma. Pewnie ktoś z Alzacji czy Lotaryngii. Narobiliśmy sobie tam przyjaciół… aż miło, jak nas lubią. Hu! Żeby z taką mieć romans! Byłoby to coś nowego i niepospolitego! Jutro będę wiedział, co za jedna. Pyszna dziewczyna! Aaaa! Jak mi się spać chce!
Przyśpieszył kroku. Po chwili czarny kontur pałacu Croy-Dülmen zastąpił mu drogę. Minął główną bramę, w rogu budynku przystanął, dobył klucz z kieszeni i otworzył niepozorną, w korniszach ukrytą furtkę.
Klucz obrócił się lekko – snadź24 był często w użyciu – drzwi się otworzyły bez szelestu, tajemniczo i wpuściły pana w galerię oświetloną gazem, wysłaną dywanami. Wzdłuż ścian kwitły cieplarniane rośliny, po niszach uśmiechały się posągi nimf i bachantek.
Na krześle u wnijścia25 drzemał młody lokaj, na którego twarzy bez zarostu malowało się znużenie i niepokój. Był on uosobieniem służbistości gotowej na wszystko, wytrwałej na stanowisku. Na szelest drzwi porwał się, wyprostował jak struna, zamknął tajemniczą furtkę i ruszył za panem o trzy kroki, nie odzywając się pierwszy.
Z galerią łączyło się prawe skrzydło pałacu, mieszczące w sobie kawalerskie pokoje hrabiego; we frontowym gmachu były recepcyjne salony i apartamenty panny Doroty von Eschenbach; lewą stronę zajmowała służba.
Dopiero w swym gabinecie młody pan się zatrzymał, usiadł w fotelu i ziewnął po raz setny.
– Aaaa… szklankę kseresu26, Urbanie!
Nim skończył ziewnięcie, rozkaz był spełniony. Wypił wino, otarł wąsy i sięgnął opieszale po stos listów na stole.
– Że też tym ludziom nigdy nie zabraknie konceptu i atramentu! – mruczał niecierpliwie. – Prawda, że te wszystkie miłe misywy27 śpiewają dwa psalmy: pieniędzy i miłości! Aaaa… Herbert się zgrał… Lidia chce brylantowych kolczyków. Idiotyczne istoty!
– Daj mi tu papieru i pióra28, Urbanie!
Przez zielone story gabinetu brzask się wdzierał – hrabia wyglądał haniebnie zmęczony.
Nagryzmolił śpiesznie dwa bileciki, położył adres i skinieniem wezwał bliżej lokaja.
– Listy te odeślesz zaraz, a tamte spalisz, oprócz tego jednego. Przygotuj pistolety i szpadę… Będę się bił… Ale milczeć o tym! Nie budź mnie pod żadnym pozorem, choćby się paliło, chyba gdy ci panowie przyjdą. Nikogo zresztą nie przyjmować, zwłaszcza kobiet. Rozumiesz?
Lokaj skłonił się w milczeniu. Odzywał się tylko w nadzwyczajnej potrzebie z konieczności. Hrabia ledwie się rozebrał, już spał. Uleciały mu z myśli piękne panie, niemiecki honor, pojedynki; odpoczynku tego nie oddałby za uścisk hrabiny Aurory.
1
linia pałaców Pod Lipami – chodzi o zabudowania wzdłuż alei Unter den Linden (dosł. „pod lipami”), głównego bulwaru starego Berlina, obsadzonego lipami jeszcze w XVII w.; wzdłuż alei tej, prowadzącej od siedziby elektorów do bramy miasta (tzw. bramy brandenburskiej) mieściły się najważniejsze budowle reprezentacyjne i najbardziej okazałe pałace oraz np. Ogród Zoologiczny (Tiergarten). [przypis edytorski]
2
kariatyda – podpora architektoniczna w kształcie postaci kobiecej dźwigającej na głowie np. balkon. [przypis edytorski]
3
Lorelei – tu: tytuł pieśni skomponowanej przez Franciszka Liszta (1811–1886) do słów poematu Heinricha Heinego (1797–1856) opowiadającego tradycyjną legendę niem. o złotowłosej, pięknej dziewczynie imieniem Lorelei (a. Loreley), która z powodu zdrady swego kochanka rzuciła się w rozpaczy w nurt Renu z nadbrzeżnej skały, po czym została zamieniona w syrenę i odtąd zwodziła rybaków i doprowadzała ich łodzie do rozbicia; wysmukła skała nosić miała na pamiątkę tego zdarzenia imię dziewczyny, a u jej podnóża miał zostać ukryty skarb Nibelungów. [przypis redakcyjny]
4
subretka (z fr. soubrette) – pokojówka; także: typ postaci sprytnej służącej występującej w komedii. [przypis edytorski]
5
primo (łac.) – po pierwsze. [przypis edytorski]
6
secundo (łac.) – po drugie. [przypis edytorski]
7
tertio (łac.) – po trzecie. [przypis edytorski]
8
takam niespokojna – skrócone od: taka jestem niespokojna. [przypis edytorski]
9
ciekawym – skrócone od: ciekawy jestem. [przypis edytorski]
10
lampucer (z niem. Lampenputzer) – latarnik, oprawiający i zapalający uliczne lampy. [przypis redakcyjny]
11
birbant – pijak. [przypis edytorski]
12
Metys – osoba, której jedno z rodziców jest Indianinem/Indianką, a drugie rasy białej; tu przen.: mieszaniec (rasowy). [przypis edytorski]
13
po kądzieli – ze strony rodziny matki. [przypis edytorski]
14
uczuwać – dziś raczej: czuć, odczuwać. [przypis edytorski]
15
Antinous a. Antinoos – piękny młodzieniec pochodzący z Grecji, wychowanek i kochanek cesarza Hadriana (76–138; władca Rzymu od 117 r.n.e.), który w miejscu, gdzie chłopiec, mając niespełna 20 lat, utonął w Nilu w 130 r. założył miasto Antinoopolis, ogłosił też Antinoosa herosem, wznosił mu świątynie i uczcił go licznymi rzeźbami, portretami itp.; tu przen.: ideał męskiej młodzieńczej urody. [przypis edytorski]
16
Bayard (1473–1524) – właśc. Pierre du Terrail de Bayard, dowódca wojsk fr. okresu wojen wł., zw. rycerzem bez trwogi i skazy (fr. chevalier sans peur et sans reproche); ideał rycerza. [przypis edytorski]
17
sans peur ni reproche (fr.) – bez trwogi ani skazy. [przypis edytorski]
18
Fraülein (niem.) – panna. [przypis edytorski]
19
Madame (fr.) – pani. [przypis edytorski]
20
knecht (z niem. Knecht: parobek) – żołnierz pieszy w daw. wojsku niem. [przypis edytorski]
21
Fryderyk I Barbarossa (ok. 1125–1190) – książę z dynastii Hohenstaufów, cesarz niem. Św. Cesarstwa Rzymskiego (od 1155 r.); wiąże się z nim mit potęgi Rzeszy Niemieckiej jako kontynuatorki tradycji staroż. Rzymu; odnowił spór o inwestyturę (tj. stosunek lenny cesarza względem papieża), zakończony jego ukorzeniem przed papieżem Aleksandrem III; prowadził wojny z miastami na północy Włoch (przerwane po klęsce pod Legano 1176); zorganizował III krucjatę (1189), podczas której utonął przeprawiając się przez rzekę Salef, na ziemiach Seldżuków (dzisiejsza płd. Turcja); według legendy Fryderyk nie utonął, lecz śpi wraz ze swymi rycerzami w jaskini w górach Kyffhäuser w Turyngii, by kiedyś powrócić i przywołać znów Niemcy do świetności, zapewniając im naczelną pozycję wśród państw europejskich. [przypis edytorski]
22
antypody – przeciwne bieguny; tu: w znaczeniu przenośnym w odniesieniu do charakterów ludzi. [przypis edytorski]
23
ciekawym – skrócone od: ciekaw jestem (przykład konstrukcji z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
24
snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
25
wnijście (daw.) – wejście. [przypis edytorski]
26
kseres (ang. sherry) – hiszp. wino wzmacniane destylatem, zawierające 16–20% alkoholu, pochodzące z Andaluzji, z rejonu Jerez de la Frontera. [przypis edytorski]
27
misywa – pismo, odezwa, orędzie; szczególnie: pismo poselskie, dyplomatyczne, oficjalne oświadczenie. [przypis edytorski]
28
Daj mi tu papieru i pióra – dziś popr. z B.: daj mi tu papier i pióro. [przypis edytorski]