Читать книгу Między ustami a brzegiem pucharu - Rodziewiczówna Maria - Страница 4
IV
ОглавлениеW jednym z najszykowniejszych klubów berlińskich zebrało się pewnego wieczora na obiad grono wesołej młodzieży.
Była to jesień. Panicze zbierali się zaledwie – jeden z dóbr, drugi z wyścigów w Baden, trzeci z morskich kąpieli, inny z ferii parlamentu. Więc i rozmowa skakała z przedmiotu na przedmiot: wyścigowce, psy, ostatnia komedia, modna śpiewka, anegdota zakulisowa, scenka miłosna z podróży, trente et quarante81, głośna sprawa kryminalna. Każdy dorzucił słowo, dwuznacznik, żart; kielichy krążyły gęsto, po deserze zapalono cygara i papierosy. Michel von Schöneich, rozparty w rogu stołu, kręcąc wąsiki i uśmiechając się z dyskretną ironią, studiował kolegów przez szkła swych impertynenckich binokli. Przy uczcie grał zawsze rolę tureckiego pieprzu. Nazywano go nawet „Papryką”. Tego dnia był wyjątkowo lakoniczny – co zwróciło uwagę Herberta, który koncepty młodego dyplomaty zbierał starannie i nazajutrz produkował za własne.
Schöneich wiedział o tym i każdy swój żart zaczynał od słowa: „Herbert mówił…”, zwiększając jeszcze owym wstępem wesołość towarzystwa.
Herbert siedział naprzeciw, a obok niego średnich lat mężczyzna w marynarskim mundurze.
Był to szczęśliwy małżonek hrabiny Aurory Carolath, przybyły na krótki urlop z archipelagu Ladronów.
Małżeńska wizyta udała się niefortunnie. Żona dotąd bawiła w Biarritz: admiralski list i codzienne depesze nie robiły na niej żadnego wrażenia. Nie raczyła nawet odpisać.
Owych dwóch naprzeciw siebie oglądał Schöneich z miną amatora inwentarza. Nosili niezawodnie w jego myśli zoologiczne określenie.
– Czy ci braknie konceptu, Michel? – zagadnął ktoś z boku.
– Słucham, czy nie posłyszę wieści o Wentzlu. Przecie go ktoś z was musiał spotkać.
– Nie było go w Baden. Konie jego wzięły tam trzy nagrody.
– Zapraszałem go na polowanie… Żadnej odpowiedzi.
– Nie spotkałem go w Ostendzie.
Podniósł się chór głosów.
– Szczególne! Poleciał chyba na księżyc, bo i w domu panna Dorota go opłakuje.
– Jesteśmy obydwaj poszkodowani, panie baronie – wtrącił markotnie admirał. – Pan szuka przyjaciela, a ja się nie mogę żony doczekać…
„Uhm… te obie zguby pewnie się znalazły” – pomyślał Schöneich.
– To jednak osobliwość! – zawołał Herbert. – Przez cztery miesiące Wentzel nie zrobił głośnej awantury. Ani jednego pojedynku.
– Nikt go nie zaczepił z polskiej strony jak ja! – zaśmiał się Wilhelm Wertheim.
– Może się ożenił i święci miodowy miesiąc.
– To ostatnie nadzwyczaj prawdopodobne! – potwierdził szyderczo Schöneich.
Wszyscy wybuchnęli homerycznym śmiechem82.
– Może umarł?
– Pewnie pojechał do Konstantynopola!
– A może go pan, hrabio, spotkał na Ladronach?
Robiono coraz dziwaczniejsze przypuszczenia.
– A ja wiem, co się z nim stało! – ozwał się Herbert wydymając się jak paw.
– No, no, że też ty coś wiesz nowego! – szydził Schöneich.
– Przegrał zakład ze mną. Wstydzi się pokazać i żałuje „Scherza”.
– Jaki zakład?
– O piękną damę, kiedyś w teatrze.
– Aha, na wiosnę… Ta w opalach! Wiemy, wiemy. Znalazłeś ją? Słuchamy!
Herbert uśmiechnął się triumfująco. Wypił kieliszek wina, rozparł się jak basza i odchrząknął do narracji. Schöneich odchrząknął także.
– Było to w Ems…
W tej chwili za drzwiami rozległo się szastanie lokajów i głos rozkazujący.
– To dobrze. Otwieraj!
Herbert zamilkł. Na progu stał Wentzel Croy-Dülmen we własnej osobie.
– Prosit83 – Mahlzeit84! – powitał wesoło.
– Aaaa! – rozległo się na wszystkie tony.
Porwano się gromadnie z powitaniem. Dobry kwadrans krzyżowały się wykrzykniki, pytania, śmiechy, koncepty; potem usadowiono ulubieńca na honorowym miejscu i zaczął się formalny szturm ciekawości.
Schöneich rzucił binokle, oparł łokcie na stole, oglądał przyjaciela od stóp do głowy; sam nie badał, ale słuchał, obserwował, kiedy Wentzel kłamał czy prawdę mówił. Podrzucał co chwila nieznacznie jakiś dowcip.
Admirał pierwszy przyszedł do słowa.
– Czy nie spotkał pan przypadkiem mojej żony? – zagadnął naiwnie.
– I owszem. Miałem przyjemność podróżowania jednym pociągiem – odparł spokojnie.
– Czyż tylko jednym pociągiem? – zamruczał Schöneich.
– Jak to! Kiedyż pan wrócił?
– Przed godziną. Ledwiem się przebrał i rozmówił ze Sperlingiem, i oto jestem.
– Więc Aurora już jest?
– Jest i czeka na pana niecierpliwie.
– Uhm, niezawodnie! – burczał gdzieś w pobliżu niemiłosierny dowcipniś.
Admirał rzucił cygaro na obrus, zapomniał rękawiczek, nie wziął reszty z pieniędzy i wyleciał, ubierając się na schodach.
Za nim pogonił grad dowcipów.
– Pośpiech wart szczęśliwych rezultatów. Fregata zawija do portu w archipelagu Wysp Złodziejskich, po hiszpańsku Ladrony! – objaśniał serio baron.
Wentzel z miną niewiniątka spożywał obiad. Opadnięto go znowu na wyścigi.
– Coś porabiał tyle czasu? Można było podbić Europę!
– Objechać kraj cały! Napisać strategiczne dzieło!
– Posądzają, żeś się ożenił, żeś się sturczył, żeś umarł nawet!
– Lidia lada dzień…
– Co lada dzień? – przerwał niespokojnie.
– Lada dzień wypowie ci służbę. Urlop jej się sprzykrzył! – krzyczał Herbert.
– Czemuś nie przyjechał na polowanie?
– Znalazłem dziś zaproszenie na biurku.
– Gdzież ciebie szatan nosił?
Wentzel zaspokoił głód i pragnienie – zabrał głos.
– Byłem, koledzy, w srogich opałach. O mało mnie nie ożeniono.
– A to gdzie?
– Nad Renem.
– Pewno z Emilią Koop! – zawołał Schöneich.
– Naturalnie. Czy ciebie ciotka wtajemniczyła?
– Jakżeś się obronił?
– Uciekłem i schowałem się we Francji.
– Aha, żeglowałeś po admiralskim morzu!
– Broń Boże! Studiowałem naszych sąsiadów.
– Kierujesz się na ambasadora, wedle mojej rady. Winszuję.
– Nie, mam zamiar wydać dzieło statystyczne!
– O pięknych damach! No, no, te sąsiedzkie studia musiały cię słono kosztować.
– Ani grosza. Jeździłem od miasta do miasta, od domu do domu prywatnymi ekwipażami.
– W roli sąsiada?
– W roli stroiciela fortepianów. Czegóż się śmiejecie? Mein Wort85! Miałem kamerton i klucz.
– Cha, cha, cha! A toś im urządził instrumenty! Pyszny koncept! – śmiał się Herbert.
– Zostawiam ci go do dyspozycji w razie potrzeby.
– I twój Urban stroił fortepiany?
– Urban udawał, że ma niezawodny sposób wypędzania szczurów. Ladaco, jeszcze się obłowił. A ja przywiozłem trzysta franków cioci Dorze jako trofea mych trudów. Żebyście ją widzieli w tej chwili! Radziłem za ten kapitał nabyć chińskie dziecko!
– Gdzież się zjechałeś z admirałową?
– Po drodze, wypadkiem86. Mein Ehrenwort87!
– Chcemy wierzyć, chcemy! – kiwał głową Schöneich. – A wiesz, co się tymczasem stało z twym „Scherzem”?
– Pochwalił mi się dżokej, ledwiem wysiadł w domu. Wygrał 25 000 w Baden.
– Uhm?… To i koniec. Herbert dowodzi, że koń już jego.
– Jego? A to jakim sposobem?
– Znalazł piękną nieznajomą.
– Cooo?… Herbert! Potz Blitz88! Gdzie? Jak?
– Było to w Ems… – zaczął dumnie triumfator.
– W Ems?… Ty tam jeździłeś?…
– A tak. Towarzyszyłem pani…
– Mniejsza, komu towarzyszyłeś. Więc ta dama była w Ems na kuracji? Kto ona? Włoszka?…
– Ale gdzież tam! Poddana pruska z Poznania.
– Taak? Nie może być!
– Ależ niezawodnie. Czytałem w spisie gości…
– No, no, do rzeczy! Nie kłóćcie się. Polka czy Hotentotka, dość że kaducznie piękna! Wygrałeś zakład? Posiadłeś jej serce?
– Tak prędko?! Za wiele wymagasz!
– Dostałeś pocałunek?
– Nie, tak dalece…
– Uścisk dłoni, spojrzenie, obietnicę?
– Nie.
– Cóż pleciesz o wygranej?
– Bo jestem na drodze do wygranej. Znalazłem ją, wiem, jak się nazywa, gdzie mieszka; posłałem jej bukiet z cyklamenów…
– Który przyjęła?
– No, nie… odesłała…
– A to dopiero droga szczególna do wygranej! Jesteście obydwaj fryce89. Zabieram sobie „Scherza” i „Fingala”. Wentzel stroił fortepiany, a ty posyłałeś bukiety… nieprzyjęte. Istotnie, rezultat zdumiewający!
– Powoli, powoli, powoli Michel! – zawołał Croy-Dülmen. – Jeszcze termin nie upłynął. Niech Herbert powie, co zdziałał.
– Przecie już słyszałeś. Dostał figę.
– Dostałem fotografię! – pochwalił się właściciel „Fingala”.
– Pokaż, pokaż! – zawołali wszyscy.
Herbert dobył z pugilaresu ozdobną kartkę. Tak, była to ona, ta sama cudownie piękna dziewczyna o dumnych ustach i poważnych, głębokich oczach.
Schöneich z kolei wziął fotografię, obejrzał i ruszył ramionami.
– I takiej ty posyłasz bukiety? Przyznaj się, że i tę podobiznę kupiłeś u fotografa.
– A, no, prawda! Przecie nie mogłem prosić, bo…
– Boś jej głosu nie słyszał.
– Owszem, ale mówiła do swej towarzyszki.
– Więc była i eskorta?
– A jakże. Stara, okropna megiera w przeraźliwej żałobie. I panienka ubierała się czarno. Chodziłem za nimi jak cień i może wreszcie znalazłbym sposobność poznajomienia się, choć z trudem, bo ci Polacy trzymają się klanem, gdyby nie to…
– Że usłyszałeś impertynencje…
– A gdzież tam! Na domiar nieszczęścia pod koniec sezonu przyjechał do nich jakiś facet, jak siarka chłop, i nie odstąpił na krok.
– Pewnie narzeczony.
– Nie, krewny. Nazywali się po imieniu.
– No, więc ty go wyzwałeś i zabiłeś…
– Jakże, bez powodu? Dałem za wygraną i wyjechałem, ale mam plan obmyślony, niezawodny.
– Ciekawym usłyszeć ten twój plan pierworodny! – szydził Schöneich
Croy-Dülmen zrazu słuchał zawstydzony.
Herbert okazał się rozumniejszy od niego.
Była to hańba, skaza na opinii.
Ale w miarę opowiadania uspokoił się zupełnie. Przeciwnik, wedle wyrażenia barona Michała, zjadł mydło. Więc hrabia uśmiechnął się lekceważąco, sięgnął po ananas i począł go krajać na wety90. A Herbert roztaczał swój plan.
– Jadę do Poznania, kupuję w sąsiedztwie majątek i zaczynam starać według wszelkich form. W ostateczności gotówem91 się ożenić.
– Jeżeli cię zechcą! – mruknął Schöneich.
– Mnie?! – oburzył się magnat.
– Żebym był panną, to bym odmówił.
– Kto by tam tobie proponował!
– Możem nieładny, nieszykowny?
– Śliczny! – parsknął śmiechem Wentzel. – Jakże się wabi ta piękna Polka, Herbercie?
– Jadwiga.
– One wszystkie widocznie Jadwigi.
– Albo znasz więcej tego imienia?
– Moja matka była Jadwiga – mruknął niewyraźnie, spuszczając oczy nad talerzem.
– Nazwisko dzikie, trzeba się zakrztusić: Chrząstkowska…
– Jak? Co?
Hrabia upuścił nóż na stół: twarz jego wyrażała okropne zdumienie i komiczny przestrach.
– Chrząstkowska! – powtórzył Herbert, kalecząc niemiłosiernie wyraz i krzywiąc się, jakby jadł cytrynę.
– A ten młody, co jej towarzyszył, także Chrząstkowski?
– Zdaje mi się.
– Jan?
– Skądże mogę wiedzieć? Co tobie?
– Verflucht, verdammt92 – krzyknął hrabia, zrywając się na równe nogi. – Bywajcie zdrowi!
– Sfiksował! – wołał Schöneich.
Jak admirał, Wentzel nie wziął reszty; z paltotem dogonił go lokaj na schodach; kapelusza zapomniał. Jak szalony wyleciał na ulicę.
Taranty stały przed bramą. Skoczył do karety.
– Do pana Sperligna! Galopem!
Konie pognały jak wicher, krzesząc iskry z kamieni; latarnie migały jak błędne ogniki, stangret bezustannie krzyczał: „baczność!” – policjanci daremnie wołali – konie niosły aż na drugi koniec miasta, gdzie mieszkał plenipotent hrabiego, młody jurysta93, kolega z uniwersytetu.
Wentzel wyskoczył w biegu, zginął w bramie.
– Jest pan Sperling? – spytał szwajcara.
– Nie wychodził, a może nie wrócił.
– Cóżeś robił, słomiana lalko? – zawołał panicz groźnie i ruszył na schody, skacząc po cztery stopnie.
Od urodzenia tak się nie zmęczył i od urodzenia nie odwiedzał plenipotentów – dawał audiencje u siebie w pałacu. Toteż, gdy zadzwonił – Sperling, otwierający zamiast lokaja, aż się cofnął z podziwu.
– Pan hrabia? Co się stało?
– Gdzie listy, któreś ode mnie zabrał?
– Są u mnie.
– Pokaż ten z dzikim podpisem, z Poznania, gdzie pytają o metrykę mej matki.
– Zaraz, proszę do gabinetu.
Weszli do izdebki, zawalonej foliałami94; przy biurku pisała młoda kobieta.
– Moja żona, hrabia Croy-Dülmen – przedstawił adwokat, a potem, zwracając się do niej, spytał:
– Gdzie są listy hrabiego, Lili?
Kobieta w milczeniu podała pakiet, skłoniła się i wyszła.
Sperling przerzucił zwitek, Wentzel targał wąsy. Nareszcie znaleziono kwestionowany95 list. Nosił adres pałacu Pod Lipami i pisany był złą niemczyzną. Hrabia go znalazł w stosie innych na biurku, odczytał, a ponieważ był w interesie prawnym, polecił odpowiedzieć Sperlingowi. Teraz porwał go gorączkowo i przeczytał raz, drugi; zawierał, co następuje:
„Szanowny Panie! W imieniu pani Tekli Ostrowskiej udaję się do niego w następującym interesie. Po zgonie śp. Wacława Ostrowskiego, w maju bieżącego roku, potrzebne są dla formalności prawnych spadkowych: metryka i świadectwo ślubu i zgonu śp. Jadwigi Ostrowskiej hrabiny Croy-Dülmen, o które to papiery w kopii ośmielam się upraszać. Na koszta stemplowe i pocztowe załączam 25 marek ufając, że Szanowny Pan drobnej tej prośbie nie odmówi.
Przy czym pozostaję z należnym szacunkiem
Jan Chrząstkowski.
Adres mój następujący: Provinz Posen, poczta Braniszcze, majątek Mariampol”.
Wentzel przetarł oczy i powtórzył półgłosem:
– Chrząstkowski, Chrząstkowski! – potem spojrzał na Sperlinga i spytał – Aleś jeszcze nie odpisał, sądzę?
– Owszem. Nie odkładam nigdy do jutra.
– Człowieku! I cóżeś odpisał?
– Co pan hrabia polecił: że nie ma ani czasu, ani ochoty na szperanie w dokumentach, a papierów po matce nie wie nawet gdzie szukać; dawno je darował szczurom.
– Donner und Blitz96! Czarno na białym… Taka monstrualna obraza! Czyś zwariował?
– Nie ja, panie hrabio – rzekł z ukłonem jurysta.
– I list poszedł?
– Przed godziną.
Wentzel garściami wziął się za włosy.
– Trzeba go wycofać!
– Poczta nie wydaje.
– Zum Kuckuck97 poczta! Ja ją własnymi rękami podpalę, byle ten nieszczęsny list zatrzymać. Prędzej, bierz kapelusz, jedźmy.
I stała się rzecz niesłychana: Wentzel, patriota i zapaleniec pruski, klął tego wieczora zarząd niemiecki, złajał od „lumpów” urzędników pocztowych, groził pobiciem starszemu, proponował łapówki – i nareszcie około północy znalazł się w kancelarii cyrkułu98, oskarżony o naruszenie porządku, o gwałt, o nieposzanowanie przepisów, o obraźliwe słowa i ruchy.
Sperling dawno był uciekł. Bojąc się awantury i rozgłosu młody człowiek uznał się winnym, zapłacił sto marek kary i został przez żandarmów odprowadzony do karety.
Postawił jednak na swoim: list Sperlinga miał w kieszeni – okazał się mocniejszym nad rygor pruski.
Nazajutrz ciocia Dora wracała wcześniej z rannej mszy rozpromieniona powrotem wychowańca. Radość przy spotkaniu z nim zagłuszyła dawny żal, zawód i słuszne oburzenie. Przyjęła go zgodnie z parabolą99 o synu marnotrawnym.
Powóz jej wyminął przy bramie inny. Był to wolant hrabiego – a dalej dorożka, przy której krzątał się Urban, ładując walizy.
Cioci Dorze zastygła krew w żyłach.
– Co ty robisz? – spytała lokaja.
Nim zdołał odpowiedzieć, hrabia się zjawił w paltocie i kapeluszu, nakładając rękawiczki.
– A, ciocia wraca od św. Jadwigi! – zagadnął wesoło. – Dzień dobry!
– Co to jest? Gdzie ty jedziesz?
– Ja jadę do św. Jadwigi!
– Do kościoła? Z rzeczami?!
– Uhm, myślę odprawiać tam rekolekcje!
– Co ty gadasz! Takie nieładne żarty! Mów prawdę. Kiedy wrócisz?
– Po rekolekcjach. Do widzenia! Czy kupiła już ciocia chińskie dziecko?
– Pfe! Dorosły człowiek, a błaznuje jak łobuz! Jesteś źle wychowany!
– No, to mi ciocia pierwsza mówi w życiu! Ach! Ja nieszczęśliwy! Czyż nigdy nie znajdę łaski w cioci oczach? To mnie do grobu wpędzi!
Załamał ręce ruchem teatralnego kochanka. Panna Dorota zakryła twarz aksamitnym modlitewnikiem i podreptała szybko na górę.
– Marsch100! – zakomenderował hrabia stangretowi.
Wolant wytoczył się na ulicę i popędził na dworzec kolei.
Wentzel był tak zajęty, że nawet nie spojrzał w okna hrabiny Aurory. Co prawda, nie ciekawy był zobaczyć admirała.
81
trente et quarante (fr.) – dosł. trzydzieści i czterdzieści; nazwa hazardowej gry w karty (inaczej Rouge et Noir, tj. czerwone i czarne) spopularyzowanej w XVII w. we Francji. [przypis edytorski]
82
homeryczny śmiech – niepohamowany, głośny, szczery, serdeczny śmiech; Homer w Iliadzie wspomina o „nieugaszonym śmiechu” bogów. [przypis edytorski]
83
prosit (niem.) – na zdrowie (forma toastu). [przypis edytorski]
84
Mahlzeit (niem.) – pora posiłku. [przypis edytorski]
85
mein Wort (niem.) – dosł. moje słowo; słowo daję. [przypis edytorski]
86
wypadkiem – dziś: przypadkiem. [przypis edytorski]
87
mein Ehrenwort (niem.) – moje słowo honoru. [przypis edytorski]
88
potz Blitz (niem.) – przekleństwo: do pioruna, a niech to itp. [przypis edytorski]
89
fryc (daw.) – nowicjusz, początkujący, debiutant, gapa; por. frycowe (płacić). [przypis edytorski]
90
wety (daw.) – deser. [przypis edytorski]
91
gotówem – skrócone od: gotów jestem (przykład konstrukcji z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
92
verflucht, verdammt (niem.) – przekleństwo: cholerny, przeklęty itp. [przypis edytorski]
93
jurysta (daw.) – prawnik. [przypis edytorski]
94
foliał (z łac.) – księga wielkich rozmiarów. [przypis edytorski]
95
kwestionowany – tu: ten, o który pytano. [przypis edytorski]
96
Donner und Blitz (niem.) – przekleństwo: do stu piorunów (dosł. grzmot i błyskawica). [przypis edytorski]
97
zum Kuckuck (niem.) – przekleństwo: do diabła (dosł. do kukułki). [przypis redakcyjny]
98
cyrkuł – okręgowy posterunek policji; komisariat (w zaborze ros.). [przypis edytorski]
99
parabola – przypowieść. [przypis edytorski]
100
marsch (niem.) – marsz (forma rozkazująca czasownika). [przypis edytorski]