Читать книгу My, konformiści. Przeżyć w NRD - Roland Jahn - Страница 6

Decyzje

Оглавление

Wyznaczanie celów życiowych

Nazwisko na kartce nic mi nie mówiło, z niczym mi się nie kojarzyło. „Kto to jest?” – spytałem sekretarki. „Mówi, że zna pana z dawnych czasów, z uniwersytetu w Jenie”. Musiałem sięgnąć do pamięci. Czyżby naprawdę był to jeden z moich kolegów ze studiów? Fred Maiwald*. Zacząłem się domyślać, kto to mógł być. Trzydzieści sześć lat minęło od chwili, kiedy słyszałem go ostatni raz. Niesamowite, jak brzmienie jego głosu szybko przywołało pamięć. Trzydzieści sześć lat temu siedzieliśmy razem na zajęciach. Nasze ostatnie wspólne przeżycie na uniwersytecie było osobliwe. Chodziło o decyzję, którą wszyscy studenci mieli podjąć. Potem każdy poszedł swoją drogą. Ale Fred po tylu latach chciał się teraz ze mną spotkać. Przeczytał artykuł w gazecie, w którym wymienione było moje nazwisko. „Wtedy wszystko do mnie powróciło. Muszę ci sam opowiedzieć, co się wtedy wydarzyło”. Umówiliśmy się w kawiarni w Berlinie. Cieszyłem się, byłem zaskoczony i ciekaw jego samego, wspomnień. I bardzo poruszony, że się ze mną skontaktował. To była mocna rozmowa, jego dobra pamięć robiła wrażenie. „Rolandzie, musisz wiedzieć, że nigdy nie potrafiłem zapomnieć o tym, co się wtedy wydarzyło. Głęboko zapadła mi w pamięć każda chwila, wszystkie słowa i twarze”.

5 stycznia 1977 roku był zimnym dniem. Moja stancja przy rynku oddalona była kilka kroków od uniwersytetu. Większość zajęć odbywała się w starych dostojnych budynkach Uniwersytetu im. Fryderyka Schillera. Niektóre mury pochodziły z czasów założenia uniwersytetu w 1558 roku, prawie pięćset lat historii. Dawało mi to poczucie spokoju, że tak wiele wydarzyło się w tym miejscu. Pomagało to zrozumieć sens przemijania.

We wczesnych latach siedemdziesiątych uniwersytet zaczął się rozrastać. Od 1972 roku zaczęła królować wieża uniwersytecka: olbrzymia okrągła budowla ze stali, betonu i szkła, dwadzieścia dziewięć pięter, w samym centrum miasta. Rada Ministrów NRD podjęła decyzję, by również mojemu rodzinnemu miastu nadać „socjalistyczny” wygląd. Miałem szesnaście lat, kiedy rozpoczęli wyburzanie nielicznych zachowanych przedwojennych kamienic i sklepów wokół Eichplatz. W 1972 roku, kiedy miałem dziewiętnaście lat i wkrótce miałem rozpocząć służbę w wojsku, okrągły wieżowiec uniwersytecki został oddany do użytku.

We wrześniu 1975 roku rozpocząłem moje studia ekonomiczne na kierunku „Socjalistyczna Gospodarka Przedsiębiorstw” i nadal nie mogłem się przyzwyczaić do tego widoku: taki kolos ze stali i szkła zamiast wiekowych budynków, które opowiadały zupełnie inną historię miasta. Mimo to zachwycałem się widokiem z dwudziestego piątego piętra, gdzie mieścił się Wydział Nauk Ekonomicznych uniwersytetu. Widokiem ponad miastem na góry wokół Jeny, Lisią Wieżę, szczyt Jenzig, pasmo Kernberge, które było ucieczką dla mnie i moich przyjaciół. W tym lesie, który zdawał się nie mieć końca, wędrowaliśmy, urządzaliśmy pikniki i dyskutowaliśmy na tematy dalekie od tego, czego od młodych ludzi oczekiwały władze NRD. Patrząc na góry, mimowolnie uśmiechałem się do swoich myśli. Tyle wspomnień, które były i dobre, i tylko moje – na nic zdały się wysiłki tych, którzy podczas studiów z uporem wymuszali na mnie polityczną poprawność.

Teraz jednak była zima, a góry głęboko w tle. A ja właśnie szedłem na zwołane w trybie nadzwyczajnym zebranie na uniwersytecie – dyskusję i głosowanie mojej grupy seminaryjnej, jednej z sześciu na naszym roku. Prawie dwa miesiące wcześniej NRD pozbawiła obywatelstwa kompozytora, autora i wykonawcy piosenek Wolfa Biermanna. Otrzymał zakaz powrotu do NRD po trasie koncertowej w Republice Federalnej. „Rażące pogwałcenie obowiązków obywatelskich”, zgodnie z paragrafem trzynastym Ustawy o prawach obywatelskich z 20 lutego 1967 roku, miało stanowić podstawę prawną do takiej decyzji.

Jako przyszła „kadra kierownicza socjalistycznej gospodarki” zgodnie z programem studiów oczywiście uczyliśmy się podstaw marksizmu i leninizmu. „Komunizm naukowy” był przedmiotem obowiązkowym. W listopadzie 1976 roku, wkrótce po pozbawieniu obywatelstwa Biermanna, opiekun grupy seminaryjnej Helmut Horst miał wystąpienie w tej sprawie. Przypadek Biermanna był dla towarzysza – po trzydziestce, wysokiego i szczupłego, z przerzedzonymi włosami – świetną okazją, by sprawdzić trwałość naszych socjalistycznych poglądów. I tak monotonnym głosem oznajmił nam stanowisko partii w tej sprawie:

Swoją postawą, wrogą wobec Niemieckiej Republiki Demokratycznej, sam pozbawił się prawa do bycia obywatelem NRD (…) Od lat przy aplauzie naszych wrogów rozsiewał truciznę przeciwko NRD (…) W szczególnie podły sposób zniesławił socjalizm w naszym kraju. Jak się wyraził, wszystkim nam w NRD zaaplikowano socjalizm „na wpół ludzki, na wpół zwierzęcy”3.

Biermann to „antykomunistyczny podżegacz” – tak Horst zakończył odczytanie oficjalnego stanowiska. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zapytać, dlaczego taki przekonany komunista jak Biermann, który krytykuje przecież tylko sposób wdrażania socjalizmu w naszym kraju, nie może w nim pozostać. „Socjalizm nie może przecież unikać ideologicznego sporu. Dlaczego jest to dla nas aż takim problemem, żeby w ogóle dopuszczać krytykę?” – spytałem. Brwi Horsta uniosły się. Nic nie odpowiedział. Reszta studentów również milczała. Pytanie, dlaczego nie można było pozwolić na krytykę – krytykę Biermanna – wydało się trafiać w czuły punkt.

Trzy dni później zostałem wezwany przez sekretarza partii na Wydziale Nauk Ekonomicznych. Moje niewinne pytanie na zajęciach okazało się brzemienne w skutkach. W rozmowie z działaczem przekształciło się w fundamentalny sprawdzian mojej lojalności i postawiło znak zapytania nad moim dalszym studiowaniem. Sprawa zrobiła się poważna. Ojciec ostro zareagował. „Tyle razy ci mówiłem, że tym twoim awanturnictwem możesz wszystko zniszczyć, zaprzepaścić to, do czego dochodziłem z takim trudem. Dla jakiegoś stukniętego piosenkarza narażasz los całej rodziny. Zachowujesz się nieodpowiedzialnie!”

Miał rację, że był na mnie zły. To, że zdecydowałem się otwarcie wyrazić poglądy, mogło wywrzeć piętno na jego życiu. I było nieuchronne, choć rzecz jasna niezamierzone. Chciałem tylko być wierny sobie. Prawdziwy dylemat. Matka też nie ułatwiała sprawy. „Co teraz będzie? Nie ma sensu z nimi zadzierać. Musisz ustąpić”. Poczułem się fatalnie. Co ja zrobiłem moim rodzicom? Czy Wolf Biermann był rzeczywiście tak ważny dla NRD? Czy wypowiedzenie się w sprawie jego wydalenia z kraju miało więcej ważyć niż przyszłość zawodowa moja i mojego ojca? Jak mogłem być tak lekkomyślny? Czy na pewno dobrze to przemyślałem? Wizja przedwczesnego zakończenia studiów wydawała się być całkiem realna.

Na spotkaniu sekretarz partii przeczytał mi zapis z zajęć. Miałem wtedy powiedzieć, że pozbawienie obywatelstwa Biermanna było udoskonaloną metodą stalinowską oraz rozwodzić się o dyktacie biura politycznego. Zaprzeczyłem, jakobym użył takich słów, dodając, że na pewno mnie źle zrozumiano. Zażądał złożenia wyjaśnień na piśmie. Za trzy dni miały znaleźć się na jego biurku. Usiadłem przed czystą kartką w czytelni na dwudziestym piątym piętrze i zacząłem się zastanawiać. Uta, koleżanka z grupy, siedziała naprzeciwko. Wszyscy w grupie wiedzieli, że zostałem wezwany przez sekretarza. Po cichu dyskutowaliśmy o tym wyjaśnieniu. „Uważaj, żeby nie przekręcili twoich słów” – ostrzegła mnie. Argumentacja w liście musiała być bardzo dobrze przemyślana. Nie chciałem, żeby mi przykleili łatkę „wroga socjalizmu”. Część mojego ja chciała walczyć o prawo do własnego miejsca w socjalistycznej NRD. Chciała pokazać, że można być krytycznym socjalistą, że NRD, aby się rozwijać, potrzebuje wręcz takich krytyków. Moje drugie ja domagało się natomiast prawa do otwartego wyrażania poglądów. Nie chciało się tłumaczyć z popierania Biermanna i jego oceny NRD ani wycofywać z krytyki pozbawienia go obywatelstwa.

Dziś ten trójstronicowy list nadal wywołuje we mnie wiele emocji. Sam jestem zdziwiony swoją postawą, bo pokazuje, jak bardzo byłem gotowy się ugiąć, przystosować do sytuacji. To tak, jak po latach wpada nam w ręce zdjęcie z młodości i łapiemy się za głowę, mówiąc: „Boże, jak my wtedy wyglądaliśmy!”. List ten jest świadectwem mojego rozumowania, lawirowania i poszukiwania taktycznych rozwiązań, byle tylko pozostać na uczelni. 29 listopada 1976 roku napisałem między innymi:

Moim zdaniem trzeba jeszcze raz przeanalizować pozbawienie Wolfa Biermanna obywatelstwa NRD. Nasze socjalistyczne państwo jest dostatecznie silne, by opinie, jakie głosi Biermann, przyjąć ze spokojem i rozwagą. Realny socjalizm nie musi i nie powinien rozstrzygać różnic poglądów środkami administracyjnymi. Biermann wyraża się o NRD krytycznie i ostro, generalizuje. Trafnie wskazuje na niektóre słabości w naszym kraju, jednocześnie popełnia błąd, oceniając je zbyt surowo, uogólniając nadmiernie, niezgodnie z rzeczywistością. Biermann chce za wszelką cenę wykryć sprzeczności, wyolbrzymia przy tym i posuwa się do przesady. Stąd jego oceny często są niezgodne z prawdą i nie odzwierciedlają realnego stanu rzeczy. Biermann czyni to wszystko za pomocą burżuazyjnych mediów, które próbują wykorzystać jego poglądy w nagonce na socjalizm i NRD. Dystansuję się od wymienionych błędów Biermanna…

Kluczenie, aby nie narazić się władzy, posługując się jej językiem, starając się jednocześnie zachować własne poglądy, jest dość ryzykowne. Sądziłem, że słowa, których użyłem, jak „burżuazyjne media”, „nagonka na socjalizm”, „realny stan rzeczy”, chciała usłyszeć partia, wyrażały więc moje przystosowanie się do jej oczekiwań. Byłem pewien, że to zadziała. List ten jest typowym produktem NRD – dokumentem konformizmu i nonkonformizmu.

Pamiętnego 5 stycznia 1977 roku miała być podjęta ostateczna decyzja. Moje pytanie „Dlaczego nie możemy pozwolić na krytykę Biermanna?” stało się oficjalnie testem mojej lojalności. Nasza grupa seminaryjna miała zagłosować, co ze mną zrobić. Partia nie chciała o tym rozstrzygać sama, za bardzo mogłoby to wyglądać na decyzję odgórną. I dlatego mieli to zrobić moi koledzy. Partii łatwiej było się posłużyć „demokratycznie” podjętą decyzją. Sami studenci mieli przestać mnie akceptować. Miał to być mocniejszy argument, podnoszący wiarygodność tej decyzji w oczach pozostałych.

Nie martwiłem się o głosowanie, czułem się pewnie w naszej grupie seminaryjnej. Byliśmy paczką, w której raczej luźno podchodziło się do życia. Nie było wśród nas ani karierowiczów, ani zaślepionych ideologów partyjnych. Wszyscy chcieliśmy zdobyć porządny zawód, mieć trochę przyjemności w życiu i robić swoje. Potem dostać gdzieś w miarę sensowną pracę, może w jakimś kombinacie, mieć przyjaciół, rodzinę. Wszyscy przebrnęliśmy przez dwa pierwsze semestry, codziennie przeżywając sprzeczność między teorią a praktyką socjalistycznej gospodarki. Roland Tix był sekretarzem FDJ, ale swe socjalistyczne przekonania prezentował w dość miękki sposób. Nie był z niego żaden 150-procentowy ideolog czy agitator. Petra, która na uczelnię przyszła już jako mężatka, zawsze była otwarta na każdą dyskusję. Hans-Jürgen o przezwisku „Gruby” często wspominał, że jego ojciec ma jakieś kierownicze stanowisko w państwowym zakładzie. Günter miał jasny cel: skończyć studia i dorobić się dla siebie i rodziny. Chciał zrobić jakąś karierę, choćby dlatego, że jego żona była w ciąży już z drugim dzieckiem. Fred często odwoływał się do maoistycznych teorii, bo po prostu podobały mu się Chiny, i od czasu do czasu wdawał się w spór z prowadzącymi zajęcia. I Ulli, luzak o długich blond włosach, który do wszystkiego miał wyraźny dystans.

Wieczorami często przesiadywaliśmy w knajpie, tak też było przez dwa ostatnie wieczory przed głosowaniem. Było jak zawsze. Przy piwie dyskutowaliśmy między innymi na temat kilku trudnych do zrozumienia modeli matematycznych stosowanych w gospodarce, o których uczyliśmy się wcześniej tego dnia. Żartowaliśmy sobie na temat jednego z profesorów. Wreszcie Karl-Heinz podjął wątek Biermanna. „Masz rację, Rolandzie. Neues Deutschland napisała coś zupełnie innego niż to, co widzieliśmy w zachodniej telewizji”. Wszyscy przytaknęli. Myśli na krótko powędrowały w stronę głosowania. „Nie martw się, Rolandzie, jesteśmy z tobą. Jakoś to będzie”. Koledzy znali moje wyjaśnienia z listopada. „Dobrze napisałeś. To będzie czysta formalność”. Naszą grupę stanowiło piętnaście osób. Tego wieczora wszyscy byliśmy jednego zdania. Czułem się bezpieczny.

Nadzwyczajne zebranie poprowadził profesor Mühlfriedel, profesor historii gospodarki na Wydziale Nauk Ekonomicznych, odpowiedzialny także za wychowanie i kształcenie studentów. Rozpoczął spotkanie od kilku formalnych uwag: „Grupa seminaryjna FDJ nr 21 jest w pełnym składzie. Jedynym celem naszego dzisiejszego zebrania jest sprawa wypowiedzi Rolanda Jahna o pozbawieniu obywatelstwa Wolfa Biermanna”. Byliśmy wszyscy studentami i jednocześnie członkami FDJ, Wolnej Młodzieży Niemieckiej. Dlatego zebraliśmy się jako grupa seminaryjna FDJ. Popatrzyłem wokół. Czternaście spokojnych twarzy. Kiedy po godzinie wydawało się, że już wszystko zostało powiedziane, przystąpiono do głosowania: otwarcie, przez podniesienie ręki. Głosowanie dotyczące mojej osoby. Wynik: trzynaście do jednego – przeciwko mnie, czyli za usunięciem mnie z uczelni. Żołądek podszedł mi do gardła. No to koniec z moim studiowaniem. Popatrzyłem na kolegów. Wszyscy unikali mego wzroku. Ledwie Mühlfriedel nas opuścił, zaczęli pojedynczo do mnie podchodzić. „Musisz zrozumieć, Rolandzie, mój ojciec w zakładzie, nie mogłem mu zaszkodzić”. „Żona jest w ciąży i nie mogłem ryzykować studiów, chyba rozumiesz…”

Jasne, że ich rozumiałem. Każdy z tych argumentów. Czyż i ja sam tak nie myślałem? Też miałem ojca, dziewczynę, marzenie o karierze i spełnionym życiu. W końcu z tych wszystkich powodów złożyłem moje wyjaśnienia. Ale jednak liczyłem na nich. Dlatego wynik mnie zaskoczył. Pisemną wersję wyrzucenia mnie ze studiów podpisaną przez sekretarza FDJ mogłem przeczytać dopiero wiele lat później.

W naszej ocenie krytyka Rolanda Jahna ograniczała się tylko do wskazywania wad, a jego deklaracja lojalności wobec naszego państwa to puste słowa… To nie jest postawa godna przyszłego funkcjonariusza gospodarki (…) Grupa seminaryjna oraz kierownictwo wydziału widzą w tym powód, by Rolanda Jahna usunąć ze studiów4.

Od tego czasu często zadawałem sobie pytanie, co takiego wydarzyło się między tym wieczorem w knajpie, kiedy wszyscy byliśmy jednomyślni, a tym rankiem, kiedy w głosowaniu trzynaście z czternastu osób zdecydowało inaczej. Cóż to było za państwo, w którym żyłem? Co robiło z ludźmi? Przecież chcieliśmy się kierować przyjaźnią, lojalnością i przyzwoitością – i co? Czułem się zdradzony. Cóż to było za państwo, które uczyło swoich obywateli sprzeniewierzania się przyjaźni tylko po to, by zachować polityczną kontrolę?

I teraz, trzydzieści sześć lat później, siedziałem naprzeciw Freda i wreszcie znalazło się lepsze wytłumaczenie wyniku tego głosowania niż tylko przypuszczenie, że ludzie są po prostu słabi i poddani presji zachowują się konformistycznie. Po naszym wieczorze w knajpie, a przed głosowaniem, kierownictwo Wydziału ponownie zwołało aktyw grupy. Na tym spotkaniu pojawił się pewien gość, co do którego nikt nie miał wątpliwości, że był ze Stasi. Nie przedstawił się. O tym wszystkim nie miałem najmniejszego pojęcia. Obecność Stasi na zebraniu oznaczała powagę sytuacji i strach. Mężczyzna poinstruował wtedy studentów, a Fred mógł mi to dziś powtórzyć słowo w słowo. „Powiedział, że współpracujesz z zachodnimi tajnymi służbami. Ktoś spontanicznie rzucił, że w to nie wierzy”. Ale agent brnął dalej, mówiąc, że przedstawicielowi państwa należy ufać: „Jestem przedstawicielem władzy robotniczo-chłopskiej i jeśli wy, towarzyszu, nie rozumiecie tego, to nie jesteście godni tego państwa. Oznacza to, że dla takich jak wy też nie ma miejsca na studiach. A poza tym tacy ludzie jak Roland Jahn wspierają wroga klasowego. Popierać go oznacza popierać wroga klasowego”.

To były mocne słowa. Zupełnie wystarczyły, by przekonać obecnych, że albo Roland Jahn sam wyleci z uczelni, albo oni razem z nim. I dlatego tego popołudnia zagłosowali za usunięciem. „Wstydziłem się, ale dopiero teraz mam odwagę o tym mówić. Trudno się do tego przyznać, ale cały czas wmawiałem sobie, że była to moja suwerenna decyzja i że za socjalizmem opowiedziałem się z wewnętrznego przekonania, a nie pod presją czy ze względu na jakieś okoliczności. Nie chciałem przyznać się przed samym sobą, że zdradziłem ciebie ze strachu przed konsekwencjami”. Ta godzina, którą spędziliśmy razem przy kawiarnianym stoliku, była bardzo głębokim przeżyciem. Cios, który mi w przeszłości zadał Fred i koledzy, sięgnął również jego samego. Opowiedzenie się przeciwko mnie nigdy nie dało mu spokoju. Było to dla mnie zaskoczeniem i bardzo mnie poruszyło. Obydwaj czuliśmy, że dobrze się stało, że wreszcie mogliśmy o tym porozmawiać.

Rany, które sobie zadajemy, pozostawiają ślady, nosimy je całe życie. Oportunizm podyktowany troską o własną przyszłość okazał się mieć również swoją cenę dla Freda. Nie sądziłem, że i jego męczyła pamięć o tamtym dniu i tamtej decyzji. Rozmowa na ten temat miała moc uzdrawiającą. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, faceci koło sześćdziesiątki, związani tamtą decyzją, a teraz – połączeni inaczej, bardziej po ludzku.

Paradoksalne w tym wszystkim jest to, że Ulli, który nie dał się zastraszyć i który oddał swój samotny głos przeciwko wydaleniu mnie, nie miał potem żadnych problemów na uczelni. „I to mnie najbardziej dobiło” – powiedział Fred. „Daliśmy się zastraszyć, choć sprzeciw wcale nie musiał oznaczać kłopotów. Ale tego nikt nie mógł przewidzieć”.

* Nazwisko zostało zmienione.

My, konformiści. Przeżyć w NRD

Подняться наверх