Читать книгу Serena - Ron Rash - Страница 8
1
ОглавлениеKiedy Pemberton wrócił w góry Karoliny Północnej po trzech miesiącach spędzonych w Bostonie, gdzie porządkował sprawy związane z ojcowskim majątkiem, wśród tych, którzy czekali na niego na peronie, była młoda kobieta nosząca w łonie jego dziecko. Towarzyszył jej ojciec, który skrywał pod wytartym surdutem nóż myśliwski; naostrzył go tego ranka z wielką starannością, by ostrze wbiło się możliwie głęboko w serce Pembertona.
Pociąg zatrząsł się i stanął, konduktor zawołał: „Waynesville”. Pemberton wyjrzał przez okno i zobaczył na peronie swoich wspólników, obaj włożyli garnitury na cześć jego młodej żony, z którą wziął ślub dwa dni wcześniej, traktując to jako dodatkową i niespodziewaną korzyść związaną z pobytem w Bostonie. Buchanan, nieodmiennie elegancki, nawoskował wąsy i posmarował włosy brylantyną. Jego wypolerowane buty lśniły, biała bawełniana koszula frakowa była świeżo wyprasowana. Wilkie włożył szarą fedorę, co często robił, by chronić łysinę przed słońcem. Na dewizce jego zegarka połyskiwał emblemat bractwa Phi Beta Kappa Uniwersytetu Princeton, z kieszeni na piersi wystawała niebieska jedwabna chusteczka.
Pemberton uniósł złote wieczko zegarka kieszonkowego i stwierdził, że pociąg przyjechał punktualnie co do minuty. Odwrócił się do żony, która drzemała. Ostatniej nocy Serenę dręczyły senne koszmary. Rzucała się niespokojnie na łóżku, budząc go dwukrotnie, a potem przywierała do niego, póki znów nie zasnęła. Pocałował ją delikatnie w usta; ocknęła się.
– Nie jest to wymarzone miejsce na miesiąc miodowy.
– Może być – odparła Serena, opierając się na jego ramieniu. – Jesteśmy tu razem, a tylko to się liczy.
Pemberton odetchnął świeżym aromatem talku, przypominając sobie, że tego ranka czuł na skórze żony jego woń i wyrazisty smak. W przejściu między ławkami pojawił się bagażowy, gwiżdżąc jakąś melodię, której Pemberton nie rozpoznał. Znowu wyjrzał przez okno pociągu.
Obok kasy czekało dwoje ludzi, Harmon i jego córka; Harmon opierał się niedbale o ścianę z desek kasztanowca. Pemberton zauważył, że mężczyźni zamieszkujący te góry rzadko stoją prosto. Zwykle opierają się o drzewo albo ścianę, a jeśli niczego takiego nie ma w pobliżu, kucają, przysiadając na piętach. Harmon trzymał w dłoni duży kufel, to, co pozostało z jego zawartości, ledwie przykrywało dno. Jego córka siedziała na ławce wyprostowana, by jej stan był bardziej widoczny. Pemberton nie mógł sobie przypomnieć jej imienia. Nie był zaskoczony widokiem tych dwojga ani tym, że dziewczyna spodziewa się dziecka. Jego dziecka, jak dowiedział się w przeddzień wyjazdu z Bostonu. „Jest tu Abe Harmon, mówi, że ma z tobą do pogadania, chodzi o jego córkę – oznajmił Buchanan przez telefon. – Może to tylko pijackie gadanie, ale pomyślałem sobie, że powinieneś wiedzieć”.
– W komitecie powitalnym jest kilku miejscowych – zwrócił się Pemberton do żony.
– Mogliśmy się tego spodziewać – odparła Serena.
Na chwilę dotknęła prawą dłonią jego nadgarstka i Pemberton poczuł wypukłość na jej palcu, zwykłą złotą obrączkę, którą nosiła zamiast pierścionka z brylantem. Miał identyczną, tyle że szerszą. Wstał, wyjął ze schowka nad głową dwie torby i podał je bagażowemu. Mężczyzna odsunął się, a potem ruszył za Pembertonem, który poprowadził żonę między rzędami ławek w stronę schodków wiodących na peron. Między stalowym stopniem a deskami była półmetrowa odległość. Serena, wysiadając z wagonu, nie wzięła męża za rękę.
Pemberton spojrzał na Buchanana, który najpierw skinął ostrzegawczo głową w stronę Harmona i jego córki, a potem ukłonił się Serenie ze sztywną formalnością. Wilkie zdjął z głowy fedorę. Mająca ponad sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu Serena była wyższa od obu mężczyzn, ale Pemberton wiedział, że nie tylko to budzi ich zaskoczenie – zamiast sukni i kapelusza spodnie i wysokie buty, opalona na brąz skóra, nietypowa dla sfery, z której wywodziła się Serena, policzki i wargi bez śladu różu, włosy jasne i gęste, lecz krótkie, wyraźnie kobiece, ale jednocześnie skromne.
Podeszła do starszego mężczyzny i wyciągnęła rękę. Choć siedemdziesięcioletni Wilkie był dwa razy starszy od niej, popatrzył na nią wzrokiem zauroczonego chłopca i przycisnął kapelusz do piersi, jakby chcąc ukryć podbite serce.
– Wilkie, jak się domyślam.
– Tak, tak, to ja – wydukał zmieszany.
– Serena Pemberton – przedstawiła się, wciąż wyciągając rękę.
Wilkie zmagał się przez chwilę z kapeluszem, wreszcie uwolnił prawą dłoń i się przywitał.
– I Buchanan – oznajmiła Serena, odwracając się do drugiego wspólnika. – Zgadza się?
– Tak.
Buchanan ujął jej dłoń i uścisnął niezręcznie.
Serena uśmiechnęła się.
– Nie wie pan, jak podać właściwie rękę, panie Buchanan?
Pemberton przyglądał się z rozbawieniem, podczas gdy Buchanan uścisnął mocniej jej dłoń, a potem czym prędzej cofnął rękę. Przez cały rok, kiedy Boston Lumber Company działała w tych górach, żona Buchanana przyjechała tylko raz, ubrana w różową sukienkę z tafty, którą zdążyła ubrudzić, nim pokonała jedyną ulicę w Waynesville i weszła do domu męża. Teraz Buchanan spędzał z żoną weekend raz w miesiącu, w Richmond, w najdalej na południe wysuniętym mieście, do którego była gotowa dojeżdżać. Żona Wilkiego nigdy nie opuściła Bostonu.
Wspólnicy Pembertona nie potrafili już zdobyć się na żadne słowa. Ich wzrok błądził po skórzanych bryczesach Sereny, beżowej koszuli i czarnych butach. Jej poprawna dykcja i wyprostowana postawa sugerowały, że uczęszczała do prywatnej szkoły dla dziewcząt w Nowej Anglii, podobnie jak ich żony. Jednak Serena urodziła się w Kolorado i mieszkała tam do szesnastego roku życia; była dzieckiem handlarza drewnem, który nauczył córkę mocno ściskać dłonie i patrzeć ludziom prosto w oczy, a także jeździć konno i strzelać. Przybyła na wschód dopiero po śmierci rodziców.
Bagażowy postawił torby na peronie i ruszył z powrotem w stronę wagonu, w którym znajdował się duży kufer Sereny i mniejszy Pembertona.
– Zakładam, że Campbell przyprowadził araba do obozu – powiedział Pemberton.
– Tak – odparł Buchanan. – Choć ten koń niemal zabił młodego Vaughna. Jest nie tylko duży, ale też pełen werwy. Dumny, jak powiadają.
– Jakieś nowiny? – spytał Pemberton.
– Nic poważnego – zapewnił Buchanan. – Jeden z robotników natrafił na ślady rysia w okolicach Laurel Creek i pomyślał, że to puma. Dwie brygady odmówiły wyjścia do pracy, dopóki Galloway nie sprawdzi terenu.
– Pumy... często się je tu spotyka? – zainteresowała się Serena.
– Nie, pani Pemberton – zapewnił z przekonaniem Wilkie. – Ostatnia sztuka w tym stanie została zastrzelona w tysiąc dziewięćset dwudziestym.
– Jednak miejscowi twierdzą, że jedna przetrwała – wtrącił Buchanan. – Krążą o niej legendy, powtarzane przez robotników. Nie chodzi tylko o wielkość zwierzęcia, ale też o jego kolor, raz płowy, a raz smoliście czarny. Wystarcza mi, że ten czworonóg zachował się tylko w opowieściach, choć pani mąż chciałby, żeby było inaczej. Ma nadzieję, że to stworzenie istnieje i że je upoluje.
– Miał taki zamiar przed ślubem – zauważył Wilkie. – Teraz jednak Pemberton jest człowiekiem żonatym i musi zapewne wyrzec się polowania na pumy, żeby skupić się na mniej niebezpiecznych przedsięwzięciach.
– Liczę na to, że będzie ścigał swoją pumę. Byłby bardzo rozczarowany, gdyby musiał robić coś innego – oznajmiła Serena, odwracając się do męża. – Nie boi się wyzwań, co tłumaczy, dlaczego za niego wyszłam. – Przerwała, na jej twarzy błąkał się słaby uśmiech. – I co tłumaczy, dlaczego ożenił się właśnie ze mną.
Bagażowy postawił na peronie drugi kufer. Pemberton dał mu ćwierćdolarówkę i odprawił go. Serena spojrzała na ojca i córkę, którzy siedzieli teraz razem na ławce, czujni i milczący jak aktorzy, którzy czekają na sygnał inspicjenta.
– Nie znam was – powiedziała Serena.
Córka wciąż spoglądała na nią ponuro. Odezwał się ojciec, głos miał trochę bełkotliwy.
– Nie mam do pani żadnej sprawy. Mam sprawę do tego, który stoi obok pani.
– Jego sprawa jest moją sprawą – oświadczyła Serena. – A moja jego.
Harmon wskazał ruchem głowy brzuch córki, potem znowu zwrócił się do Sereny.
– Ale nie ta sprawa. Ta się zaczęła, zanim pani tu przyjechała.
– Sugeruje pan, że córka nosi dziecko mojego męża.
– Niczego nie sugeruję – odparł Harmon.
– Więc jest pan szczęściarzem – oznajmiła mu Serena. – Nie znalazłby pan lepszego ojca dla jej przychówku. Wielkość jej brzucha tego dowodzi. – Zwróciła się do córki. – Ale to jedyne dziecko, jakie będziesz z nim miała. Inne będzie miał ze mną.
W tym momencie Harmon wyprostował się, a Pemberton dostrzegł perłową rękojeść noża myśliwskiego, nim zakryła go poła surduta. Zastanawiał się, skąd człowiek pokroju Harmona ma tak rzadką broń. Może wygrana w pokera albo pamiątka po zamożniejszym przodku. W oknie stacji pojawiła się na chwilę twarz zawiadowcy, potem zniknęła. Z pobliskiej zagrody obojętnie spoglądali tyczkowaci mężczyźni, bez wyjątku pracownicy Boston Lumber.
Był wśród nich nadzorca nazwiskiem Campbell, do którego rozlicznych obowiązków należało pośredniczenie między robotnikami a właścicielami firmy. W obozie nosił zawsze szare bawełniane koszule i sztruksowe spodnie, ale tego popołudnia miał na sobie kombinezon roboczy, taki sam jak pozostali mężczyźni. Pemberton uświadomił sobie, że jest niedziela, i przez chwilę poczuł się zdezorientowany. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem patrzył na kalendarz. W Bostonie, z Sereną, czas zdawał się tkwić na tarczy zegara między wskazówkami – upływające minuty i godziny, niezdolne uwolnić się i przerodzić w upływające dni. Ale dni i miesiące upływały, o czym dobitnie świadczył nabrzmiały brzuch dziewczyny.
Stary Harmon zacisnął dużą piegowatą dłoń na brzegu ławki i pochylił się nieznacznie. Niebieskie oczy patrzyły gniewnie na Pembertona.
– Chodźmy do domu, tato – powiedziała córka, dotykając jego dłoni.
Trzepnął jej rękę jak dokuczliwą muchę i wstał, chwiejąc się przez chwilę.
– Niech was Bóg przeklnie – rzucił, robiąc krok w stronę Pembertonów.
Rozchylił surdut i wyjął ze skórzanej pochwy nóż. Ostrze schwyciło blask popołudniowego słońca i przez moment wydawało się, że Harmon dzierży w dłoni połyskliwy płomień. Pemberton spojrzał na jego córkę, która zakryła dłońmi brzuch, jakby chciała chronić nienarodzone dziecko przed tym, co ma się za chwilę wydarzyć.
– Zabierz ojca do domu – zwrócił się do niej Pemberton.
– Tato, proszę – powiedziała błagalnym tonem dziewczyna.
– Sprowadźcie szeryfa McDowella! – ryknął Buchanan w stronę mężczyzn w zagrodzie dla bydła.
Brygadzista Snipes zrobił, co mu kazano, ruszając pospiesznie nie ku gmachowi sądu, lecz w stronę pensjonatu, w którym szeryf mieszkał. Inni nie ruszyli się z miejsca. Buchanan chciał wkroczyć między obu przeciwników, ale Harmon powstrzymał go ruchem uzbrojonej dłoni.
– Załatwimy to teraz! – krzyknął.
– Ma rację – odezwała się Serena. – Wyjmij nóż i załatw to teraz, Pemberton.
Harmon postąpił do przodu, chwiejąc się lekko.
– Lepiej jej posłuchaj – rzucił, robiąc kolejny krok. – Bo jeden z nas zostanie tutaj z wyciągniętymi kopytami.
Pemberton pochylił się, otworzył swoją skórzaną torbę i zaczął w niej grzebać w poszukiwaniu prezentu ślubnego od Sereny. Wysunął nóż myśliwski z pochwy i ujął rękojeść z rogu łosia, którego szorstkość umożliwiała pewny chwyt. Przez długą chwilę doceniał doskonałość tego przedmiotu, jego proporcje i solidność, ostrze, rękojeść wyważoną precyzyjnie niczym szpady, którymi fechtował na Harvardzie. Zdjął płaszcz i położył go na torbie.
Harmon zrobił kolejny krok i teraz od przeciwnika dzielił go niespełna metr. Trzymał ostrze wysoko i celował nim w niebo; Pemberton zorientował się, że jego przeciwnik, pijany czy trzeźwy, rzadko walczył na noże. Harmon ciął powietrze przed sobą. Żółte od tytoniu zęby miał zaciśnięte, żyły na szyi naprężone niczym liny namiotu. Pemberton trzymał nóż nisko, przy boku. Wyczuwał w oddechu Harmona bimber, ostrą i tłustą woń przypominającą naftę.
Harmon rzucił się do przodu i Pemberton uniósł lewą dłoń. Nóż przeciął powietrze, ale jego łuk znieruchomiał, gdy przedramię Harmona uderzyło rękę Pembertona. Harmon wykonał błyskawiczny ruch i ostrze przejechało po ciele przeciwnika. Ten zrobił ostatni krok, trzymając ostrze myśliwskiego noża płasko, po czym wbił je w surdut Harmona i zatopił stal w materiale koszuli i miękkiej tkance nad lewym biodrem starszego mężczyzny. Chwycił drugą ręką jego lewe ramię, by mieć lepsze oparcie, i przejechał mu ostrzem przez brzuch. Z brudnej białej koszuli Harmona odpadł cedrowy guzik, wylądował na peronie, zawirował i znieruchomiał. Potem rozległ się cichy, ssący dźwięk, kiedy Pemberton wyciągnął ostrze. Przez kilka chwil nie było żadnej krwi.
Myśliwski nóż Harmona stuknął o deski. Jak człowiek próbujący unieważnić to, co się stało, Harmon chwycił się obiema dłońmi za brzuch i zaczął się powoli cofać, potem osunął się na ławkę. Podniósł ręce, by ocenić obrażenia, i w tym momencie na kolana wylały mu się wnętrzności przypominające luźne szare liny. Harmon przyglądał się wewnętrznym narządom własnego ciała, jakby chciał ocenić swoje szanse. Uniósł po raz ostatni głowę i oparł ją o drewnianą ścianę stacji. Pemberton odwrócił wzrok, kiedy niebieskie oczy starszego człowieka przygasły.
Serena stała teraz obok niego.
– Twoja ręka – zauważyła.
Pemberton zobaczył, że jego popelinowa koszula jest rozcięta poniżej łokcia, ciemny materiał splamiła krew. Serena rozpięła mu spinkę i podwinęła rękaw, potem obejrzała przedramię.
– Nie trzeba będzie zszywać – oceniła. – Wystarczy jodyna i opatrunek.
Pemberton skinął głową. Wciąż buzowała w nim adrenalina i gdy pojawiła się przed nim zatroskana twarz Buchanana – przycięte czarne wąsy między spiczastym wąskim nosem i małymi ustami, okrągłe bladozielone oczy, które zawsze patrzyły trochę zdziwione – wydawała się wyraźna i jednocześnie odległa. Pemberton oddychał miarowo, chcąc się opanować, nim odezwie się do kogokolwiek.
Serena podniosła nóż myśliwski i zaniosła go córce Harmona, która pochylała się nad ojcem, obejmując jego bladą twarz i przysuwając do swojej, jakby wierzyła, że można jeszcze coś temu człowiekowi przekazać. Po policzkach młodej kobiety spływały łzy, ale milczała.
– Masz – powiedziała Serena, trzymając nóż za ostrze. – Wedle wszelkich praw ta broń należy do mojego męża. Jest doskonała i otrzymasz za nią dobrą cenę. Ja bym tak zrobiła – dodała. – To znaczy sprzedałabym ją. Pieniądze ci się przydadzą, kiedy urodzisz dziecko. To wszystko, co kiedykolwiek dostaniesz od mojego męża i ode mnie.
Córka Harmona patrzyła na Serenę, ale nie poruszyła ręką, żeby wziąć od niej nóż. Serena położyła go na ławce, potem podeszła do Pembertona i stanęła obok niego. Oprócz Campbella, który zmierzał w stronę peronu, mężczyźni opierający się o drewniane ogrodzenie stali bez ruchu. Pemberton był zadowolony z ich obecności; z tego, co się wydarzyło, mogło wyniknąć przynajmniej coś dobrego. Robotnicy zrozumieli już, że Pemberton dorównuje siłą fizyczną każdemu z nich; przekonali się o tym ostatniej wiosny, kiedy kładli tory kolejowe. Teraz zaś dowiedzieli się, że jest zdolny zabić człowieka; zobaczyli to na własne oczy. Uświadomił sobie, że będą ich szanować jeszcze bardziej, jego i Serenę. Odwrócił się i napotkał spojrzenie jej szarych oczu.
– Jedźmy do obozu – powiedział.
Ujął ją za łokieć i skierował w stronę schodków, na które właśnie wchodził Campbell. Pociągła, koścista twarz mężczyzny była jak zwykle enigmatyczna; odsunął się nieco na bok, żeby nie otrzeć się o Pembertonów – zrobił to od niechcenia. Ktoś patrzący z boku nie dostrzegłby w tym nic rozmyślnego.
Pemberton i Serena zeszli z peronu i ruszyli w stronę Buchanana i Wilkiego, którzy na nich czekali. Pod ich stopami chrzęścił żużel, strzelając szarymi smugami jak zgaszona zapałka. Pemberton zerknął przez ramię i zobaczył Campbella pochylającego się nad córką Harmona. Mężczyzna trzymał dłoń na jej ramieniu i coś mówił. Obok ławki stał także szeryf McDowell w niedzielnym ubraniu. Po chwili obaj pomogli dziewczynie wstać i zaprowadzili ją do budynku stacji.
– Jest tu mój packard? – spytał Pemberton Buchanana.
Buchanan skinął głową, a Pemberton zwrócił się do bagażowego, który wciąż stał na peronie.
– Weź torby i połóż je z tyłu, potem przywiąż mniejszy kufer. Ten większy można dostarczyć później pociągiem.
– Nie wydaje ci się, że lepiej porozmawiać z szeryfem? – spytał Buchanan, wręczając Pembertonowi kluczyki do wozu.
– Po co miałbym wyjaśniać cokolwiek temu sukinsynowi? – odparł Pemberton. – Widziałeś, co się wydarzyło.
Wsiadali do packarda, kiedy zbliżył się do nich szybkim krokiem McDowell. Pemberton odwrócił się i zobaczył, że pomimo odświętnego ubrania szeryf ma broń. Jak w przypadku wielu miejscowych, trudno było ocenić jego wiek. Pemberton podejrzewał, że McDowell jest pod pięćdziesiątkę, choć kruczoczarne włosy i prężne ciało pasowały do młodszego mężczyzny.
– Idziemy do mojego biura – oświadczył McDowell.
– Po co? – spytał Pemberton. – To była samoobrona. Potwierdzi to kilkanaście osób.
– Oskarżam pana o zakłócenie porządku publicznego. Grozi za to dziesięć dolarów grzywny albo tydzień więzienia.
Pemberton wyjął portfel i podał szeryfowi dwie pięciodolarówki.
– I tak musimy pójść do biura – powiedział stanowczo McDowell. – Nie wyjedzie pan z Waynesville, dopóki nie otrzymam pisemnego oświadczenia, że działał pan w obronie własnej.
Dzielił ich niespełna metr, żaden z mężczyzn nie zamierzał się cofnąć. Pemberton doszedł do wniosku, że nie warto się wykłócać.
– Potrzebuje pan także mojego oświadczenia? – spytała Serena.
McDowell spojrzał na nią, jakby dotąd jej nie zauważył.
– Nie.
– Pomogłabym, szeryfie – zapewniła. – Ale z tego, co mówił mi mąż, nie zechce pan pewnie skorzystać.
– Ma rację – odparł McDowell.
– Poczekam w samochodzie – zwróciła się Serena do Pembertona.
Pemberton wrócił po jakimś czasie, wsiadł do packarda i przekręcił kluczyk w stacyjce. Wcisnął starter i zwolnił ręczny hamulec; ruszyli w dziesięciokilometrową podróż do obozu. Poza granicami Waynesville Pemberton zwolnił; zbliżali się do pięcioakrowego stawu spławnego przy tartaku; woda kryła się pod kłodami drewna poukładanymi jak podpałka. Pemberton zahamował i wrzucił luz, ale nie zgasił silnika.
– Wilkie chciał, żeby tartak znajdował się blisko miasta – powiedział. – Nie było to zgodne z moim zamiarem, ale się sprawdziło.
Popatrzyli na flotyllę kłód oczekujących świtu, kiedy miały być wyciągnięte, przeniesione na podajnik i pocięte. Serena rzuciła na nie pobieżnie okiem, potem na niewielki budynek służący Wilkiemu i Buchananowi za biuro. Pemberton wskazał ogromne drzewo wyrastające z zarośli za tartakiem. Jego korę pokrywała pomarańczowa narośl, górne konary były zeschnięte i bezlistne.
– Zaraza kasztanowa.
– Dzięki Bogu, że obumierają przez lata – zauważyła Serena. – Mamy dużo czasu, żeby je ściąć, ale też jest to powód, żeby stawiać na mahoniowce.
Pemberton położył dłoń na gumowej gałce lewarka biegów. Ruszyli dalej.
– Dziwi mnie, że drogi są wybrukowane – wyznała Serena.
– Niewiele. Ta owszem, przynajmniej przez kilka kilometrów. Także droga do Asheville. Pociągiem dotarlibyśmy do obozu szybciej, nawet wlokąc się z prędkością dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę, ale z samochodu mogę ci wszystko pokazać.
Niebawem oddalili się od miasta; okolica robiła się coraz bardziej górzysta i wyludniona, tylko od czasu do czasu pojawiał się skrawek pastwiska niczym zielony filc wpleciony w bardziej szorstki materiał. Była niemal pełnia lata, jak sobie Pemberton uświadomił, białe kwiaty derenia więdły na ziemi, gałęzie drzew pokrywała bujna zieleń. Minęli chatę, na podwórzu kobieta czerpała wodę ze studni. Była boso, a jasnowłose dziecko u jej boku miało na sobie spodenki przewiązane sznurkiem.
– Ci ludzie... – odezwała się Serena, patrząc przez szybę samochodu. – Czytałam, że żyją od wieków w izolacji i mówią językiem jeszcze z czasów elżbietańskich.
– Buchanan tak uważa – powiedział Pemberton. – Zapisuje nawet różne słowa i zwroty.
Teren zaczął się gwałtownie wznosić i wkrótce gospodarstwa zniknęły na dobre. Pemberton poczuł narastające ciśnienie w uszach i przełknął. Zjechał z asfaltu na polną drogę, która wiła się pod górę przez niemal półtora kilometra, aż do ostatniego ostrego wzniesienia. Zatrzymali się i wysiedli. Po prawej stronie, nad traktem, wznosił się nawis, po skale spływała ciurkiem woda. Po lewej zaś tylko stromizna i okrągły blady księżyc, czekający niecierpliwie na nadejście nocy.
Pemberton wziął Serenę za rękę, podeszli razem do krawędzi zbocza. W dole, jakby odpychając od siebie góry, ciągnęła się dolina Cove Creek, dwa i pół kilometra kwadratowego płaskiego gruntu. W samym środku leżał obóz otoczony przez zniszczoną ziemię pełną pniaków i gałęzi. Po lewej widać było zbocze Half Acre Ridge, też pozbawione drzew, po prawej zrównane z ziemią niższe partie Noland Mountain. Biegnący przez dolinę tor kolejowy wyglądał jak szew.
– Dziewięć miesięcy pracy – oznajmił Pemberton.
– Na zachodzie robiliśmy tyle samo w pół roku – zauważyła Serena.
– Ale tutaj pada cztery razy częściej. Poza tym musieliśmy położyć tory.
– Rzeczywiście, jest różnica – przyznała Serena. – Jak daleko sięga nasz teren?
Pemberton wskazał na północ.
– Za tę górę, tam gdzie teraz ścinamy.
– I na zachód.
– Balsam Mountain – wyjaśnił Pemberton, też wskazując w tamtym kierunku. – Horse Pen Ridge na południu, możesz też zobaczyć granicę wyrębu na wschodzie.
– Trzydzieści cztery tysiące akrów.
– Do tego dochodzi jeszcze siedem tysięcy na wschód od Waynesville, już obrobionych.
– A te tereny na zachodzie należą do Champion Paper?
– Aż do granicy Tennessee – odparł Pemberton.
– To ziemia, którą chcą przeznaczyć pod park narodowy?
Pemberton skinął głową.
– Jeśli Champion ją sprzeda, wyciągną rękę także po nasze ziemie.
– Ale im na to nie pozwolimy – oświadczyła Serena.
– Nie, przynajmniej do czasu, aż wszystko zetniemy. Harris, nasz miejscowy magnat od miedzi i kaolinu, był na tym zebraniu, o którym ci mówiłem, i dał jasno do zrozumienia, że jest tak samo jak my przeciwny temu pomysłowi z parkiem. Warto mieć po swojej stronie najbogatszego człowieka w hrabstwie.
– I jako przyszłego wspólnika – dodała Serena.
– Spodoba ci się – zapewnił Pemberton. – Jest przebiegły i nie znosi głupców.
Serena dotknęła jego ramienia nad raną.
– Trzeba ci opatrzyć rękę.
– Najpierw pocałunek – odparł Pemberton, przesuwając ich splecione dłonie na plecy Sereny i przyciągając ją do siebie.
Uniosła głowę i przywarła mocno ustami do jego warg. Drugą dłonią objęła go za głowę i nachyliła ją ku sobie jeszcze bardziej; tchnęła mu oddechem w usta, rozsuwając wargi i całując go mocniej, ich zęby i języki ocierały się o siebie. Przywarła do niego całym ciałem. Niezdolna do jakiejkolwiek rezerwy, jak zawsze, nawet za pierwszym razem. Pemberton znowu poczuł to, czego nie doświadczył wcześniej z żadną kobietą – że jest wolny, że otwierają się przed nim nieograniczone możliwości, które zawierają się tylko w nich obojgu.
Wsiedli do packarda i ruszyli w dół, ku dolinie. Droga stała się bardziej kamienista, rowy i rynny wyżłobione przez strumyki głębsze i wyraźniejsze. Jechali przez teren pokryty błotem, potem przez las, aż ten w końcu zniknął i znaleźli się na dnie doliny. Nie było tu drogi, tylko rozległa połać błota i ziemi. Minęli stodołę i drewniany budynek, gdzie pomieszczenie od frontu służyło za kasę, a pokój od tyłu za bar i jadalnię. Po prawej znajdowała się stołówka dla pracowników i kantyna. Przecięli tory kolejowe, przejeżdżając koło platform, które czekały na poranny załadunek. Obok szyn stał wagon pełniący funkcję gabinetu lekarskiego, jego zardzewiałe koła zagłębiały się w ziemię doliny.
Przejechali pod rzędem trzydziestu sześciu domków osadzonych niepewnie na zboczu Bent Knob Ridge, ich podstawy podparte były nierównymi palami akacjowymi; przypominały prymitywne drewniane wagony towarowe, nie tylko pod względem wielkości czy kształtu; wszystkie były połączone stalowym kablem. Na każdym zainstalowano piorunochron. W ścianach wybito siekierami nierówne dziury służące jako okna.
– Kwatery pracowników, jak się domyślam – powiedziała Serena.
– Tak. Gdy tylko uporamy się tu z robotą, załadujemy je na platformy kolejowe i przewieziemy na nowe miejsce. Pracownicy nie muszą nawet przenosić swojego dobytku.
– Bardzo wygodne – zauważyła Serena, kiwając głową. – Ile wynosi czynsz?
– Osiem dolarów miesięcznie.
– A wynagrodzenie?
– W tej chwili dwa dolary dziennie, ale Buchanan chce je podnieść o dziesięć centów.
– Dlaczego?
– Twierdzi, że stracimy dobrych robotników, bo przejdą do innych obozów – odparł Pemberton, zatrzymując się przed ich domem. – Według mnie to, że państwo przejmuje nowe tereny, doprowadzi do nadwyżki siły roboczej, zwłaszcza jeśli Champion sprzeda swoją ziemię.
– A co sądzi Wilkie?
– Zgadza się ze mną. Mówi, że jedyną korzyścią tego krachu na giełdzie jest tania siła robocza.
– A ja zgadzam się z tobą i Wilkiem – oznajmiła Serena.
Na stopniach frontowych czekał młody mężczyzna, Joel Vaughn, obok stało kartonowe pudło z mięsem, chlebem i serem, a także butelką wina. Pemberton i Serena wysiedli z packarda; Vaughn wstał ze stopnia i zdjął wełnianą czapkę z daszkiem, odsłaniając czuprynę jasnorudych włosów. Campbell zorientował się szybko, że chłopak ma równie jasny umysł, i powierzył mu obowiązki spoczywające zwykle na barkach starszych pracowników, między innymi zmagania z narowistym i cennym koniem, o czym świadczyły podrapane przedramiona młodego człowieka i sina opuchlizna na lewym piegowatym policzku. Vaughn wyjął z samochodu torby i ruszył za Pembertonem i jego młodą żoną na ganek. Pemberton otworzył drzwi i skinął na młodzieńca, by ten wszedł pierwszy.
– Przeniósłbym cię przez próg – zwrócił się do Sereny. – Gdyby nie ręka.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech.
– Nie martw się, Pemberton. Poradzę sobie.
Weszła do domu, on za nią. Przez chwilę przyglądała się kontaktowi, jakby nie bardzo wierząc, że działa. Potem go przekręciła.
W pokoju frontowym ustawiono przy kominku dwa fotele, po lewej znajdowała się niewielka kuchnia z piecykiem i lodówką. Pod jedynym w pomieszczeniu oknem stał drewniany stół z czterema wyplatanymi krzesłami. Serena skinęła głową i skierowała się w głąb korytarza; nim weszła do pokoju na tyłach, zerknęła na łazienkę. Potem zapaliła lampkę nocną i usiadła na łóżku z kutego żelaza, sprawdzając twardość materaca; wydawała się zadowolona. W drzwiach stanął Vaughn z kufrem, który należał niegdyś do ojca Pembertona.
– Wstaw go do szafy na korytarzu – polecił Pemberton.
Vaughn zrobił, co mu kazano, i wyszedł. Wrócił po chwili z wiktuałami i winem.
– Pan Buchanan uznał, że przydałoby się państwu coś do zjedzenia.
– Postaw to na stole, a potem przynieś z kantyny jodynę i gazę.
Młodzieniec stał przez chwilę, wpatrując się w zakrwawiony rękaw Pembertona.
– Chce pan, żebym zawołał doktora Cheneya?
– Nie – odparła Serena. – Sama go opatrzę.
Po wyjściu Vaughna podeszła do okna w sypialni i popatrzyła na kwatery robotników.
– Mają elektryczność?
– Tylko w jadalni.
– Wystarczy – oznajmiła, odsuwając się od okna. – Nie chodzi o pieniądze, tylko o ludzi. Będą pracować wydajniej, żyjąc w spartańskich warunkach.
Pemberton wskazał nagie, nieheblowane deski ścian.
– Tu też są spartańskie warunki.
– Dzięki temu możemy zakupić więcej ziemi pod wyręb – zauważyła Serena. – Gdybyśmy chcieli korzystać z naszego majątku inaczej, zostalibyśmy w Bostonie.
– Prawda.
– Kto mieszka obok?
– Campbell. Jest tyle wart, ile każdy człowiek w obozie. Zna się na księgowości, potrafi wszystko naprawić i umie posługiwać się łańcuchem mierniczym jak geodeta.
– A w tym ostatnim domu?
– Doktor Cheney.
– Dowcipniś z Wild Hog Gap.
– Jedyny lekarz, którego udało się nam tu ściągnąć, a i tak musieliśmy zaoferować mu dom i samochód.
Serena otworzyła szafę, zajrzała też do garderoby.
– A co z moim prezentem ślubnym, Pemberton?
– Jest w stajni.
– Nigdy nie widziałam białego araba.
– To niezwykły koń – zapewnił.
– Wezmę go z samego rana na przejażdżkę.
Kiedy Vaughn przyniósł już jodynę i gazę, Serena usiadła na łóżku i rozpięła Pembertonowi koszulę, a potem wyjęła broń, którą miał wetkniętą za pasek. Wysunęła nóż z pochwy i nim go odłożyła na nocny stolik, obejrzała dokładnie zaschniętą krew na ostrzu. Wzięła do ręki butelkę z jodyną.
– Jak to jest walczyć z drugim człowiekiem? To znaczy na noże? To jak szermierka czy... coś bardziej intymnego?
Pemberton zastanawiał się, jak oddać słowami to, co czuł.
– Nie wiem – odparł w końcu. – Tyle że wydaje się to całkowicie realne i jednocześnie całkowicie nierealne.
Ujęła mocniej jego rękę, ale jej głos złagodniał.
– Trochę zapiecze – uprzedziła i polała ostrożnie ranę kasztanowym płynem. – A to źródło twojej złej sławy w Bostonie... czy tamta walka na noże wyglądała tak samo jak dzisiejsza?
– To był kufel do piwa – sprostował Pemberton. – Zwykły incydent podczas rozróby w barze.
– W historii, którą słyszałam, mówiło się o nożu – powiedziała Serena. – A śmierć ofiary nie wyglądała na przypadkową.
Serena ścierała teraz jodynę ściekającą z rany, a Pemberton zaczął się mimochodem zastanawiać, czy dosłyszał w jej głosie lekkie rozczarowanie, czy tylko mu się zdawało.
– Ale to, co wydarzyło się dzisiaj, trudno uznać za wypadek – zauważyła. – Sama miecz wezmę i choć przyjdzie umrzeć[*]...
– Chyba nie wiem, skąd pochodzi ten cytat – wyznał Pemberton. – Nie jestem tak oczytany jak ty.
– Nieważne. Lepiej, że się nauczyłeś tej maksymy właśnie tak, a nie z książki.
Kiedy Serena wzięła kawałek gazy, Pemberton uśmiechnął się.
– Kto wie? – powiedział lekkim tonem. – W miejscu tak prymitywnym wymachiwanie nożem nie jest przywilejem tylko jednej płci. Może stoczysz walkę z jakąś zapitą wiedźmą i dowiesz się przy okazji tego co ja.
– Zrobiłabym to – zapewniła Serena spokojnie. – Choćby po to, żeby poczuć to samo, co ty poczułeś dzisiaj. Tego właśnie chcę. Dzielić z tobą wszystko.
Pemberton patrzył, jak Serena bandażuje mu przedramię; jodyna przesiąkała przez pierwsze warstwy, docierając do powierzchni opatrunku. Przypomniał sobie przyjęcie sprzed miesiąca, kiedy pani Lowell, gospodyni, podeszła do niego. „Jest tu pewna kobieta, która chce się z panem zapoznać, panie Pemberton – oznajmiła. – Muszę pana jednak ostrzec. Wystraszyła wszystkich innych kawalerów w Bostonie”. Pemberton zapewnił starszą panią, że niełatwo go wystraszyć i że tę kobietę też powinno się ostrzec przed nim. Pani Lowell doceniła słuszność jego uwagi i uśmiechnęła się tak jak on, biorąc go pod ramię. „Poznajmy ją zatem. Proszę tylko pamiętać, że ostrzegłam pana, tak jak ostrzegłam ją”.
– No – powiedziała Serena, kończąc opatrywać mu rękę. – Trzy dni i powinno się zagoić.
Wzięła nóż i zaniosła go do kuchni, gdzie obmyła stal wodą i wytarła ścierką. Potem wróciła do pokoju.
– Jutro go naostrzę – oznajmiła, kładąc nóż na stoliku. – To broń warta takiego mężczyzny jak ty i tak solidna, że starczy na całe życie.
– Tak solidna, że przedłuży życie – zauważył Pemberton. – Co szczęśliwie udowodniła.
– Może znów będzie musiała udowodnić, więc trzymaj ją pod ręką.
– Będę przechowywał ją w biurze – obiecał Pemberton.
Serena usiadła na krześle obok łóżka i zdjęła bryczesy. Rozbierała się, rzucając rzeczy na podłogę. Przez cały czas patrzyła Pembertonowi w oczy. Potem zdjęła bieliznę i stanęła przed nim. Kobiety, które znał wcześniej, wstydziły się swoich ciał i czekały, aż w pokoju zapanuje ciemność albo zakryje je pościel, ale z Sereną było inaczej.
Pomijając oczy i włosy, nie odznaczała się klasyczną urodą, piersi i biodra miała drobne, nogi za długie w stosunku do tułowia. Wąskie ramiona, cienki nos i wysokie kości policzkowe nadawały jej postaci surową wyrazistość. Stopy miała niewielkie i biorąc pod uwagę inne aspekty jej wyglądu, dziwnie delikatne i kruche. Dobrali się pod względem fizycznym, giętka sylwetka Sereny pasowała do jego potężniejszej postaci i bardziej muskularnej budowy. Czasem, w nocy, zwierali się tak zawzięcie, że łóżko trzęsło się i podskakiwało pod nimi. Pemberton słyszał ich szybkie oddechy i nie wiedział, który dobywa się z jego ust, a który z ust Sereny. Unicestwianie, tak to nazywała, i choć Pemberton nigdy nie wyraziłby się w ten sposób, wiedział, że jej słowa wiernie opisują to, co robili.
Nie podeszła do niego od razu; Pemberton poczuł zmysłowe rozleniwienie. Patrzył na jej ciało, spoglądał jej w oczy, które oczarowały go od pierwszej chwili, w tęczówki o barwie wypolerowanego ołowiu. I jak ołów twarde i zwarte, pełne złotawych plamek, które nie tkwiły nieruchomo w tej szarości, tylko unosiły się na jej powierzchni. Oczy, które się nie zamykały, kiedy zwierali się ze sobą, których spojrzenie wciągało go z taką samą siłą jak ciało.
Serena rozsunęła zasłony i na pościeli rozlał się blask księżyca. Odwróciła się od okna i rozejrzała po pokoju, jakby na chwilę zapominając, gdzie się znajduje.
– Dobrze nam to zrobi – powiedziała w końcu, patrząc na Pembertona i podchodząc do łóżka.
* Eurypides, Medea, przeł. Jerzy Łanowski, w: Antologia tragedii greckiej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1975 (przyp. tłum.).