Читать книгу Serena - Ron Rash - Страница 9

2

Оглавление

Nazajutrz rano Pemberton przedstawił swoją młodą żonę stu pracownikom zatrudnionym w obozie. Kiedy mówił, Serena stała obok niego, ubrana w czarne spodnie do konnej jazdy i niebieską dżinsową koszulę. Buty miała inne niż poprzedniego dnia, europejskie, ich skóra była starta i podniszczona, a czubki okute srebrem pokrytym śniedzią. Trzymała wodze swojego wałacha, biel araba wydawała się tak intensywna, że niemal półprzezroczysta w pierwszym świetle dnia. Siod­ło na grzbiecie konia było zrobione z niemieckiej skóry z wstawkami z wełny. Jego cena przewyższała roczne zarobki drwala. Kilku mężczyzn wymieniło cichym głosem uwagi na temat dwóch różnych strzemion.

Wilkie i Buchanan stali na ganku z filiżankami kawy. Obaj mieli na sobie garnitury i krawaty, a jedynym ustępstwem wobec warunków panujących w obozie były wysokie buty; włożyli w nie nogawki spodni, żeby się nie pobrudziły.

Pemberton, którego szare spodnie i koszula w kratę nie różniły się specjalnie od ubioru robotników, uważał taki strój za nieco śmieszny w tym miejscu, zwłaszcza w porównaniu z tym, co miała na sobie Serena.

– Ojciec pani Pemberton był właścicielem Vulcan Lumber Company w Kolorado – oznajmił pracownikom. – Wiele ją nauczył. Jest równa każdemu z obecnych tu mężczyzn, o czym się wkrótce przekonacie. Macie słuchać jej poleceń tak samo jak moich.

Pośród robotników był obecny brygadzista, człowiek o gęstej brodzie nazywający się Bilded. Odchrząknął głośno i splunął żółtą flegmą na ziemię. Przy wzroście stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów i wadze ponad stu kilogramów był jednym z niewielu mężczyzn w obozie mogących się równać z Pembertonem.

Serena wyjęła z torby przy siodle wieczne pióro Watermana i oprawny w skórę notes. Przemówiła uspokajająco do konia, potem oddała wodze Pembertonowi, podeszła do Bildeda i stanęła w miejscu, w które splunął. Wskazała ręką jesion rosnący za biurem, oszczędzony ze względu na cień, który dawał.

– Proponuję ci zakład – zwróciła się do Bildeda. – Spróbujemy ocenić objętość tego drzewa. Potem zapiszemy wyniki i sprawdzimy, kto był bliższy prawdzie.

Bilded patrzył przez kilka chwil na Serenę, potem spojrzał na drzewo, jakby już oceniał jego wysokość i obwód pnia. Odezwał się, nie odrywając wzroku od jesionu.

– Skąd będziemy wiedzieć, kto ma rację?

– Każę je ściąć i zabrać do tartaku – oznajmił Pemberton. – Przekonamy się przed wieczorem, kto wygrał.

Na ganku pojawił się także doktor Cheney. Potarł zapałkę o poręcz, żeby przypalić poranne cygaro; kilku mężczyzn obróciło się na ten dźwięk, szukając jego źródła. Pemberton też spojrzał w tamtą stronę i zauważył, że światło wczesnego dnia podkreśla niezdrową bladość doktora, którego okrągła twarz wydawała się szara i mięsista niczym brudne ciasto. Wrażenie to podkreślała jeszcze bardziej żylasta szyja i obwisłe policzki.

– O co się zakładamy? – spytał Bilded.

– O dwutygodniową wypłatę.

Usłyszawszy to, brygadzista milczał przez chwilę.

– Nie ma w tym żadnej sztuczki? Wygram, to dostanę wynagrodzenie za dwa tygodnie ekstra?

– Tak – potwierdziła Serena. – A jeśli przegrasz, pracujesz dwa tygodnie za darmo.

Podsunęła mu pióro i notes, ale nie podniósł ręki, żeby je wziąć. Robotnik za jego plecami parsknął śmiechem.

– Wolisz, żebym pierwsza wpisała wynik? – spytała Serena.

– Tak – odparł po chwili Bilded.

Serena obróciła się w stronę drzewa i przyglądała mu się przez całą minutę, nim podniosła pióro w lewej dłoni i zapisała coś na kartce. Wydarła ją z notatnika i złożyła.

– Twoja kolej – powiedziała, wręczając brygadziście pióro i notatnik.

Mężczyzna podszedł do jesionu, żeby lepiej ocenić jego obwód, potem wrócił i oglądał drzewo dłuższy czas, nim w końcu zapisał jakąś cyfrę. Serena zwróciła się do Pembertona.

– Komu można powierzyć obliczenia? Kto cieszy się tu największym zaufaniem?

– Campbell – odparł Pemberton, wskazując głową nadzorcę, który obserwował tę scenę z drzwi biura. – Zgadzasz się, Bilded?

– Tak – powiedział brygadzista.

Serena ruszyła na koniu za drwalami, gdy podążyli wzdłuż torów kolejowych ku południowemu zboczu Noland Mountain, pokonując akry pełne pniaków, które z daleka przypominały nagrobki na opuszczonym przez żołnierzy polu bitwy. Robotnicy oddalili się niebawem od linii kolejowej biegnącej po prawej stronie góry i skierowali ku bocznej grani, niosąc posiłek w workach i papierowych torbach, bańki z mlekiem i metalowe pojemniki w kształcie bochenków chleba. Niektórzy mieli na sobie kombinezony, inni flanelowe koszule i spodnie. Większość nosiła wiązane buty do kostek, kilku płócienne albo skórzane. Sygnaliści, na ogół młodzi chłopcy, byli na bosaka. Drwale przeszli obok lokomotywy, nazywanej przez nich grzechotnikiem, i dwóch wagonów, którymi dowożono robotników mieszkających w Waynesville, potem minęli sześć platform do transportu drewna i ładowarkę, wreszcie, na końcu grani, ciągnik do zrywki dłużycy, już posykujący i dymiący; długie kable chwytaka, rozwinięte z bębnów, sięgały na odległość ośmiuset metrów do miejsca, gdzie lina oplatała masywny pień orzesznika. Z daleka wysięgnik wyglądał jak potężna wędka z kołowrotkiem, kable przypominały żyłkę. Wysięgnik był nachylony w stronę zbocza, a kable tak naprężone, że ktoś mógłby pomyśleć, iż podczepiona jest cała góra i że za chwilę zostanie przetransportowana torami kolejowymi do Waynesville. Pnie ścięte późną porą w sobotę wciąż zwieszały się z kabli, a mężczyźni przechodzili pod nimi ostrożnie jak pod chmurami naładowanymi dynamitem. Powietrze rozrzedzało się coraz bardziej, w miarę jak robotnicy wspinali się pod górę, w stronę narzędzi schowanych pod liśćmi albo zawieszonych na gałęziach niczym harfy pradawnych Hebrajczyków. Nie tylko siekiery, ale też dwuipółmetrowe piły poprzeczne, stalowe kliny, haki i krążki linowe, pięciokilogramowe młoty zwane uderzakami i trzykilogramowe. Niektóre z tych narzędzi miały inicjały wypalone na uchwytach i trzonkach, czasem nawet nosiły imiona na podobieństwo konia albo broni. Rękojeści wszystkich, z wyjątkiem tych najnowszych, były wygładzone przez dotyk ludzkich dłoni, niczym kamienie obmywane bezustannie przez wodę.

Gdy mężczyźni szli między pniakami i po poszyciu zwanym drobnicą zrębową, ich oczy spoglądały uważnie pod nogi, bo choć węże rzadko się pojawiały, dopóki słońce nie oświetliło w pełni zboczy, osy i szerszenie nie próżnowały. Tak jak sama góra, która mogła sprawić, że człowiek spadał bezwładnie w dół, zwłaszcza w taki dzień jak ten, kiedy to z powodu niedawnych deszczy grunt był śliski i umykał spod stóp i dłoni. Większość drwali była wciąż zmęczona po sześciu jedenastogodzinnych zmianach w poprzednim tygodniu. Niektórzy byli skacowani, inni pokaleczeni. Wspinając się pod górę, zdążyli już wypić cztery czy pięć kubków kawy, wszyscy też mieli przy sobie papierosy i tytoń do żucia. Niektórzy wzmacniali się kokainą, by utrzymać się na nogach i zachować przytomność, bo gdy tylko zaczynało się ścinanie, człowiek musiał uważać na ostrze siekiery ześlizgujące się z drzewa, na zęby pił chwytające za kolano, na kleszcze ciągnika do zrywki, na pękający nagle kabel. Najbardziej zaś na odłamane konary zwane przyjaciółmi wdów; czekały minuty, godziny czy nawet dni, nim spadły na ziemię niczym oszczepy.

Pemberton stał na ganku, podczas gdy Serena szła za robotnikami w głąb lasu. Nawet z tej odległości widział jej rozkołysane biodra i wygięte w łuk plecy. Uprawiali seks rano, a także w nocy, Pemberton jednak czuł, jak pożądanie przyspiesza mu puls; przywołał ten obraz, ten pierwszy raz, kiedy ujrzał ją na koniu w klubie myśliwskim New England. Poranek, gdy siedział na werandzie klubu i patrzył, jak Serena przeskakuje na koniu żywopłoty i przeszkody. Niełatwo było wprawić go w zdumienie, ale tak właśnie należało to określić, kiedy jej koń uniósł się i zawisł w powietrzu na kilka sekund, jak się zdawało, nim opadł po drugiej stronie bariery. Pemberton czuł się wyjątkowym szczęściarzem, że się spotkali, choć Serena powiedziała mu, że nie był to fortunny zbieg okoliczności, tylko coś nieuniknionego.

Tamtego ranka, w klubie, na werandę wyszły dwie kobiety i usiadły niedaleko, ubrane – w przeciwieństwie do Sereny – w czerwone fraki myśliwskie i czarne meloniki. „Jak ona sobie wyobraża jazdę w nieprzepisowym stroju” – powiedziała młodsza, na co starsza zauważyła, że tak się pewnie jeździ w Kolorado. „Żona mojego brata chodziła z nią do szkoły panny Porter – dodała. – Pojawiła się pewnego dnia, sierota z zachodnich rubieży. Bogata, lepiej wykształcona, niż można by przypuszczać, ale nawet Sarah Porter nie zdołała wpoić jej dobrych manier. Zbyt dumna, tak twierdzi moja szwagierka, nawet jak na swoje pochodzenie. Dwie dziewczyny, którym zrobiło jej się żal, zaprosiły ją do siebie na wakacje, a ona nie tylko odmówiła, ale zrobiła to w niezbyt uprzejmy sposób. Wolała zostać w szkole z tymi starymi nauczycielkami”. Młodsza zauważyła, że Pemberton słucha, i obróciła się w jego stronę. „Zna ją pan?” – spytała. „Tak – odparł. – To moja narzeczona”. Młodsza z kobiet oblała się rumieńcem, ale jej towarzyszka popatrzyła na Pembertona z uśmiechem. „No cóż – oznajmiła lodowato – przynajmniej uważa, że jest pan godny jej towarzystwa”.

Pomijając krótką uwagę pani Lowell na temat wcześ­niejszych adoratorów, był to jedyny raz, kiedy słyszał, by ktokolwiek poza Sereną mówił o jej przeszłości. Sama rzadko o niej wspominała. Kiedy Pemberton pytał ją o Kolorado czy Nową Anglię, jej odpowiedzi zawsze były pobieżne i wymijające; twierdziła, że oboje nie potrzebują przeszłości bardziej, niż przeszłość potrzebuje ich.

Jednak nocne koszmary Sereny powracały uporczywie. Nigdy o nich nie mówiła, nawet gdy Pemberton o nie pytał, nawet w tych chwilach, kiedy uwalniał od nich jej niespokojne ciało, jakby wyciągał ją ze zdradzieckiej fali. Był pewien, że mają coś wspólnego z tym, co stało się z jej rodziną w Kolorado. I nie wątpił, że ci, którzy ją znali, byliby zdumieni, jak dziecięca się wtedy wydawała; przywierała do niego rozpaczliwie, a potem znów zasypiała, łkając cicho.

Trzasnęły drzwi kuchenne, gdy ktoś wyszedł na zewnątrz i opróżnił miskę szarej wody po zmywaniu naczyń do cuchnącego tłuszczem i resztkami jedzenia rowu. Ostatni drwal zniknął w zaroślach na zboczu góry. Niebawem Pemberton usłyszał odgłosy siekier, kiedy rębacze zaczęli naznaczać drzewa, dźwięk przypominający wystrzał z karabinu odbijający się echem w dolinie; robotnicy piłowali i wycinali z hrabstwa Haywood kilka kolejnych akrów leśnej dziczy.

Ludzie wybrani do powalenia jesionu powrócili już do obozu ze swoimi narzędziami. Trzej mężczyźni przykucnęli przy drzewie jak przy ognisku, rozmawiając między sobą o tym, od czego najlepiej zacząć. Przyłączył się do nich Campbell, odpowiadając na pytania drwali słowami, które brzmiały bardziej jak sugestie niż polecenia. Po kilku minutach podniósł się i odwrócił w stronę ganku, po czym skinął Pembertonowi głową i patrzył na niego dostatecznie długo, by się upewnić, że nie jest już do niczego potrzebny. Orzechowe oczy Campbella miały kształt migdałów, jak u kota. Pemberton uważał, że pasują do człowieka, który jest świadomy wszystkiego, co dzieje się w polu jego widzenia – świadomy i ostrożny; tłumaczyło to, dlaczego Campbell przetrwał niemal do czterdziestki w zawodzie, w którym nieuwaga rzadko uchodzi na sucho. Odpowiedział skinieniem głowy i Campbell ruszył wzdłuż torów porozmawiać z maszynistą lokomotywy. Pemberton odprowadzał go wzrokiem, myś­ląc o tym, że nawet ktoś tak przezorny jak Campbell nie ma palca serdecznego. Gdyby udało się zbierać tu wszystkie utracone części ciała i zszywać na nowo, to co miesiąc przybywałby nowy pracownik, jak zażartował kiedyś doktor Cheney.

Grupa drwali szybko pokazała, dlaczego Campbell ich wybrał. Główny rębacz wziął siekierę i dwoma wprawnymi ciosami wykonał podcięcie na wysokości trzydziestu centymetrów od ziemi. Dwaj pilarze przyklękli na kolano, ujęli drewniane uchwyty piły obiema dłońmi i zaczęli robotę – kawałki kory kruszyły się i pękały pod naporem stalowych zębów. Mężczyźni szybko znaleźli wspólny rytm i wkrótce u ich stóp zaczął się zbierać pył drzewny, niczym czas przesypujący się w klepsydrze. Pemberton wiedział, że robotnicy, którzy posługiwali się tymi piłami, nazywają je „batogami boleści” z powodu wysiłku, jakiego wymagały, ale gdy patrzyło się na tych ludzi, rzecz wydawała się łatwa, jakby wsuwali ostrze między dwie oheblowane deski. Kiedy piła zaczęła utykać, drwal wbił uderzakiem klin. Po piętnastu minutach drzewo leżało na ziemi.

Pemberton wszedł z powrotem do domu, żeby zająć się fakturami; spoglądał niekiedy przez okno w stronę Noland Mountain. Od czasu ceremonii ślubnej nie rozstawał się z Sereną na dłużej niż kilka minut. Jej nieobecność sprawiała, że praca wydawała mu się bardziej mozolna, pokój bardziej pusty. Pemberton przypomniał sobie, jak budziła go rano pocałunkiem w powieki, opierając lekko dłoń na jego ramieniu. Serena była tak samo zaspana jak on i gdy brała go z rozleniwieniem w objęcia, miał wrażenie, że dobywa się z własnego snu i wkracza z nią w jakiś lepszy, bogatszy.

Serena nie pojawiła się przez cały ranek; oswajała się z okolicą, zapoznawała z imionami robotników, nazwami grzbietów górskich i strumieni.

Zegar na komodzie wybił południe, kiedy pod biuro podjechał Harris w swoim studebakerze. Pemberton odłożył faktury na biurko i wyszedł mu na spotkanie. Podobnie jak Pemberton, Harris ubierał się niewiele lepiej niż robotnicy; jedyną oznaką jego zamożności był noszony na palcu prawej dłoni gruby złoty pierścień z szafirem, tak ostrym i niebieskim jak oczy jego właściciela. Pemberton wiedział, że Harris ma siedemdziesiąt lat, ale bujne srebrzyste włosy i błyszczące złote plomby wskazywały że wciąż doskonale się trzyma.

– No i gdzie ona jest? – spytał Harris, wchodząc na ganek. – Jeśli ta kobieta jest tak niezwykła, jak twierdzisz, to nie powinna chować się przed światem. – Uśmiechnął się, przekręcając nieznacznie głowę, jakby chciał skupić prawe oko na celu. – Choć z drugiej strony może powinieneś ją ukrywać. Jeśli to, co o niej mówisz, jest prawdą.

– Sam zobaczysz – odparł Pemberton. – Wybrała się na Noland. Weźmy konie i przejedźmy się tam.

– Nie mam czasu – powiedział Harris. – Bardzo chciałbym poznać twoją żonę, ale ten cały nonsens z parkiem narodowym jest ważniejszy. Nasz szanowany sekretarz Departamentu Zasobów Wewnętrznych namówił Rockefellera na wyłożenie pięciu milionów dolarów. Teraz Albright jest pewien, że może wykupić Championa.

– Myślisz, że sprzedadzą?

– Nie wiem – odrzekł Harris. – Ale samo to, że Champion rozważa ofertę, zachęca nie tylko Albrighta, ale też pozostałych, tu i w Waszyngtonie. Już zaczynają wypierać farmerów z ich ziem w Tennessee.

– Trzeba to załatwić raz na zawsze – oświadczył Pemberton.

– Pewnie, że tak. Mam już dosyć napychania kabzy tym adwokacinom z Raleigh. – Wyjął z kieszonki zegarek i sprawdził godzinę. – Jest później, niż myślałem.

– Miałeś okazję rzucić okiem na teren przy Glencoe Ridge? – spytał Pemberton.

– Wpadnij do biura w sobotę rano i razem tam pojedziemy. I weź ze sobą żonę – odparł Harris, po czym wskazał głową pniaki i drobnicę zrębową pokrywającą dolinę. – Nieźle ci tu idzie, nawet z tymi dwoma fircykami, których masz za wspólników.

Po odjeździe Harrisa Pemberton nie wrócił do biura, tylko wsiadł na konia i ruszył na zbocze góry. Serena jadła właśnie lunch z dwoma brygadzistami. Przegryzali kanapki i rozmawiali o tym, czy opłaciłby się zakup drugiego ciągnika do zrywki dłużycy. Pemberton zsiadł z wierzchowca i przyłączył się do nich.

– Jesion jest już w tartaku – powiedział, siadając obok żony – więc Campbell będzie miał obliczenia około wpół do szóstej.

– Założył się ktoś z tobą?

– Nie.

– Któryś z was ma ochotę? – zwróciła się do brygadzistów.

– Nie, proszę pani – odparł starszy. – Nie mam zamiaru zakładać się z panią w żadnej sprawie dotyczącej drewna. Może byłbym gotów jeszcze dzisiaj rano, ale nie teraz, zwłaszcza jak pokazała nam pani tę sztuczkę z hakiem łańcuchowym.

Młodszy tylko pokręcił głową w odpowiedzi.

Obaj mężczyźni skończyli posiłek i zawołali swoich ludzi. Wkrótce las rozbrzmiał dźwiękiem siekier i pił. Arab zarżał niespokojnie; Serena podeszła do niego i położyła mu dłoń na grzywie, przemawiając uspokajająco.

– Zajrzał do mnie Harris – poinformował Pemberton. – Chce, żebyśmy we troje pojechali obejrzeć w sobotę teren przy Glencoe Ridge.

– Będziemy tam szukać czegoś prócz kaolinu i miedzi?

– Wątpię – odparł. – Choć znaleziono w tym hrabstwie trochę złota w strumieniach. Niedaleko Franklinu są kopalnie rubinów i szafirów, ale to ponad sześćdziesiąt kilometrów stąd.

– Mam nadzieję, że coś znajdzie – powiedziała Serena, przysuwając się bliżej i biorąc Pembertona za rękę. – To będzie dla nas kolejny początek, nasze pierwsze prawdziwie partnerstwo.

Pemberton uśmiechnął się.

– Z Harrisem.

– Na razie – odrzekła Serena.

Wracając do obozu, pomyślał o pewnym popołudniu w Bostonie, kiedy leżeli razem w łóżku, w wilgotnej i skłębionej pościeli. Był to trzeci, może czwarty dzień, kiedy się znali. Serena opierała głowę na jego ramieniu, jej lewa dłoń spoczywała na jego piersi.

– Najpierw Karolina, a potem?

– Nie wybiegam tak daleko w przyszłość – odparł.

– Nie wybiegam? Ja? – zdziwiła się. – Dlaczego nie mówisz w liczbie mnogiej?

– W takim razie zastosuję się do ciebie.

Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy.

– Brazylia. Sprawdziłam wszystko. Dziewicze lasy pełne mahoniowców i żadnego prawa prócz naturalnego.

– Doskonale – odrzekł Pemberton. – Chwilowo jedyna decyzja, jaką musimy podjąć wspólnie, dotyczy tego, gdzie zjemy kolację. Ponieważ postanowiłaś już wszystko inne, pozwolisz, że sam wybiorę miejsce?

Serena nie odpowiedziała na jego pytanie, przycis­nęła tylko dłoń mocniej do jego piersi i trzymała ją tam dostatecznie długo, by wyczuć puls.

– Słyszałam, że masz silne serce, nieustraszone – oznajmiła. – I tak rzeczywiście jest.

– Więc sprawdzasz ludzi równie dokładnie jak miejsca wyrębu? – spytał Pemberton.

– Oczywiście – odparła Serena.

O szóstej wszyscy robotnicy zebrali się przed biurem. Choć większość brygad składała się z trzech ludzi, ta, która traciła człowieka, często przyłączała się do innej i nie zawsze był to układ tymczasowy. Pracownik nazwiskiem Snipes pełnił funkcję szefa takiej właśnie brygady, ponieważ jego poprzednik Stewart okazał się pracowitym robotnikiem, ale niezbyt sprawnym szefem. Stewart był zadowolony z takiego obrotu sprawy.

Do ludzi podległych Snipesowi zaliczał się także niepiśmienny świecki kaznodzieja McIntyre, który głosił z zapałem nadchodzącą apokalipsę. McIntyre korzystał z każdej okazji, by dzielić się swoimi poglądami, zwłaszcza z wielebnym Bolickiem, prezbiteriańskim duchownym, który odprawiał w obozie nabożeństwa w każdą środę wieczorem i niedzielę rano. Wielebny Bolick uważał swego kolegę po fachu nie tylko za odrażającego, ale także stukniętego i starał się za wszelką cenę go unikać, podobnie jak większość ludzi w obozie. McIntyre był nieobecny cały ranek z powodu ataku biegunki, ale o dwunastej stawił się do pracy. Kiedy zobaczył Serenę stojącą na ganku biura w spodniach, omal się nie zakrztusił miętówką, którą ssał, by ulżyć żołądkowi.

– Oto i jest – parsknął. – Nierządnica Babilonu we własnej osobie.

Dziewiętnastoletni Dunbar, najmłodszy w brygadzie, spojrzał w stronę ganku, nie bardzo rozumiejąc. Odwrócił się do McIntyre’a, który nosił czarny kapelusz kaznodziei i postrzępiony czarny frak; wkładał go nawet w najbardziej gorące dni na znak swego powołania.

– Gdzie? – spytał Dunbar.

– Na ganku, stoi tam bezwstydnie jak Jezebel.

Stewart, który wraz z żoną i siostrą McIntyre’a stanowił trzódkę kaznodziei, zwrócił się do swego duchownego.

– Dlaczego tak mówisz, wielebny?

– Przez te spodnie – oświadczył McIntyre. – To jest w Apokalipsie. Powiada ona, że nierządnica Babilonu zjawi się wraz z końcem świata w spodniach.

Ross, człowiek ponury i niebyt przychylnie nastawiony do tyrad McIntyre’a, popatrzył na kaznodzieję jak na szympansa, który zawędrował do obozu i zaczął gadać.

– Czytałem Apokalipsę wielokrotnie, McIntyre – powiedział. – I jakoś nie przypominam sobie tego fragmentu.

– Nie ma go w Biblii króla Jakuba – wyjaśnił McIntyre. – Jest w oryginale greckim.

– Czytasz po grecku, co? – spytał Ross. – Zdumiewające jak na kogoś, kto nie potrafi czytać nawet po angielsku.

– No nie – odparł z namysłem McIntyre. – Nie czytam po grecku, ale żem słyszał od tych, co oni czytają.

– Co oni czytają – powtórzył Ross, kręcąc głową.

Snipes wyjął z ust fajkę z wrzośca, co oznaczało, że zamierza zabrać głos. Jego kombinezon był tak znoszony i połatany, że oryginalny dżins dawno spłowiał, ale materiał nie zdradzał jakichkolwiek prób dopasowania nowych kolorów do tych starych – upstrzono go łatami w kolorze żółtym, zielonym, czerwonym i pomarańczowym. Snipes uważał się za człowieka uczonego i twierdził, że skoro w naturze występują jaskrawe barwy mające odstraszać niebezpieczne stworzenia, to takie łaty ochronią nie tylko przed drapieżnikami małymi i dużymi, ale na tej samej zasadzie ocalą przed spadającymi konarami i piorunami. Snipes kontemplował przez chwilę swoją fajkę, potem uniósł głowę i przemówił:

– Wszystkie języki świata różnią się od siebie – oznajmił niczym mędrzec i już miał rozwinąć ten temat, gdy Ross uciszył go gestem dłoni.

– No, zaraz się dowiemy, kto wygrał. A ty opróżnisz kieszenie, Dunbar.

Campbell stanął na pieńku po ściętym jesionie i wyjął notatnik z kieszeni płaszcza. Mężczyźni umilkli. Campbell nie patrzył ani na robotników, ani na pracodawców. Nie odrywał wzroku od kartki, kiedy mówił, jakby chcąc zadać kłam jakimkolwiek posądzeniom o stronniczość w chwili ogłaszania werdyktu.

– Wygrała pani Pemberton. O trzydzieści punktów – oznajmił, po czym zszedł z pniaka, nie mówiąc ani słowa więcej.

Ludzie zaczęli się rozchodzić, ci, którzy się założyli i wygrali, jak Ross, nieco lżejszym krokiem niż przegrani. Niebawem na miejscu zostali tylko ci, którzy obserwowali wszystko z ganku.

– Jest okazja, by napić się naszej najlepszej whiskey – oznajmił Buchanan.

Razem z Wilkiem ruszyli za doktorem Cheneyem i Pembertonami do biura. Przeszli przez frontowy pokój i znaleźli się w mniejszym pomieszczeniu z barem pod ścianą i stojącym pośrodku czterometrowym stołem, który otaczało dwanaście wyściełanych krzeseł. Był tu jeszcze kominek zbudowany z kamieni rzecznych i jedno okno. Buchanan stanął za barem i postawił na lakierowanym drewnie butelkę Glenlivet i wodę sodową. Potem spod kontuaru wyjął pięć szklanek i napełnił srebrne wiaderko kawałkami lodu.

– Nazywam to salą pooperacyjną – zwrócił się doktor Cheney do Sereny. – Widzi pani, że jest wyposażona w alkohol wszelkiego rodzaju. Całkowicie zaspokaja moje potrzeby medyczne.

– Doktor Cheney nie potrzebuje sali pooperacyjnej nigdzie indziej, bo pacjenci naszego dobrego doktora rzadko powracają do zdrowia – odezwał się zza baru Buchanan. – Znam preferencje obecnych tu hultajów, ale jak jest w pani przypadku?

– To samo.

Wszyscy usiedli z wyjątkiem Buchanana. Serena przyglądała się z uwagą blatowi stołu, przesuwając po nim palcami lewej dłoni.

– Zrobione z jednego kawałka kasztanowca – zauważyła z uznaniem. – Czy to drzewo ścięto gdzieś niedaleko?

– Tutaj, w dolinie – wyjaśnił Buchanan. – Mierzyło ponad trzydzieści metrów. Nie znaleźliśmy jeszcze większego.

Serena podniosła wzrok znad stołu i rozejrzała się po pokoju.

– Obawiam się, że to pomieszczenie jest dość spartańskie, pani Pemberton – odezwał się Wilkie. – Ale wygodne, a nawet przytulne na swój sposób, zwłaszcza w zimie. Mamy nadzieję, że będzie spożywała tu pani posiłki, tak jak robiliśmy to we czwórkę, nim sprawiła nam pani przyjemność swoim przybyciem.

Wciąż oceniając otoczenie, Serena skinęła głową.

– Doskonale – powiedział doktor Cheney. – Kobieca uroda rozświetli niewątpliwie to bezbarwne pomieszczenie.

Buchanan podał Serenie drinka.

– Pemberton powiedział mi o tragicznej śmierci pani rodziców podczas epidemii grypy w osiemnastym roku, ale czy ma pani jakieś rodzeństwo?

– Miałam brata i dwie siostry. Też umarli.

– Wszyscy podczas epidemii? – spytał Wilkie.

– Tak.

Wąsy Wilkiego drgnęły nieznacznie, wilgotne oczy posmutniały.

– Ile miała pani lat, moja droga?

– Szesnaście.

– Ja też kogoś straciłem w czasie tej epidemii, młodszą siostrę – wyznał Wilkie. – Ale stracić całą rodzinę, i to w tak młodym wieku... Trudno to sobie wyobrazić.

– Mnie również jest przykro z powodu straty, jaką pani poniosła, ale pani szczęście jest teraz naszym szczęściem – zauważył żartobliwie doktor Cheney.

– To było coś więcej niż szczęście – odparła Serena. – Sam lekarz tak powiedział.

– Czemu mój kolega po fachu przypisał pani ocalenie?

Serena patrzyła na niego niewzruszenie, jej oczy były tak samo pozbawione wyrazu jak ton głosu.

– Powiedział, że nie chciałam po prostu umrzeć.

Doktor Cheney przechylił powoli głowę, jakby wyglądał zza rogu. Patrzył na Serenę z ciekawością, unosząc brwi. Buchanan przyniósł pozostałe drinki i usiadł przy stole. Pemberton podniósł swoją szklankę i uśmiechnął się, żeby rozładować atmosferę.

– Toast za kolejne zwycięstwo szefostwa nad siłą roboczą – powiedział.

– Ja także wznoszę toast na pani cześć, pani Pemberton – oznajmił doktor Cheney. – Płci pięknej, z natury swej, brakuje męskich zdolności analitycznych, w tym jednakże wypadku udało się pani zrekompensować ów brak.

Rysy Sereny stwardniały, ale jej irytacja zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, niczym niesforny kosmyk włosów, który odsuwa się sprzed oczu.

– Mąż mi powiedział, że pochodzi pan z tych gór, z miejsca zwanego Wild Hog Gap – zwróciła się do Cheneya. – Najwidoczniej pańskie poglądy dotyczące mojej płci zostały ukształtowane przez flejtuchowate baby, wśród których pan dorastał, ale zapewniam, że kobieca natura jest o wiele bardziej złożona, niż wskazywałoby na to pańskie dość ograniczone doświadczenie.

Kąciki ust doktora, jakby szarpnięte niewidzialnym sznurkiem, wykrzywiły się w pozbawionym wesołości uśmiechu.

– Słowo daję, poślubiłeś twardą sztukę, Pemberton – zachichotał Wilkie, podnosząc szklankę. – Obóz się nieco ożywi.

Buchanan postawił na stole butelkę whiskey.

– Była pani już w tych stronach, pani Pemberton? – spytał.

– Nie, nigdy.

– Jak pani już zauważyła, żyjemy tu w niejakiej izolacji.

– W niejakiej? – zawołał Wilkie. – Czasem mam wrażenie, że wygnano mnie na księżyc.

– Asheville jest tylko osiemdziesiąt kilometrów stąd – powiedział Buchanan. – Ma swoje uroki.

– W rzeczy samej – wtrącił Cheney. – Między innymi kilka sanatoriów przeciwgruźliczych.

– Słyszała pani niewątpliwie o posiadłości George’a Vanderbilta – ciągnął Buchanan – która także się tam znajduje.

– Biltmore naprawdę robi wrażenie – przyznał Wilkie. – Prawdziwy francuski zamek, pani Pemberton. Sam Olmsted przyjechał z Brookline, żeby go zaprojektować. Mieszka tam teraz córka Vanderbilta, Cornelia, ze swoim mężem, Brytyjczykiem, nazywa się Cecil. Byłem u nich kiedyś w gościnie. Bardzo uprzejmi ludzie. – Urwał, żeby opróżnić szklankę, i postawił ją na blacie. – Słyszałem dzisiaj pewne wyrażenie warte twojego notatnika, Buchanan – ciągnął. – Dwaj robotnicy przy stawie w tartaku rozmawiali o jakiejś bójce i mówili, jak to jeden z przeciwników „wpiórzył” drugiemu. Oznacza to bez wątpienia spowodowanie poważnych obrażeń.

Buchanan wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki wieczne pióro i oprawiony w czarną skórę notes, następnie zapisał na kartce słowo „wpiórzyć” opatrzone znakiem zapytania. Podmuchał na mokry atrament i zamknął notes.

– Wątpię, czy pochodzi to z wysp brytyjskich – oświadczył. – To chyba kolokwializm związany z walkami kogutów.

– Kephart na pewno by wiedział – wtrącił Wilkie. – Słyszała pani o nim, pani Pemberton? O naszym miejscowym Thoreau? Obecny tu Buchanan darzy wielkim podziwem jego dzieła, choć sam Kephart opowiada się za tym nonsensem w postaci parku narodowego.

– Widziałam jego książki u Groliera – odparła Serena. – Absolwent Harvardu, który przedzierzgnął się w wędrowca, robi wrażenie.

– I były bibliotekarz w Saint Louis – zauważył Wilkie.

– Bibliotekarz i autor – dodała Serena. – Mimo to chciałby nas powstrzymać przed ścinaniem tego, z czego powstają jego książki.

Pemberton opróżnił drugą szklankę i poczuł, jak alkohol spłynął gładko do gardła, jak żar trunku pogłębia jego zadowolenie. Wciąż był zdumiony, że ta kobieta, o której istnieniu nawet nie wiedział, opuszczając trzy miesiące wcześniej dolinę, jest teraz jego żoną. Położył prawą dłoń na jej kolanie, nie zdziwiony ani trochę, kiedy ona położyła lewą na jego kolanie. Nachyliła się ku niemu i przez kilka sekund opierała mu głowę na ramieniu. Pemberton próbował sobie wyobrazić coś lepszego niż ta chwila. Nic nie przychodziło mu do głowy, chyba tylko to, że mogliby być sami.

O siódmej dwie kobiety zatrudnione w kuchni nakryły do stołu – porcelana kostna, srebrne sztućce, płócienne serwetki. Zniknęły i po chwili wróciły, pchając wózek z koszykami pełnymi bułeczek z masłem i srebrną tacą z wołowiną, wielkimi kryształowymi misami pełnymi ziemniaków, marchwi i kabaczków, z przeróżnymi dżemami i przyprawami.

Byli w połowie posiłku, kiedy w drzwiach pojawił się Campbell, siedzący dotąd nad maszyną do liczenia w pokoju frontowym.

– Muszę wiedzieć, czy pan i pani Pemberton wciąż zamierzają trzymać Bildeda za słowo? – spytał. – Chodzi o wypłatę.

– Z jakiego powodu mielibyśmy tego nie robić? – spytał Pemberton.

– Ma żonę i trójkę dzieci.

Słowa te zostały wypowiedziane z całkowitą obojętnością, a twarz Campbella nic nie wyrażała. Pemberton zastanawiał się nie po raz pierwszy, jak by to było grać z tym człowiekiem w pokera.

– Tym lepiej – oświadczyła Serena. – Będzie to dobra lekcja dla pozostałych.

– Ma dalej być brygadzistą? – spytał Campbell.

– Tak, przez najbliższe dwa tygodnie – odparła Serena, nie patrząc jednak na nadzorcę, tylko na Pembertona.

– A potem?

– Zostanie zwolniony – powiedział Pemberton do nadzorcy. – Kolejna lekcja dla naszych ludzi.

Campbell skinął głową i wrócił do biura, zamknąwszy za sobą drzwi. Znów rozległ się klekot maszyny liczącej, przerywany chwilami ciszy.

Zdawało się, że Buchanan chce coś powiedzieć, ale nie zrobił tego.

– Jakiś problem, Buchanan? – spytał Pemberton.

– Nie – odparł tamten po chwili. – Ten zakład to nie moja sprawa.

– Zauważyłeś, jak Campbell próbował na ciebie wpłynąć, Pemberton? – spytał doktor Cheney. – Nie robiąc tego wprost. Jest inteligentny, nie wydaje ci się?

– Tak – zgodził się Pemberton. – W innych okolicznościach mógłby pójść na Harvard. I ukończyć go w przeciwieństwie do mnie.

– Jednak gdyby nie twoje doświadczenia z bostońskich knajp, mógłbyś paść ofiarą Abe’a Harmona i jego noża – zauważył Wilkie.

– Prawda – przyznał Pemberton. – Ale rok szermierki na uniwersytecie też mi pomógł.

Serena podniosła rękę i przesunęła palcem wskazującym po cienkiej białej bliźnie na jego policzku.

– Fechtwunde jest bardziej cenna niż dyplom wyższej uczelni – powiedziała.

Wniesiono maliny ze śmietaną. Obok miseczki Wilkiego jedna z kobiet postawiła szklankę z wodą i butelki z gorzkimi kroplami z lekiem tonizującym, a także puszkę z pastylkami siarczanymi – środkami na doleg­liwości żołądkowe i sercowe. Kuchenne nalały kawę do filiżanek i zniknęły.

– Jest pani kobietą, w której wykształcenie nikt nie może wątpić – zauważył Wilkie. – Pani mąż wspominał, że jest pani niezwykle oczytana w dziedzinie sztuki i filozofii.

– Mój ojciec sprowadzał do obozu korepetytorów. Wszyscy byli Brytyjczykami po studiach w Oksfordzie.

– Co wyjaśnia brytyjski akcent w pani mowie – skomentował z uznaniem Wilkie.

– A także, bez wątpienia, pewien chłód w pani tonie – dodał doktor Cheney, mieszając śmietankę w filiżance z kawą. – Co tylko ludzie nieoświeceni mogliby uznać za brak uczuć wobec innych, nawet własnej rodziny.

Wilkie skrzywił nos w odruchu irytacji.

– Czymś prawdziwie nieoświeconym jest pomyśleć podobną rzecz – oświadczył. – I okrutnym.

– Z pewnością – przyznał doktor, wysuwając w zamyśleniu pulchne wargi. – Mówię tylko jako ktoś, kto nie miał okazji pobierać nauk od brytyjskich korepetytorów.

– Pani ojciec jawi się jako człowiek niezwykły – oznajmił Wilkie, znów patrząc na Serenę. – Chętnie dowiedziałbym się o nim czegoś więcej.

– Po co? – spytała Serena, jakby zaskoczona. – Nie żyje i nikomu z nas na nic się już nie przyda.

Serena

Подняться наверх