Читать книгу Między światami - Roxana Saberi - Страница 8
Rozdział 1
ОглавлениеRajstopy były po tysiąc toumanów, chusty na głowę po dwa tysiące.
– Czerwone w białe kwiaty, czarne w turkusowe pasy! – nawoływała gruba handlarka, przeciskając się przez zatłoczony wagon.
W ślad za innymi pasażerkami teherańskiego metra wyciągnęłam szyję, żeby rzucić okiem na towary warte dolara lub dwa, ale byłam w stanie zobaczyć jedynie kobiece głowy – każda zakryta obowiązkowym hedżabem[1].
Metro z piskiem zatrzymało się na stacji. Część kobiet wysiadła, inne szybko zajęły wolne siedzenia w moim wagonie – jednym z dwóch wydzielonych dla kobiet, które nie podróżowały w męskim towarzystwie. Zostałam na swoim miejscu, zmęczona, ale zadowolona z wizyty w świętym mieście Kom. Przybliżyła mnie ona o kolejny krok do skończenia wywiadów do książki, nad którą pracowałam.
Nie planowałam pisania książki, gdy sześć lat wcześniej, w lutym 2003 roku, przeprowadziłam się ze Stanów do Iranu. Chciałam raczej poznać ojczyznę mojego taty: jej bogatą kulturę, historię, nauczyć się mówić po persku i, zostając zagraniczną korespondentką, spełnić swoje największe marzenie. Wszystko przebiegało mniej więcej według planu, kiedy w 2006 roku władze Iranu niespodziewanie odwołały moją oficjalną przepustkę prasową.
Mogłam wtedy wyjechać z Iranu, ale zostałam, przekonana, że utrata przepustki może się okazać impulsem – nową szansą. Zyskałam więcej czasu na odkrywanie Iranu – kraju, który nie przestawał mnie fascynować swoją tajemnicą, dla ludzi z zewnątrz pozostając kompletnie niezrozumiałym. Zdecydowałam się więc rozpocząć pracę nad książką o życiu w Iranie widzianym oczami jego mieszkańców.
Byłam przekonana, że jeśli nie zrobię tego teraz, przed wyjazdem z Iranu, potem zaangażuję się w inne rzeczy do tego stopnia, że los nie da mi drugiej szansy. Poza tym nie spieszyło mi się z wyjazdem. Zakochałam się w Iranie, nawiązałam przyjaźnie, wolałam być tam niż gdziekolwiek indziej.
Wysiadłam z metra i moim oczom ukazały się roje taksówek kłębiących się po gwarnym placu w centrum Teheranu. Wszystkie były zajęte. Od kiedy w 2007 roku nastąpiła reglamentacja paliwa w tym paliwożernym narodzie, gdzie ropy zawsze było pod dostatkiem, już nie tak łatwo było złapać wolną taksówkę na ulicy.
Bahman, mój chłopak, nalegał, żebym zamawiała transport bezpośrednio w przedsiębiorstwach taksówkowych, zamiast łapać prywatny samochód albo podróżować ramię w ramię z obcymi ludźmi. Zwykle słuchałam jego rad, ale tego wieczoru chciałam już być w domu, zdjąć hedżab, zrelaksować się.
– Darbast!(dosłownie: na wyłączność) – krzyknęłam w kierunku przejeżdżającego czterodrzwiowego paykana, najpopularniejszego samochodu osobowego w Iranie do czasu, kiedy wstrzymano jego produkcję z powodu zbyt wysokiej emisji spalin.
– Wsiadaj! – usłyszałam z ust kierowcy, młodego mężczyzny w obcisłym T-shircie i z żelem na włosach.
Gdy tylko wjechaliśmy na autostradę, podgłośnił lecący w radiu irański rap i zaczął nucić jeden z hitów dostępnych wyłącznie na czarnym rynku – hitów, na które władze przymykały oko, jeśli odtwarzano je prywatnie. Odwróciłam się do okna – szary smog zasłaniał góry Elbrus z północnej strony Teheranu. Gdybym nie wiedziała, że tam są, nie domyśliłabym się ich istnienia.
– Skąd jesteś?! – kierowca próbował przekrzyczeć muzykę.
– Z Iranu! – odkrzyknęłam. W Iranie przebywałam z irańskim paszportem, choć byłam obywatelką Stanów Zjednoczonych.
– Wyglądasz jak Japonka. – Ściszył muzykę, odwracając się w moją stronę.
– Możliwe, moja mama jest Japonką – odpowiedziałam.
– Serio? Japończycy są bardzo pracowici.
Zadzwonił mój telefon, ratując mnie od wyjawiania kolejnych szczegółów na swój temat. Dzwonił Bahman: jak zwykle pamiętał, by sprawdzić, czy wszystko u mnie w porządku, choć gościł teraz u swojej siostry w Los Angeles. Streściłam mu ostatnie dwadzieścia cztery godziny, potem rozłączyliśmy się, jak zwykle żegnając się słowami dust-et-dâram, co było odpowiednikiem naszego „kocham cię”.
Samochód zbliżał się już do północnej autostrady Sadr, jak wiele innych ulic i autostrad nazwanej przez irańskie władze na cześć „męczennika”, tym razem wielkiego ajatollaha, uśmierconego przez reżim Saddama Husajna. Od czasu rewolucji islamskiej w 1979 roku Islamska Republika Iranu traktowała ideę męczeństwa na równi – tak poważaną w szyickim islamie – z poświęcaniem się dla dobra państwa. Wielu Irańczyków zwabiono na front wojny z Irakiem w 1980 roku obietnicą, że jeśli umrą, męczeńska śmierć utoruje im drogę do nieba.
Wysiadłam obok sklepu spożywczego przy moim domu, kupiłam parę rzeczy na kolację: jajka, chleb i podróbkę Nacho Doritos. Sprzedawca uśmiechnął się ciepło, podając mi torbę z zakupami.
Blok, w którym mieszkałam, stał na końcu ulicy, za piekarnią, trzema fast foodami i kilkoma wieżowcami. Winda znowu była zepsuta. Wspinając się po schodach na piąte piętro, wpadłam na pana Gholama, zarządcę budynku.
– Panno Saberi, czy ma pani sprawne ogrzewanie? Niedługo ma się zrobić zimno.
Poinformowałam go, że moje grzejniki wytwarzają więcej zimnego niż ciepłego powietrza. Obiecał wezwać fachowca.
Gdy otwierałam drzwi swojego mieszkania, przebiegła banda roześmianych dzieciaków, goniąc się po schodach, w tle rozwrzeszczał się dźwięk stacji America Persian, płynący z nielegalnej telewizji satelitarnej sąsiada.
Zdjęłam długi, czarny czador, który włożyłam na podróż do Kom, aby upodobnić się do konserwatywnych miejscowych kobiet. Ale zamiast przykładnie odwiesić go na haczyk, położyłam go tam gdzie zwykle – na pianinie, gdzie pełnił funkcję narzuty.
Gwizdałam sobie pod nosem Cichą noc, przygotowując kolację. Mój dom był dla mnie schronieniem, w którym czułam się spokojna, choć podejrzewałam, że nie mam tu całkowitej prywatności. Liczyłam się z tym, że telefony i maile irańsko-amerykańskiej dziennikarki są przynajmniej czasami monitorowane – chleb powszedni dziennikarzy, obcokrajowców i wielu innych żyjących w Islamskiej Republice Iranu.
Było Boże Narodzenie, obchodzone w tym muzułmańskim kraju przez nielicznych. Zamiast wysyłać mailowe życzenia świąteczne do moich zagranicznych przyjaciół, spędziłam wieczór jak zwykle: spisując wywiady, szukając informacji do książki, pisząc na komputerze. W przerwach pograłam na pianinie, zadzwoniłam do przyjaciela, wpadłam do starszej sąsiadki – wdowy, która zawsze podejmowała mnie wypiekami na miodzie i najnowszymi ploteczkami. Potem pisałam albo łączyłam się przez Skype’a z rodzicami w Dakocie Północnej, żeby uspokoić ich, że wszystko u mnie w porządku. Następnie, zwykle długo po północy, myłam skórę twarzy oblepioną smogiem i kładłam się spać.
Ta rutyna była moim planem na jakieś trzy kolejne miesiące, do końca marca, kiedy to powinnam skończyć książkę i wyjechać stąd, by rozpocząć nowy rozdział w moim życiu, pewnie wspólnie z Bahmanem.