Читать книгу Opowiadania japońskie - Ryunosuke Akutagawa - Страница 5
ОглавлениеATSUSHI NAKAJIMA
Uczeń Konfucjusza
弟子
I
Zhongyou o przezwisku Zilu, awanturnik z okolic Bian[1] w państwie Lu[2], postanowił skompromitować mistrza z miasteczka Zou o imieniu Konfucjusz[3], którego wielka mądrość zaczęła być sławiona po kraju. Tymczasem Zilu był przekonany, że Konfucjusz to oszust. Nadział więc koronę na swoją rozczochraną głowę, wbijając ją na bakier aż po same oczy, wcisnął tunikę, która z tyłu była za krótka, w lewą rękę chwycił koguta, a w prawą wieprza, i popędził na audiencję do Konfucjusza. Miał zamiar potrząsać kogutem i okładać razami wieprza, aby ich dzikie wrzaski zakłóciły muzyczne recytacje konfucjanistów.
Z twarzą wykrzywioną gniewem, wśród ogłuszającego pisku wyrywających się zwierząt, młodzieniec wtargnął do komnaty i stanął przed pełnym spokoju Konfucjuszem. Nauczyciel siedział na tronie. Na głowie miał czapkę wysoką jak koronę, na stopach trzewiki z zadartymi noskami i był przepasany ciężkim pasem wybijanym klejnotami.
– Co napełnia cię największym podziwem? – spytał Konfucjusz.
– Miecz – odparł Zhongyou z podnieceniem w głosie. Konfucjusz odruchowo się uśmiechnął, ponieważ wyczuwał w głosie i postawie młodzieńca dziecięcą dumę. Z jego rumianej twarzy – z czystego spojrzenia spod wyrazistych brwi – biła odwaga. Młodzieniec jednocześnie ujmował swą prostotą i szczerością.
Konfucjusz zapytał znów:
– Czym jest nauka?
– Jakiż tam z niej pożytek! – niemal zaryczał wzburzony Zilu, ponieważ przyszedł do mistrza właśnie po to, żeby mu o tym powiedzieć.
Konfucjusz nie mógł się powstrzymać od śmiechu, kiedy usłyszał, że jest podważany autorytet nauki. Począł szczegółowo wyjaśniać, dlaczego nauka jest tak potrzebna. Jeśli władca nie ma poddanych, którzy go ostrzegają, to sam zatraca poczucie sprawiedliwości. Jeśli człowiekowi dobrze urodzonemu brak współtowarzyszy do wspólnej nauki, to traci cnotę. Nawet drzewo rośnie prosto tylko wtedy, kiedy ma podporę. Koń wymaga czasem bicza, a łuk cięciwy. Podobnie człowiekowi jest potrzebne wykształcenie, bo pomaga opanować mu jego rozwiązłą naturę. Człowiek staje się pożyteczny dopiero wtedy, gdy poprzez naukę wejdzie na właściwą drogę, zostanie poprawiony, pouczony, udoskonalony.
Zapiski, które przechowały się dla potomności, nie oddają tego, jak nadzwyczajny dar przekonywania posiadał Konfucjusz. Potrafił wpływać na swoich słuchaczy nie tylko słowem, ale także łagodnym tonem, intonacją i pewną swych racji postawą.
Z serca młodzieńca stopniowo znikał bunt, aż w końcu począł się uważnie wsłuchiwać w słowa Konfucjusza.
Jednakże mimo swej uważności młodzieniec z wrodzonej przekory powiedział:
– Słyszałem, że bambus w południowych górach rośnie prosto bez żadnych podpórek, a ścięty pozostaje tak twardy, że można nim przebić nawet grubą skórę nosorożca. Czyż nie świadczy to o tym, że ktoś o wybitnych wrodzonych zdolnościach nie musi się uczyć?
Dla Konfucjusza nie było nic prostszego niż obalenie tak dziecinnej metafory. Wyjaśnił więc, że bambus z południowych gór może przebić skórę nosorożca tylko wtedy, gdy się go oszlifuje i przymocuje pióra i grot. Miły i naiwny młodzieniec nie wiedział, co odpowiedzieć. Z zaczerwienioną twarzą stał osłupiały przed Konfucjuszem. I oto wypuścił z rąk swoje zwierzęta, pochylił głowę i poprosił o przyjęcie go na ucznia. W rzeczywistości już w chwili, kiedy przekroczył próg komnaty i ujrzał oblicze Konfucjusza, uległ jego pierwszym słowom. Przytłoczony majestatem nauczyciela, pożałował, że wziął ze sobą koguta i wieprza.
Następnego dnia Zilu został przyjęty do szkoły Konfucjusza. Uczczone zostały narodziny więzi między mistrzem a uczniem.
II
Zilu nigdy wcześniej nie spotkał nikogo takiego jak mistrz. Owszem, widział siłacza, który podnosił ogromne, ważące wiele ton kotły. Słyszał opowieść o mędrcu, który wyczuwa, co się dzieje w odległych miejscowościach. Jednak w Konfucjuszu nie kryło się nic nadprzyrodzonego. Cechy mistrza stanowiły po prostu doskonałą kombinację zwykłych ludzkich cech. Począwszy od wiedzy, mądrości, wrażliwości i umiejętności rozumienia spraw, a kończąc na wszelkiego rodzaju fizycznych zdolnościach, stanowił kwintesencję doskonałości wynikającą z połączenia tego, co zwyczajne, z autentyczną wolnością. Zilu właściwie po raz pierwszy widział dostatek: nie był zbyt duży ani zbyt mały, ale za to był tak harmonijny, że żaden z podziwu godnych talentów mistrza niczym nie wyróżniał się od jego pozostałych cech.
Zilu dziwił się, że w mistrzu nie ma nawet cienia moralisty mimo głębi jego poglądów. Natychmiast też zrozumiał, że Konfucjusz musiał bardzo dużo nad sobą pracować. Najbardziej jednak zadziwiał u Konfucjusza kunszt sztuki rycerskiej oraz fizyczna siła, którymi w naturalny sposób górował nad Zilu. Konfucjusz – w przeciwieństwie do Zilu – nigdy nie szczycił się tymi zdolnościami. Miał dar nadzwyczaj wnikliwego zagłębiania się w złożoność ludzkiej psychiki, co sprawiało wrażenie, jakby on sam niegdyś doświadczył rozwiązłości czy łotrostwa.
Kiedy Zilu zastanawiał się nad wielkością Konfucjuszowego umysłu, w którym mieściły się zarówno przyziemny spryt, jak i niebywale wzniosły i nieskalany idealizm, nie mógł powstrzymać okrzyku podziwu płynącego z głębi duszy. Czuł, że ten człowiek podołałby każdej sytuacji. Poradziłby sobie zarówno jako niczym niezbrukany moralista, jak i w bardziej przyziemnej roli. Wielkość ludzi, których Zilu spotykał do tej pory, wynikała z jedynej ich wartości – z użyteczności. Wydawali się oni wielcy tylko dlatego, że czyny ich były pożyteczne. Konfucjusz był zupełnie inny. Wystarczało tylko to, że istniał, przynajmniej tak uważał zauroczony mistrzem Zilu. Nie minął jeszcze miesiąc, od kiedy Zilu został przyjęty na ucznia, a już wiedział, że nigdy nie będzie w stanie uwolnić się od jego duchowej podpory.
W trakcie długoletniej i uciążliwej tułaczki, jakiej doświadczył Konfucjusz, nie było nikogo w kręgu towarzyszy mistrza, kto podróżowałby z większą radością niż Zilu. Być może, działo się tak dlatego, że Zilu, będąc uczniem Konfucjusza, nie miał ambicji, by ubiegać się o wysokie urzędy, ani – co było jeszcze dziwniejsze – nawet nie starał się, korzystając z obecności i kontaktów z mistrzem, doskonalić swoich talentów. Potrzeba dozgonnego przebywania w pobliżu Konfucjusza wynikała z niezmiennego i czystego uczucia miłości i szacunku, jakie Zilu żywił do mistrza pozbawionego jakichkolwiek zamierzeń lub żądzy. Tak jak kiedyś nie rozstawał się z długim mieczem, tak teraz w żaden sposób nie mógł oddalić się od mistrza.
W owym czasie Konfucjusz nie miał jeszcze czterdziestu lat. Wiele lat później powiedział, że „w wieku czterdziestu lat przestaje się błądzić”. Był tylko o dziewięć lat starszy od Zilu. Pomimo niewielkiej różnicy wieku Zilu zdawał sobie sprawę, że dzieli go od mistrza dystans bez miary.
Mimo wszystko Konfucjusz dziwił się, że tak nadzwyczajnie trudno jest mu kształcić tego ucznia. Nie chodziło jedynie o to, że Zilu cenił męstwo, a nienawidził ustępliwości – takich śmiałków wśród uczniów Konfucjusza było wielu, rzadko natomiast można było spotkać ucznia okazującego tak wielką pogardę dla formy. Owszem, mówi się, że wszystko opiera się na duchu, ale każdej ceremonii trzeba nadać właściwą formę[4]. Zilu jednak nie był w stanie przyjąć takiego rozumowania. Słuchał z wielkim entuzjazmem, kiedy Konfucjusz mówił na przykład, że „to, co jest nazywane ceremonią, ma być ceremonią, a nie tylko materiałem do owijania klejnotów; to, co jest nazywane muzyką, ma być muzyką, a nie tylko biciem w bębny”. Jednak kiedy Konfucjusz przechodził do wyjaśniania szczegółów ceremoniału, Zilu natychmiast przybierał znudzony wyraz twarzy. Mistrz miał wielkie trudności z nauczeniem go ceremonii i muzyki, bo musiał się zmagać z instynktowną niechęcią Zilu do formalizmu, Zilu zaś miał olbrzymie trudności z uświadomieniem sobie tego. Spostrzegał jedynie głębię umysłu Konfucjusza, a nie mógł zrozumieć, że jest ona sumą codziennych drobnych działań. Konfucjusz mówił, że bez korzenia młode gałęzie nie urosną, i ciągle łajał Zilu za brak pomysłu i chęci do zastanowienia się nad tym, jak ten korzeń wykształcić. Zilu wystarczało natomiast podziwianie Konfucjusza, a przyjmowanie lub nieprzyjmowanie jego poglądów było dla niego zupełnie inną sprawą.
Kiedy Konfucjusz mówił, że trudno zmienić zarówno najwyższą mądrość, jak i najgorszą głupotę, nie miał oczywiście na myśli Zilu, mimo że ten miał dużo wad. Konfucjusz nie uważał go bynajmniej za głupca najgorszego rodzaju. Cenił zalety swego nieokiełznanego ucznia bardziej niż jakiegokolwiek innego – zwłaszcza to, że Zilu nie szukał dla siebie korzyści. Wśród mieszkańców Państwa Środka ta piękna cecha była rzadko spotykana, nikt bowiem poza Konfucjuszem nie uważał jej za cnotę. Odbierano ją po prostu jako przejaw niezrozumiałej głupoty. Tylko Konfucjusz dobrze wiedział, że zarówno odwaga Zilu, jak i jego polityczne zdolności nie mają znaczenia w porównaniu z tą rzadką cechą charakteru.
Ogromny wysiłek, jaki Zilu wkładał w cierpliwe wysłuchiwanie słów mistrza oraz przezwyciężanie siebie, wydał wreszcie owoce. Zmieniło się postępowanie Zilu względem rodziców.
Nawet wśród krewnych zaczęła krążyć opinia, że odkąd Zilu wstąpił do szkoły Konfucjusza, z rozrabiaki i gwałtownika przeistoczył się w ofiarnego i oddanego syna. Kiedy go chwalono, Zilu doznawał dziwnych uczuć: „Ja i miłość synowska? To nie może być prawda!”. Zdawało mu się, że jego dawny egoizm, kaprysy i doprowadzanie rodziców do rozpaczy były daleko uczciwsze. Teraz czuł do siebie wstręt, że fałszywą postawą raduje rodziców. Wnikliwa analiza własnego zachowania była mu na pewno obca, ale jako człowiek uczciwy zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. Musiało upłynąć wiele lat, zanim dotarło do niego, że rodzice się starzeją. Przypomniał sobie dzieciństwo i oboje rodziców jeszcze w pełni sił. I nagle gwałtownie zapłakał. Od tego dnia okazywał rodzicom szczerą miłość, i to niespotykanie ofiarną. Zanim to jednak nastąpiło, darzył ich raczej wątłym uczuciem[5].
III
Pewnego dnia Zilu, przechadzając się ulicami miasta, spotkał kilku towarzyszy z dawnych lat. Choć nie byli ostatnimi łajdakami, śmiało mogli zostać nazwani lekkoduchami pozbawionymi wszelkich skrupułów. Zilu wdał się z nimi w rozmowę. Wtedy jeden z nich, lustrując bacznym okiem szaty Zilu, powiedział:
– A cóż to? Przystałeś do konfucjanistów? Wyglądasz jak łachmaniarz. Nie żal ci miecza?
Widząc zaś, że Zilu puszcza to mimo uszu, zaczął opowiadać historie, których nie sposób ignorować.
– Mówią, że ten Konfucjusz to straszny spryciarz. Z powagą przekonuje ludzi do tego, w co sam nie wierzy, i dlatego całkiem nieźle mu się powodzi. – Znajomy nie mówił tego ze złej woli, ale z natury używał ciętego języka, żeby dodać sobie pewności.
Zilu pobladł. Wprawnym ruchem chwycił dawnego druha za ubranie, wymierzył mu cios prosto w szczękę i rozłożył na obie łopatki. Znajomy stracił przytomność. Zilu rzucił wyzywające spojrzenie jego zaskoczonym towarzyszom. Ci jednak, wiedząc dobrze, na co stać dawnego koleżkę, nie próbowali się do niego zbliżyć. Podnieśli pobitego i ciągnąc go za sobą, oddalili się bez słowa.
Po pewnym czasie Konfucjusz dowiedział się o tym, co zaszło, i wezwał Zilu do siebie. Nie mówiąc o wydarzeniu ani słowa, zmusił ucznia do wysłuchania pewnej historii.
– W czasach starożytnych człowiek szlachetny i cnotliwy uważał lojalność za zaletę, a miłosierdzie za obronny oręż. Kiedy wydarzało się zło, zwyciężał je lojalnością, a przemoc pokonywał miłosierdziem. Dlatego nie miał potrzeby używania siły. W każdym razie człowiek o ciasnym umyśle i małym sercu jest skłonny uważać bezczelność i arogancję za odwagę. Odwaga człowieka szlachetnego i cnotliwego polega na wypełnianiu sprawiedliwych uczynków.
Zilu słuchał tych słów z nabożeństwem. Minęło kilka dni i znów poszedł do miasta. Wtem w jakiejś alei wśród drzew usłyszał podniesione głosy. Zdawało mu się, że plotkują o Konfucjuszu.
– Wszystkie nauki zaczyna od zwrotu „dawno, dawno temu”. Wychwala starożytność, za nic ma teraźniejszość. A ponieważ nikt nie widział na własne oczy starożytności, to mówi o niej, co chce, ale gdyby sprawiedliwe rządy polegały tylko na przykładaniu do teraźniejszości miary dawnych czasów, to wszyscy żyliby w pokoju i szczęściu. Dla nas jednak żyjący pan Yanghu jest ważniejszy od księcia Zhou, który zmarł dawno temu.
W tym czasie Chiny były w epoce kryzysów i zamieszek. Władza polityczna przeszła właśnie z rąk księcia państwa Lu w ręce jego pierwszego ministra Jisuna[6]; następnie chciwy władzy Yanghu, podwładny Jisuna, sam starał się objąć panowanie. Kto wie, może mówiący te słowa mężczyzna był nawet spokrewniony z panem Yanghu?
– Pan Yanghu od pewnego czasu planuje wykorzystać Konfucjusza do swoich celów. Wiele już razy posyłał po niego. Cóż, okazuje się, że ten go unika. Usta ma pełne pięknych słów, ale własnego zdania na temat realnej polityki – za grosz. Tak to z nim się sprawy mają.
Zilu roztrącił gapiów i podszedł prosto do mówiącego. Ludzie od razu rozpoznali w nim ucznia Konfucjusza. Wyraz twarzy Zilu i jego wściekłe spojrzenie musiały być przerażające, bo starzec, który do tej pory rozprawiał z wielkim podnieceniem, zbladł i z głębokim ukłonem wycofał się w tłum. Przez pewien czas podobne sytuacje miały miejsce w różnych okolicach. Tam, gdzie zauważano zbliżającą się postać Zilu o groźnie napiętym karku i gniewnym spojrzeniu, wszelkie plotki na temat Konfucjusza natychmiast cichły.
Konfucjusz często wypominał mu to, ale Zilu nie potrafił zmienić swego postępowania. I w głębi serca miał na to usprawiedliwienie:
„Dobrze, jeżeli tak zwany człowiek szlachetny i pełen cnót[7] czuje tak silny gniew jak ja, a mimo to potrafi go opanować. W rzeczywistości jednak na pewno nie odczuwa go tak mocno jak ja. W najlepszym wypadku czuje gniew słaby i jest w stanie go opanować. To pewne”.
I tak upłynął rok. Konfucjusz, uśmiechając się gorzko, wzdychał:
– Od kiedy Zilu został moim uczniem, nie słyszę na siebie złorzeczeń.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki