Читать книгу Ojczyzny wyobrażone - Salman Rushdie - Страница 3

Wprowadzenie

Оглавление

Tytuł tego zbioru to zarazem tytuł mojego referatu wygłoszonego na seminarium poświęconym literaturze indyjskiej w języku angielskim, które odbyło się w Londynie podczas festiwalu indyjskiego w 1982 roku. W tamtym czasie Indira Gandhi ponownie została premierem Indii. W Pakistanie reżim Zii umacniał swoją władzę po egzekucji Zulfikara Ali Bhutto. Wielka Brytania przeżywała pierwsze spazmy rewolucji thatcherowskiej, a w Stanach Zjednoczonych Ronald Reagan wciąż zaliczał się do niereformowalnych żołnierzy zimnej wojny. Świat trwał w nieciekawej, znajomej postaci.

Wydarzenia przełomu lat 1989–1990 przewróciły wszystko do góry nogami. Dziś, kiedy zastanawiamy się nad nową międzynarodową sceną polityczną, z jej możliwościami, wątpliwościami, problemami i niebezpieczeństwami, wydaje się, że nie będzie w tym nic złego, jeśli poświęcimy trochę uwagi temu gwałtownie kończącemu się dziesięcioleciu, w którym, jakby powiedział Gramsci, stare umierało, a nowe nie mogło się narodzić. „W okresie interregnum pojawia się wiele różnorodnych objawów chorobowych”, jak zauważył Gramsci. Ta książka jest wybiórczym, osobistym spojrzeniem na owo interregnum lat osiemdziesiątych, w którym nie wszystkie objawy można było nazwać chorobowymi.

W 1981 roku opublikowałem właśnie drugą książkę i czerpałem rzadką przyjemność z tego, że po raz pierwszy napisałem coś, co się czytelnikom spodobało. Zanim ukazały się Dzieci północy, miałem za sobą jedną powieść odrzuconą przez wydawców, dwie niedokończone i jedną opublikowaną, Grimus, która, mówiąc oględnie, zrobiła klapę. Wtedy, po dziesięciu latach głupich błędów, niekompetencji, reklamowania ciasteczek, farb do włosów i „Daily Mirror”, mogłem wreszcie zacząć żyć z pióra. Było mi z tym bardzo dobrze.

Na londyńskim seminarium pojawili się wszyscy ważni autorzy anglo-indyjscy: między innymi Nirad C. Chaudhuri, Anita Desai, Raja Rao, Mulk Raj Anand. Z wielkich nie przyjechał tylko R.K. Narayan, choć, jak mi mówiono wcześniej, przyjął zaproszenie. Ktoś powiedział mi, że „Narayan jest tak grzeczny, że zawsze przyjmuje zaproszenia, ale się nigdy nie pojawia”. Bardzo się cieszyłem, że mogę się spotkać z tymi pisarzami i wysłuchać ich referatów. Zdarzyło się także kilka kłopotliwych momentów, kiedy niektórzy uczestnicy chcieli opisać indyjską kulturę – którą zawsze uważałem za mieszankę różnych tradycji – w kategoriach wyłącznie i wyłączająco hinduskich.

Jeden z wybitnych autorów rozpoczął swoje wystąpienie od sanskryckiej śloki. A potem, zamiast przetłumaczyć strofę, oświadczył: „Każdy wykształcony Hindus zrozumiał, co powiedziałem”. Nie był to jedynie przejaw zwykłej intelektualnej wyższości. Na sali znajdowali się indyjscy pisarze i naukowcy o bardzo różnym pochodzeniu – chrześcijanie, parsowie, muzułmanie, sikhowie. Nikt z nas nie był wychowany w tradycji sanskryckiej, chociaż wszyscy otrzymaliśmy w miarę porządne „wykształcenie”. Co w takim razie usłyszeliśmy? Pewnie to, że nie jesteśmy „prawdziwymi Hindusami”.

Tego samego dnia pewien znakomity indyjski uczony wygłosił referat na temat kultury indyjskiej, w którym całkowicie pominął wszystkie grupy mniejszościowe. Zapytany o to w dyskusji, profesor uśmiechnął się dobrodusznie i przyznał, że, istotnie, mieszkańcy Indii wywodzą się z wielu różnorodnych tradycji – łącznie z buddystami, chrześcijanami i „Mogołami”. Takie określenie muzułmanów zabrzmiało doprawdy osobliwie. Miało zabarwienie wykluczające. Jeśli bowiem muzułmanie są „Mogołami”, to wywodzą się z obcych najeźdźców, a indyjsko-muzułmańska kultura jest zarówno imperialna, jak i nieautentyczna. Wtedy ograniczyliśmy się do lekkich docinków, ale wspomnienie o tym kłuło mnie jak cierń.

Dziesięć lat później Indie przeżywają apogeum kryzysu tożsamości. Religijna wojowniczość zagraża świeckości państwa. Wydaje się, że dziś wielu indyjskich intelektualistów akceptuje definicję państwa prezentowaną przez hinduskich nacjonalistów. Grupy mniejszościowe odpowiadają ekstremizmem. Warto tu wspomnieć, że w języku hindustani nie ma powszechnie używanego słowa, które oznaczałoby „sekularyzm”. Idea świeckości w Indiach została po prostu przyjęta bez poddania jej próbie. Teraz, kiedy komunalizm zyskuje na sile, obrońcy świeckości zastraszająco szybko idą w rozsypkę. A przecież, jeśli Indie porzucą zasady świeckości, kraj po prostu wybuchnie. Paradoksalnie sekularyzm, zewsząd ostatnio atakowany, zarówno w samych Indiach, jak i poza nimi, stanowi jedyny sposób obrony praw ludzkich, obywatelskich, i owszem, także religijnych, które konstytucja gwarantuje grupom mniejszościowym. Czy Indie wciąż mają polityczną wolę, by trzymać się tego zabezpieczenia? Miejmy nadzieję, że tak. Ale czy tak się stanie, dopiero zobaczymy.

Trzy pierwsze części tej książki dotyczą tematyki subkontynentu. Część pierwsza zawiera teksty zgrupowane wokół Dzieci północy, część druga dotyczy polityki Pakistanu i Indii, a część trzecia – literatury. Ta anglo-indyjska jest dziś w doskonałej formie. W latach osiemdziesiątych pojawiło się wielu nowych znakomitych autorów – Vikram Seth, Allan Sealy, Amitav Gosh, Rohinton Mistry, Upamanyu Chatterjee, Shashi Tharoor i inni – którzy tworzą oryginalne i coraz dojrzalsze dzieła. Szkoda, że scena polityczna nie jest tak zdrowa! Niestety, szkody wyrządzone indyjskiemu życiu przez „stan wyjątkowy”, okres rządów autorytarnych Indiry Gandhi w latach 1974–1977, są dziś aż nadto widoczne. Powody, dla których tylu z nas oburzył stan wyjątkowy, nie ograniczają się tylko do dyktatorskiej atmosfery tamtych czasów, wtrącania przeciwników do więzień i wprowadzenia przymusowej sterylizacji. Najważniejsze (o czym po raz pierwszy wspomniałem w eseju zamieszczonym w tym zbiorze pod tytułem Dynastia) było to, że stan wyjątkowy otworzył puszkę Pandory religijnych konfliktów. Dziś puszka może i jest znów zamknięta, ale duchy sektarianizmu wciąż biegają na wolności. Indyjscy malarze, jak na przykład Vivan Sundaram, godnie sprostali wyzwaniom stanu wyjątkowego. Bez wątpienia indyjscy pisarze równie zacnie zareagują na obecny kryzys. W końcu złe czasy zazwyczaj sprzyjają powstawaniu dobrych książek.

Część czwarta zawiera teksty dotyczące głównie filmu i telewizji. Wprowadziłem tylko drobne zmiany do oryginalnych wersji, ale muszę przyznać, że po siedmiu latach od napisania eseju Poza brzuchem wieloryba uważam go za trochę niesprawiedliwy wobec George’a Orwella i Henry’ego Millera. Nie zmieniłem za to swojej opinii o filmie Gandhi Richarda Attenborougha, choć przyjmuję do wiadomości, że poza Indiami często spotykał się on z bardzo dobrym przyjęciem. Poza tym podniósł na duchu wiele grup i ruchów postępowych w Ameryce Południowej, Europie Wschodniej i na południu Afryki. Esej na temat filmu Handsworth Songs [„Pieśni z Handsworth”] wywołał ożywioną debatę w środowisku czarnych brytyjskich filmowców. Część z nich popierała mój punkt widzenia, część krytykowała, ale wszystko to było fascynujące i, jak myślę, użyteczne. I jeszcze przypis do tekstu o Satyajicie Rayu. Poznałem go, gdy kręcił sceny do filmu Dom i świat w starym zamindarskim dworze stojącym na wsi, na dalekiej bengalskiej prowincji. Słusznie uważał, że miejsce to idealnie nadaje się na scenerię jego filmu. Ja doszedłem do podobnego wniosku i ów budynek stał się pierwowzorem „Perownistanu” z Szatańskich wersetów – domu z marzenia sennego, w którym mieszkał Mirza Sajid Achtar z żoną. (Nie rósł tam, co prawda, wielki figowiec opanowany przez motyle, który zobaczyłem dopiero niedaleko Majsuru w południowych Indiach).

Część piąta zawiera pięć tekstów dotyczących doświadczeń emigrantów, zwłaszcza emigrantów indyjskich w Wielkiej Brytanii. Na kilka słów komentarza zasługuje esej Nowe imperium w Wielkiej Brytanii ze względu na jego dalsze osobliwe życie. Tekst ten powstał na zamówienie programu Opinions nadawanego w początkach działalności stacji Channel 4. (Był to drugi odcinek serii, wyemitowany bezpośrednio po tym, w którym wystąpił E.P. Thompson). Mnóstwo mieszkających w Wielkiej Brytanii czarnych i Azjatów, którzy zadzwonili lub napisali do programu, przyznało w zasadzie jednomyślnie, że powiedziałem szczerą prawdę, że było to po prostu abecadło brytyjskich uprzedzeń rasowych. Zgodnie z przewidywaniami pojawiło się kilka wrogich reakcji ze strony białej społeczności, ale utonęły one w głosach innych białych Brytyjczyków, którzy uznali moją wypowiedź za pouczająca i pożyteczną. Przyświecał mi prosty cel: opowiedzieć białej większości, jak czują się w tym kraju członkowie mniejszości etnicznych. (Całe życie należałem do mniejszości: jako indyjski muzułmanin mieszkający w Bombaju, potem jako mohadźir – emigrant – w Pakistanie, a teraz jako Brytyjczyk pochodzenia indyjskiego). Głośno wyrażając swoje zatroskanie, mogłem liczyć na zbudowanie mostów porozumienia – w każdym razie taką miałem nadzieję.

Zawsze uważałem programy telewizyjne za rzecz przemijającą: dziś są, jutro ich nie ma. Pojawiły się jednak kasety wideo i ku mojemu zdziwieniu dzięki Komisji Równości Rasowej i innym organizacjom taśma z moim programem dostała się do szerokiego obiegu. Cieszyło mnie to oczywiście, ale także trochę martwiło. Mój tekst i wypowiedzi dotyczyły określonego momentu w dziejach relacji międzyrasowych w Wielkiej Brytanii. Relacje te ewoluowały, rozwijały się, zmieniały. Niektóre sprawy się polepszyły (więcej czarnych w programach telewizyjnych i reklamach), inne – raczej pogorszyły (prześladowania na tle rasowym). Taśma pozostała taka sama.

W swojej naiwności nie przewidziałem jednak, że ludzie o innych poglądach politycznych przeinaczą mój esej, zafałszują jego wymowę i wykorzystają przeciwko mnie. Geoffrey Howe i Norman Tebbit oskarżyli mnie o porównywanie Wielkiej Brytanii do nazistowskich Niemiec oraz o „obrazę i zdradę” mojego przybranego kraju. To prawda, że tekst owego eseju jest celowo polemiczny i że zdenerwował on różnych Howe’ów i Tebbitów. Nie mam zamiaru przepraszać za to, że złoszczą mnie uprzedzenia rasowe. Prawdą jest jednak również to, że wielokrotnie podkreślam w nim, iż nie ma porównania między sytuacją w Wielkiej Brytanii a życiem w nazistowskich Niemczech czy krajach, gdzie obowiązuje system apartheidu. Zawracam dziś na to uwagę, gdyż przeinaczenia i zafałszowania mają to do siebie, że często powtarzane, stają się prawdą. Przypisywanie mi chęci oskarżania Wielkiej Brytanii o nazizm trwa już zbyt długo. Powtórna publikacja w niniejszym tomie Nowego imperium w Wielkiej Brytanii pozwoli czytelnikom wyrobić sobie na ten temat własne zdanie.

Oczywiście nie jestem jedynym pisarzem brytyjskim, który w ostatnich latach znalazł się w ogniu krytyki. Regularne połajanki w gazetach spotykały każdego, kto ośmielił się napisać, że thatcheryzm nie był wspaniałym dokonaniem minionego dziesięciolecia. „Sunday Times” skrytykował w artykule wstępnym powieść Dziecko w czasie Iana McEwana. Harolda Pintera besztano za poglądy na temat polityki amerykańskiej w Nikaragui. Margaret Drabble łajano za zacność, hampstedyjski liberalizm i nudę. A w przerwach między owymi połajankami określano ich troje lekceważąco jako „kawiorowych socjalistów”. A wszystko dlatego, że ich książki, sztuki i filmy zyskiwały popularność. Gdyby ich dzieła nie były popularne, z pewnością zarzucono by im, że są nieudacznikami. Bez wątpienia lata osiemdziesiąte sprzyjały sytuacjom bez wyjścia.

Część szósta zawiera trzy teksty – rozważania na temat starcia wyborczego między Margaret Thatcher a Michaelem Footem, Karty 88 i sprawy palestyńskiej – które, moim zdaniem, prowokują do połajanek.

Kolejne pięć części – na temat pisarzy z Afryki, Wielkiej Brytanii, Ameryki Południowej i Stanów Zjednoczonych – nie potrzebuje przypisów. Ostatnia część dotyczy zaś tematu – kryzysu związanego z moją powieścią Szatańskie wersety – który został opatrzony aż nazbyt licznymi przypisami. Nie mam już wiele do dodania.

Na koniec kilka nieodzownych podziękowań. Przede wszystkim dla pierwszych wydawców tych tekstów, czyli „London Review of Books”, „Guardiana”, „Index on Censorship”, „Observera”, „Granty”, „Timesa”, „American Film”, „New Society”, „New York Timesa”, „Washington Post”, „New Republic”, „Times Literary Supplement” oraz „Independent on Sunday”, a zwłaszcza dla Billa Webba i Blake’a Morrisona, najlepszych brytyjskich redaktorów literackich dwóch pokoleń. Dziękuję Billowi Bufordowi, Bobowi Tashmanowi i wszystkim z wydawnictwa Granta Books, którzy pomogli przygotować tę książkę. Edwardowi Saidowi składam podziękowania za łaskawą zgodę na opublikowanie rozmowy, którą prowadziliśmy przed publicznością Institute of Contemporary Arts. Susannah Clapp gorąco ściskam za wyłowienie z jednego z esejów zwrotu, który najpierw posłużył za tytuł tego eseju, a potem za tytuł całej książki.

1991

Ojczyzny wyobrażone

Подняться наверх