Читать книгу Ostrożnie z miłością - Samantha Young - Страница 5
1
Оглавлениеlotnisko Sky Harbor, Arizona
marzec 2018
Jedzenie. Jedzenie i kawa. Wiedziałam, że to powinno być dla mnie w tej chwili najważniejsze. Burczenie w brzuchu jasno dawało mi to do zrozumienia. Czułam, że jeśli zaraz nie wprowadzę do organizmu dawki kofeiny, zacznę gryźć i drapać. Biorąc pod uwagę cel mojej wizyty w Phoenix i niedawne przeszukanie mojej walizki podczas kontroli bezpieczeństwa, nie było w tym nic dziwnego.
Chociaż byłam głodna i zła, postanowiłam najpierw podwyższyć klasę swojego biletu do Bostonu. W hali dworca lotniczego jeszcze jakoś się trzymałam, mimo rozdrażnienia, ale jako ktoś cierpiący na łagodną postać klaustrofobii wiedziałam, że w ciasnym samolocie poczuję się milion razy gorzej. Z moim szczęściem na pewno trafi mi się miejsce obok kogoś, kto na czas lotu zdejmie nie tylko buty, lecz także skarpetki. Nie mogłam się narażać na coś takiego. Para obcych rozgrzanych nieświeżych bosych stóp tuż obok mnie przez cztery i pół godziny lotu? Nie, w obecnym stanie ducha na pewno bym tego nie zniosła. Wzdrygnęłam się i ruszyłam do stanowiska odpraw przy mojej bramce.
Spostrzegłszy niewielką grupkę osób zgromadzonych pod ekranem telewizyjnym, zwolniłam kroku, zastanawiając się, jaka wiadomość tak przykuła ich uwagę. Na widok olbrzymich pióropuszy dymu, wydobywających się ze szczytu niebywale wysokiej góry, przystanęłam zaciekawiona.
W kilka sekund dowiedziałam się, że na Islandii wybuchł wulkan o nazwie nie do wymówienia. Powstała przez to ogromna chmura pyłu, która spowodowała niebywały zamęt w Europie. Odwołano loty, co wywołało totalny chaos komunikacyjny.
Wizja tkwienia na lotnisku przez wiele godzin – może nawet dni – wzbudziła we mnie współczucie dla wszystkich dzielących moją podróżną dolę. Nie potrafiłam sobie wyobrazić czegoś takiego, zwłaszcza po tym, co przeszłam w minionym tygodniu. Postrzegałam siebie jako osobę opanowaną i zorganizowaną, jednak ostatnio buzowały we mnie tak silne emocje, grożące nagłym wybuchem, że niemal się ich bałam. Błagając Wszechświat, żeby wybaczył mi mój egocentryzm, i dziękując losowi, że to nie ja nie dotrę dziś do domu, znów ruszyłam w stronę stanowiska odpraw. Kolejki nie było, a mężczyzna za kontuarem uśmiechał się zapraszająco, gdy zobaczył, że się do niego zbliżam.
– Dzień dobry, chciałam zapytać… Au! – Skrzywiłam się, kiedy torba z laptopem, niesiona przez jakiegoś rosłego mężczyznę, uderzyła mnie w prawe ramię tak mocno, że zatoczyłam się na bok.
Zwalisty facet nawet nie zauważył, że kogoś potrącił. Minął mnie jak powietrze i nie czekając na swoją kolejkę, stanął przy kontuarze.
Co za bezczelność!
– Chciałbym zamienić swój bilet na bilet pierwszej klasy – powiedział głębokim, donośnym, dudniącym głosem, z miłym dla ucha akcentem, który jednak wcale nie złagodził mojego gniewu na tak obcesowe wypchnięcie z kolejki.
– Oczywiście – odparł pracownik lotniska zalotnym tonem i chociaż byłam zbyt niska, żeby go zobaczyć ponad ramieniem tego zwalistego gbura, miałam pewność, że kokieteryjnie zatrzepotał rzęsami. – Sprawdźmy. Lot DL180 do Bostonu. Ma pan szczęście, panie Scott. W pierwszej klasie zostało jeszcze jedno miejsce.
Cholera! Nie!
– Co takiego? – Wepchnęłam się przed gbura, nawet na niego nie patrząc.
Pracownik lotniska, usłyszawszy mój ton, natychmiast przymrużył oczy i zacisnął wargi.
– Właśnie podchodziłam do pańskiego stanowiska, żeby poprosić o bilet pierwszej klasy, ale on – wskazałam gestem winowajcę – wcisnął się przede mnie. Przecież pan to widział.
– Bardzo proszę, żeby się pani uspokoiła i zaczekała na swoją kolej. Wszystkie miejsca na ten lot są wykupione, ale wpiszę pani nazwisko na listę oczekujących i jeśli zwolni się miejsce w pierwszej klasie, zostanie pani zawiadomiona o możliwości wymiany biletu.
Akurat. W tym tygodniu prześladował mnie pech, więc i to na pewno się nie uda.
– Ale ja byłam pierwsza – upierałam się, czerwona z gniewu i oburzenia na taką niesprawiedliwość. – Ten tutaj potrącił mnie torbą na laptopa i wepchnął się przede mnie.
– Czy możemy zignorować tę rozzłoszczoną osóbkę i zająć się biletem? – zapytał nieznajomy z charakterystycznym akcentem.
Niski głos rozległ się ponad moją głową, po prawej stronie.
Jego pobłażliwy ton sprawił, że w końcu na niego spojrzałam.
I nagle wszystko stało się jasne.
Obok stał współczesny wiking i spoglądał na mnie z góry, odwróciwszy wzrok od pracownika lotniska. Jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknych oczu. Jasnoniebieskie i wyraziste, kontrastowały z opaloną twarzą, lśniąc w promieniach słońca wpadających przez lotniskowe okna niczym błękitne przejrzyste szkło. Włosy miał ciemnoblond, krótko przystrzyżone po bokach, dłuższe na górze. I chociaż nie był w moim typie, musiałam przyznać, że jego twarz o surowych męskich rysach, z krótko przystrzyżoną ciemnoblond brodą, prezentowała się bardzo atrakcyjne. Właściwie nie była to broda, tylko kilkudniowy gęsty zarost. Miał piękne usta, o cieńszej górnej wardze, ale pełnej i zmysłowej dolnej, co nadawało im chłopięcy wyraz, niepasujący do zdecydowanie męskiej aparycji. Usta, chociaż tak piękne, w tej chwili wykrzywiały się w grymasie pełnym niezadowolenia.
I czy już wspominałam, że był wspaniale zbudowany?
Na widok jego szerokich ramion trener drużyny futbolowej załkałby z radości. Szacowałam, że mógł mieć jakieś metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, ale był tak umięśniony, że wyglądał na wyższego. Mierzyłam zaledwie metr sześćdziesiąt i choć miałam na sobie dziesięciocentymetrowe szpilki, stojąc obok niego, czułam się jak skrzat.
Tatuaże, którym jeszcze nie zdążyłam się przyjrzeć, wyglądy spod podwiniętych rękawów sportowej koszulki, podkreślającej zarys mięśni, jakich można się dorobić jedynie dzięki częstym i regularnym wizytom w siłowni.
Krótko mówiąc, był to wspaniały przedstawiciel męskiego gatunku.
Przewróciłam oczami i zirytowana spojrzałam znacząco na pracownika lotniska.
– Serio? – Stało się dla mnie jasne, że zamierza traktować ulgowo tego wikinga wyglądającego na członka gangu motocyklowego.
– Bardzo proszę, niech mnie pani nie zmusza do wezwania ochrony.
Ze zdziwienia aż otworzyłam usta.
– Czy to nie przesada?
– Hej. – Głos wikinga zabrzmiał tak wojowniczo, że się zjeżyłam.
Podniosłam na niego wzrok.
– Zmykaj stąd, krasnalu – powiedział kpiąco.
– Nie mówię po skandynawsku. – Udałam, że nie rozumiem jego słów, wypowiedzianych z silnym obcym akcentem.
– Jestem Szkotem.
– Co mnie to obchodzi?
Wymamrotał coś niezrozumiale i zwrócił się do mężczyzny za kontuarem.
– Gotowe?
Facet posłał mu uwodzicielski uśmiech i podał bilet oraz paszport.
– Już ma pan miejsce w pierwszej klasie – oznajmił.
– Zaraz, zaraz! Co takiego? – zaprotestowałam, ale wiking zabrał swoje dokumenty i odszedł.
Stawiał o wiele dłuższe kroki niż ja, ale mnie napędzała silna motywacja, a poza tym potrafiłam biegać w szpilkach. Podążyłam więc za nim, ciągnąc za sobą walizkę pokładową na kółkach.
– Chwileczkę! – Chwyciłam go za ramię, a on odwrócił się tak szybko, że aż się zachwiałam.
Natychmiast odzyskałam równowagę i krzywiąc się, wygładziłam żakiet.
– W takiej sytuacji powinieneś postąpić jak należy i oddać mi miejsce w pierwszej klasie.
Sama nie wiedziałam, dlaczego tak się uparłam. Może dlatego, że zawsze mnie bolało, kiedy kogoś traktowano niesprawiedliwie. A może w tym tygodniu zbyt często mną pomiatano.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– To jakiś żart?
Nawet nie próbowałam udawać, że nie jestem obrażona. Zachowanie tego typa było obraźliwe w każdym calu. Oskarżycielsko wskazałam na niego palcem.
– Ukradłeś mi miejsce w samolocie – wycedziłam wolno, żeby jego ptasi móżdżek zdołał nadążyć za moimi słowami.
– Jesteś kompletną świruską – odparł, również celując we mnie palcem.
Na chwilę zatkało mnie z oburzenia.
– To nieprawda – zaprotestowałam. – Po pierwsze, jestem po prostu głodna i zła. A to różnica. A po drugie, słowo „świrus” jest całkiem niepoprawne politycznie.
Przez moment patrzył w przestrzeń gdzieś ponad moją głową, jakby zbierał myśli. A może po prostu starał się przywołać resztki cierpliwości. Chyba jednak to drugie, ponieważ kiedy w końcu spojrzał na mnie tymi swoimi urzekającymi oczami, westchnął głęboko.
– Byłabyś nawet zabawna, gdyby nie to, że jesteś totalnie niezrównoważona. A ja nie jestem w dobrym nastroju po tym, jak musiałem lecieć z Glasgow do Londynu, z Londynu do Phoenix, a teraz z Phoenix do Bostonu, zamiast dotrzeć tam prosto z Londynu, tylko dlatego że mój asystent to palant, który najwyraźniej nie słyszał o międzynarodowych lotach bezpośrednich. Bądź więc tak miła i idź w swoją stronę, zanim powiem lub zrobię coś, czego będę potem żałował.
– A więc nie przeprosisz za to, że nazwałeś mnie świruską?
W odpowiedzi odwrócił się i odszedł.
Pokonana i zrezygnowana patrzyłam, jak się oddala razem z biletem pierwszej klasy, który powinien być mój.
Zadecydowałam, że kawa i jedzenie mogą zaczekać, dopóki nie odświeżę się w łazience – czyli do momentu aż nie odzyskam spokoju. Ruszyłam w kierunku najbliższej toalety. Patrząc przez okno na Camelback Mountain, marzyłam, żeby jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od Phoenix. To wizyta tutaj była przyczyną mojej frustracji. Poczułam, że zaczynają mną targać wyrzuty sumienia. Przed chwilą wyładowałam złość i frustrację na nieznajomym Szkocie. Fakt, ten gość był nieznośnie bezczelny, ale to ja wywołałam otwarty konflikt. W innych okolicznościach po prostu zapytałabym spokojnie, kiedy odlatuje następny samolot do Bostonu i czy dostanę bilet pierwszej klasy na ten rejs.
Ale tak bardzo chciałam już wrócić do domu.
Skorzystałam z toalety, umyłam ręce i wpatrzyłam się w swoje odbicie w lustrze. Marzyłam, żeby ochlapać twarz zimną wodą, ale to zniszczyłoby makijaż, który tak starannie wykonałam rano.
Przyglądając się sobie krytycznie, przeczesałam palcami włosy, ułożone w fale za pomocą prostownicy. Kiedy stan fryzury uznałam za zadowalający, przeniosłam uwagę na ubranie. Czerwony kostium był jednym z moich najładniejszych strojów. Składał się z dwurzędowego żakietu z baskinką i ołówkowej spódnicy do kolan. Ponieważ żakiet najlepiej wyglądał zapięty, pod spód włożyłam tylko cienką jedwabną koszulkę w kolorze kości słoniowej. Nie wiedziałam nawet, dlaczego spakowałam ten kostium, ale ponieważ przez ostatnie dni nosiłam jedynie czarne stroje, czerwień była dla mnie symbolem buntu. Albo wołaniem o pomoc. Albo jednak symbolem buntu.
Chociaż miałam dobrze płatną pracę jako projektantka wnętrz w ekskluzywnej firmie projektowej, życie w Bostonie okazało się dla mnie bardzo drogie. Połyskującą na przegubie dłoni tenisową bransoletkę z diamencików dostałam na osiemnaste urodziny od byłego chłopaka. Przez jakiś czas jej nie nosiłam, ale ponieważ w oczach moich niedorzecznie bogatych i ważnych klientów musiałam wyglądać jak uosobienie sukcesu, kiedy rozpoczęłam pracę, wyciągnęłam ją z przechowalni, dałam do czyszczenia i od tej pory się z nią nie rozstawałam.
Ostatnio jednak jej widok sprawiał mi ból.
Skrzywiłam się, oderwałam wzrok od skrzących się diamentów i spojrzałam na prawy przegub, gdzie błyszczał zegarek Gucciego. Taką premię przyznała mi Stella, moja szefowa, po pierwszym roku pracy w firmie.
Natomiast buty z czarnego aksamitu, na seksownej szpilce i z uroczym paseczkiem wokół kostki, zaprojektowane przez Jimmy’ego Choo, były jednym z wielu moich zakupów, które przyczyniały się do rosnącego debetu na karcie kredytowej. Gdybym mieszkała gdziekolwiek indziej niż w Bostonie, za otrzymywaną pensję mogłabym sobie sprawić dowolną liczbę butów tego projektanta. Niestety, większość moich zarobków pochłaniał wysoki czynsz za wynajmowane mieszkanie.
Zajmowałam uroczy pięćdziesięciopięciometrowy apartamencik, usytuowany na Beacon Hill. Dokładnie mówiąc, na Mount Vernon Street, kilka minut spacerem od rozległego parku Boston Common. Miesięczny wynajem kosztował mnie ponad cztery tysiące dolarów, a nie wchodziły w to rachunki za media. Pensji, po zapłaceniu podatków, wystarczyłoby na zgromadzenie jakichś oszczędności, ale wtedy nie byłoby mnie stać na kupowanie ulubionych butów Jimmy’ego Choo.
Tak, przyznaję, dotarłam do trzydziestki obciążona długiem na karcie kredytowej.
Ale to chyba upodobniało mnie do większości moich rodaków i rodaczek, prawda? Spojrzałam na swoje nieskazitelne odbicie w lustrze, starając się nie dopuścić do siebie myśli, że wielu współobywateli ma długi ze względu na koszty opieki medycznej lub dlatego, że muszą wykarmić dzieci.
Nie z powodu apartamentu w niedorzecznie drogiej dzielnicy Bostonu (choć uwielbiałam tam mieszkać) czy kupowania butów drogich projektantów, które pozwalały przekonać klientów, że mają do czynienia z kimś, kto doskonale rozumie ich potrzeby.
Zignorowałam te wnioski, nie chcąc dłużej krytykować samej siebie w myślach. Od przyjazdu do rodzinnego Phoenix niemal nic innego nie robiłam, chociaż przedtem mój tryb życia dawał mi szczęście.
Byłam w pełni szczęśliwa w perfekcyjnie urządzonym mieszkaniu, z nieskazitelną fryzurą i doskonałymi butami!
Perfekcja jest dobra.
Wygładziłam żakiet i chwyciłam rączkę walizki pokładowej.
Perfekcja oznacza kontrolę.
Patrzyłam na śliczną dziewczynę w lustrze i czułam, że się odprężam. Gdyby ten facet przy bramce wolał kobiety, natychmiast dostałabym bilet na pierwszą klasę.
– Nieważne – wyszeptałam do siebie.
Co się stało, to się nie odstanie.
Po wyjściu z łazienki postanowiłam kupić wytęsknioną przepyszną sałatkę śródziemnomorską i kanapkę w jednej ze swoich ulubionych restauracji sieci Olive & Ivy. Ta myśl sprawiła, że poczułam się jeszcze lepiej.
Wszystko będzie dobrze, gdy tylko zaspokoję głód i pragnienie kawy.